Iwona Sulik: Pracowałam z Holecką i Adamczykiem. Oni podjęli decyzję, by robić karierę w TVP Kurskiego

Jacek Gądek
- Pracowałam z Danutą Holecką i Michałem Adamczykiem, którzy prowadzą teraz "Wiadomości". Zastanawiam się, czy oni zawsze mieli takie poglądy, jakie prezentują dzisiaj, tylko starannie je ukrywali. Podjęli decyzję, by robić karierę w telewizji Jacka Kurskiego - mówi o PiS Iwona Sulik, była rzeczniczka i najbliższa doradczyni Ewy Kopacz.
My, obywatele mamy prawo wiedzieć, co w polskiej polityce jest piarową ściemą, a co realnym sporem ideowym. W cyklu "Spowiedź spin doktorów" nasz dziennikarz Jacek Gądek przepyta najważniejszych specjalistów od politycznego marketingu o ich największe sukcesy i błędy. To oni doradzali partiom - od PiS poprzez Nowoczesną aż po SLD. To oni trenowali kandydatów na prezydentów przed telewizyjnymi debatami i wymyślali strategię kampanii wyborczych. I często to oni - ukryci w cieniu - mają większy wpływ na politykę niż politycy, którym doradzają. Przeczytajcie uważnie wywiady Gądka, zajrzyjcie do politycznej kuchni. Choć czasem - ostrzegamy - będzie to lektura odzierająca ze wszelkich złudzeń. Kolejne wywiady co tydzień na Gazeta.pl

Przeczytaj także:

Jacek Gądek: Pierwszy dzień, gdy nie była już pani rzeczniczką ani doradczynią Ewy Kopacz?

Iwona Sulik: Bardzo ciężki. Nie spodziewałam się takiej krytyki ze strony niektórych polityków Platformy Obywatelskiej, choć wiedziałam, że dla wielu z nich byłam solą w oku. Oni biegli maraton od założenia partii do jej zwycięstwa, tymczasem na podium stanął ktoś, kto w tej walce nie uczestniczył...

...pani jako rzeczniczka rządu i minister.

- To budziło ich frustrację. Moja dymisja stanowiła więc moment, kiedy można było publicznie dać jej upust. W moim przekonaniu, pracując dla Ewy Kopacz, przez cały czas grałam w drużynie Platformy. Wydawało mi się nawet, że zdobyłam dla niej kilka punktów. Tymczasem w podsumowaniu uznano, że byłam kulą u nogi. Wtedy w siebie zwątpiłam.

"Psiapsiółka Ewy" - takie określenie do pani przylgnęło. Wciąż boli?

- Jeśli mówi się tak o kobiecie w polityce, to po to, by ją zdeprecjonować. Bo to komunikat: "Nic nie umie, ale awansuje. Dlaczego? Bo wysłucha, pocieszy, zabawi, poplotkuje i na zakupy albo do fryzjera pójdzie".

Ewa Kopacz to bardzo wymagający szef i ambitny polityk. Nikomu nie obiecywała przyjaźni. Krew, pot i łzy - jak najbardziej. I słowa dotrzymała. Dla mnie Ewa Kopacz była jednak nie tylko szefem. Czułam się jej przyjacielem. Broniłam się jednak przed tym określeniem, choć być przyjacielem nie oznacza przecież być nieudacznikiem. W przypadku kobiet obowiązuje jednak taka wykładnia. Taka sama relacja łącząca polityków to już o wiele więcej, bo to przecież "męska przyjaźń".

Pani i Ewa Kopacz pracowałyście wtedy razem non stop. A teraz?

- Nie mamy ze sobą żadnego kontaktu.

Wszystko się skończyło?

- Tak.

Miałyście do siebie wielką sympatię. A teraz cisza?

- Jestem ostatnią osobą, która by sprowadziła nasze relacje do ckliwej, "babskiej" historii. Nie każda współpraca czy znajomość trwa do końca życia. Przyczyny są różne. Jeśli jednak mam do kogoś pretensje, to do siebie. Chociażby o to, że w pracy dla Ewy Kopacz stałam się Ewą Kopacz. Iwona Sulik zniknęła. Wszystko, co dotyczyło mnie, przestało być ważne, a nawet przestało istnieć. To tylko jeden z wielu powodów obecnego stanu rzeczy, i to w mojej wersji, bo prawdy dotyczące dwojga ludzi zawsze są dwie.

W końcu musiałam odzyskać siebie.

W którym momencie?

- Gdy złożyłam dymisję, nie czekałam na reakcję ze strony pani premier. Chciałam się tylko ubrać i wyjść. Doszło jednak do rozmowy z Ewą Kopacz. Padły słowa [Ewy Kopacz] o odwróceniu wszystkiego. Nie wiem, czy szczere. Nie zastanawiałam się wtedy, nie chcę i dziś. Po co? Nikomu niczego nie udowodnię i nie zmienię.

Zamknęła pani za sobą drzwi i kontakt z panią premier się urwał?

- Całkowicie. Ale chcę wierzyć, że dla nas obu nie było to łatwe. Dla mnie nie było.

Polityka polityką, a kilka lat bliskiej współpracy z kimś, w kogo się wierzy, ceni się i - co tu kryć - lubi, staje się wartością. Nie da się udawać, że w tym czasie nic dobrego się nie wydarzyło. Dlatego nawet słuszną tę decyzję trzeba odchorować.

Od tamtej chwili z panią premier widziałam się tylko raz. W sądzie. Pozwałam wydawcę tygodnika "wSieci" za naruszenie mojego dobrego imienia. Tygodnik opisał mnie jako osobę o wyjątkowym zamiłowaniu do alkoholu. Mówiąc wprost: alkoholiczkę. To kłamstwo nie do obrony. Nie ja jednak wezwałam Ewę Kopacz na świadka. Zrobił to adwokat strony przeciwnej. Z panią premier przywitałyśmy się tak, jakbyśmy ostatni raz widziały się wczoraj. Znakomicie nam się rozmawiało. Na sali sądowej Ewa Kopacz mówiła o mnie: "szlachetna", "uczciwa", "lojalna"... Każdy by chciał otrzymać takie świadectwo pracy.

Decyzja o tym, by zerwać kontakt, jest pani czy Kopacz?

- Jeśli ktoś chce się z kimś skontaktować, to po prostu to robi. Wszyscy mamy telefony komórkowe, a zdobycie numeru nie jest żadnym problemem. Mam zresztą kontakt z wieloma politykami PO.

Załóżmy, że dzwoni do pani Grzegorz Schetyna i mówi: "Jesteśmy w desperacji, śmieją się z nas, proszę pomóc!". Co pani na to?

- Dla Grzegorza Schetyny zawsze będę człowiekiem Ewy Kopacz. To wystarczający powód, by do mnie nie zadzwonić. Niekoniecznie jedyny. Mam w końcu na swoim koncie błędy.

Skoro jednak gdybamy, to myślę, że w pierwszej chwili powiedziałabym: "nie". Może po zastanowieniu zmieniłabym zdanie. Taki telefon oznaczałby bowiem, że w przypadku Grzegorza Schetyny jeszcze wszystko jest możliwe. Nie dlatego, że zwrócił się do mnie, ale dlatego, że zwracając się o pomoc, dostrzega swoje ograniczenia. Ma więc szansę na zmianę. Ona jest nie tylko potrzebna, ale wręcz konieczna. Najwyższy czas, by Grzegorz Schetyna stał się pełnokrwistym przewodniczącym i szefem partii, która stanowi realną alternatywę dla PiS.

Grzegorz Schetyna ma już swoich PR-owców. Z Michałem Nowosielskim dopiero co rozmawiałem o kreowaniu wizerunku PO i jej szefa.

- Michał Anioł powiedział: aby powstała rzeźba, to z bryły marmuru trzeba tylko odrzucić to, co zbędne. Tak też widzę pracę osoby odpowiadającej za wizerunek. Trzeba jednak mieć w głowie dokładny obraz tego, co chce się uzyskać. Potem rezygnować z tego, co wizerunkowi szkodzi. Człowiek musi jednak na takie działanie wyrazić zgodę.

Nie ma pani wiary, że pani rady zostałyby przez szefa PO wysłuchane?

- Nie mam. Także dlatego, że moim zdaniem dla kobiet w PO wyznaczono drugi szereg. Nie oszukujmy się. Jeśli rzeczywiście tak jest, to nie zdecydował o tym przypadek. To wynik tego, jak postrzegane są kobiety przez "kadrę kierowniczą": są "gorsze", i już. Kto by więc wysłuchał tego, co mam do powiedzenia?

A co by pani doradzała?

- Przede wszystkim spokój. Wtedy ryzyko popełnienia błędu jest mniejsze. W końcu wygrana jest zawsze następstwem błędu: własnego lub przeciwnika. Porównując politykę do szachów i cytując Ksawerego Tartakowera, można uznać, że istnieje tylko jeden błąd: przesadne mniemanie o swoim przeciwniku.

Co panią irytuje w dzisiejszej Platformie?

- Przyjęcie postawy kogoś, kto daje się rozstawiać po kątach. PO tańczy tak, jak inni zagrają. Może to wynik tego, że PO nie ma własnej muzyki. Trzeba ją więc napisać: przedstawić swoją wizję Polski.

Kiedy rozmawiam z ludźmi spoza polityki, często słyszę: "Wiem dokładnie, co mi proponuje PiS. Nie znam propozycji Platformy, bo jej nie ma". Krytyka PiS-u to za mało. Musi być uzupełniona o własne rozwiązania. Walka toczy się przecież o znacznie więcej niż o poselskie mandaty i stanowiska w partii. Przecież istnieje elektorat niezadowolony z obecnych rządów. On czeka. Pora więc zacząć być drużyną, która wierzy w siebie. Tej wiary brakuje najbardziej. Bez niej zwycięstwo nie jest możliwe. Partia musi być też skonsolidowana wokół przewodniczącego i programu. Tego też nie ma. W przeciwieństwie do PiS-u, który jest monolitem - przynajmniej, jeśli chodzi o obraz budowany w mediach. W obozie władzy wszyscy się ze sobą zgadzają. Nikt nikogo nie krytykuje. Nieważne, jak jest naprawdę - liczy się wizerunek.

Przy okazji chociażby dymisji Antoniego Macierewicza widać, że temu środowisku bardzo daleko do jedności.

- Mam wrażenie, że w PiS-ie wszystko przebiega zgodnie z planem. Nawet różnica zdań i oburzenie są tam wynikiem taktyki. Tymczasem wielu polityków Platformy było bardziej  zaangażowanych w walkę wewnętrzną niż z przeciwnikami. Nie wybrzydzano przy tym w wyborze metod. W  mediach co rusz pojawiały się opinie, oczywiście nieoficjalne, uderzające w któregoś z partyjnych kolegów - nośne medialnie, bo nic tak nie przyciąga uwagi jak kłótnia w rodzinie - i pogrążały Platformę wizerunkowo. Zaczęły być więc coraz częściej praktykowane. Tego procesu samozniszczenia nie udało się zatrzymać ani Donaldowi Tuskowi, ani Grzegorzowi Schetynie.

Wcześniej mogła to zrobić Ewa Kopacz. Też była szefową partii i premierem.

- Próbowała. Przez tak krótki czas - niewiele ponad rok - nie mogła wiele zrobić. Wiedziała, że choć wyborcy lubią historie o bratobójczej walce, to punkty przyznają za jedność. Jeśli partia Jarosława Kaczyńskiego ją utrzyma, to zwiększy szansę na to, by rządzić nie przez cztery lata, ale znacznie dłużej. Mało kto wierzył, że można wygrać wybory parlamentarne dwa razy z rzędu. Skoro można dwa, to dlaczego nie trzy?

Widzi pani ratunek dla PO czy partia ta jest już w fazie schyłkowej?

- To zależy od tego, kto będzie stał na czele Platformy, jak będzie zarządzał partią, a przede wszystkim od tego, co zaproponuje Polakom.

Zatem pod wodzą Schetyny PO jest skazana na porażkę?

- Politycy, którzy odnosili sukcesy, zazwyczaj ciężko na to pracowali. Także nad sobą. Schetyna nie ma charyzmy Jarosława Kaczyńskiego ani inteligencji emocjonalnej i ujmującej osobowości Donalda Tuska. Ma za to inne zalety i na nie powinien postawić.

Czyli jakie?

- Jest konsekwentny i niezłomny w dążeniu do celu. Tym celem nie jest już jednak stanowisko szefa partii tylko zwycięstwo w wyborach. Z obecnym wizerunkiem będzie to trudne. Grzegorz Schetyna może się pogubił, ale kto by się nie pogubił w sytuacji, w której przeciwnik ma za nic dotychczasowe zasady? Jak strzelić gola, jeśli ktoś ciągle przestawia bramkę? Tego do tej pory nie było.

Dlatego nie gardzę opozycją - od tego jest PiS. Daleka jestem też od tego, by śpiewać w najgłośniejszym dziś chórze, który nie pozostawia na Platformie suchej nitki. Platforma powinna jednak przejąć inicjatywę w tworzeniu swojego wizerunku. Dziś tworzy go PiS, który wykorzystuje do tego podległe media.

Prezes PiS żyje w partyjnym kokonie i jest bardzo daleki od osobistego doświadczenia przeciętnego Polaka, więc jak to się dzieje, że jest w stanie zaskarbić swojej partii poparcie połowy Polaków?

- Politycy na własne życzenie stracili wiarygodność. W efekcie ludzie niczego już od nich - w sferze zasad, charakteru czy postawy - nie oczekują. Dlatego stawiają sprawę jasno: "Wy jecie, my też chcemy!". Wygrywa więc ten, kto w ogóle daje albo daje więcej. To oczywiście uproszczenie, bo nie dotyczy wszystkich Polaków, ale taka jest tendencja. Wyborcy nie chcą słów. Żądają konkretów. Tu i teraz. We własnej kieszeni.

Z tego, co pani mówi, wynika, że PR polityczny jest skończony.

- Bez realnych zmian marketing polityczny nie będzie skuteczny. Od 2012 r. mówiłam Ewie Kopacz (wówczas marszałek Sejmu): "To koniec PR-u w dotychczasowym wydaniu. Za słowami muszą iść czyny".

Kurczy się więc miejsce dla pani jako doradczyni medialnej?

- To miejsce wciąż jest. Realnym działaniom muszą towarzyszyć profesjonalne działania wizerunkowe. Przecież doradcy w tej dziedzinie cały czas są w obozie PiS. Do władzy prowadzi już jednak nie czysty PR, ale wizerunek partii jako tej, która dotrzymuje słowa. Tak dziś odbierany jest PiS.

Co przylgnęło do wizerunek Ewy Kopacz? Jeśli miałbym być złośliwy, to powiedziałbym o katastrofalnym początku na Politechnice Warszawskiej albo o sesji dla "Vivy", w której obsadzono ją w roli wieszaka na ubrania sponsorów...

- A ja widzę coś innego: premier Ewę Kopacz, polityka zaangażowanego w sprawy społeczne. Kobietę silną, niezależną i odpowiedzialną. Gdyby Platforma nie miała Ewy Kopacz, to po Donaldzie Tusku premierem nie zostałaby kobieta. Także Beata Szydło nie zostałaby premierem, gdyby nie była nim wcześniej Kopacz.

Dlaczego broniła pani Ewy Kopacz przed wizerunkiem dobrej, współczującej doktor Ewy?

- Ponieważ czego innego wymagamy od lekarza, a czego innego od premiera. Premier nie musi umieć udzielać pomocy. Musi za to stworzyć system, który każdemu gwarantuje uzyskanie pomocy. Ewa Kopacz miała być premierem, który ma lekarskie doświadczenie, a nie lekarzem zdobywającym doświadczenia premiera. Ewa Kopacz nie wjechała do KPRM-u karetką na sygnale, tylko doprowadziła ją tam długa polityczna droga.

Ale przecież wizerunek matki Polki Beaty Szydło był w dużej mierze zbieżny z doktor Ewą, i Szydło na tym wygrywała. Dlaczego Kopacz by nie mogła?

- Ewa Kopacz i Beata Szydło to dwie różne osobowości, w dodatku funkcjonujące w różnych realiach. Ewa Kopacz wzięła na siebie pełną odpowiedzialność za rząd, partię i wynik wyborów. Jeśli chodzi o zakres tej odpowiedzialności, to Ewę Kopacz można porównywać tylko z Jarosławem Kaczyńskim.

Beatę Szydło, ujmę to eufemistycznie, chroniły plecy prezesa. Nie tylko to obie panie premier różniło. Beata Szydło dobrze czuła się w mundurze. Ze swoim sposobem ubierania się, zachowania i mówienia przypominała żołnierza. W takim, nawet tylko wizerunkowym uniformie, Ewie Kopacz byłoby duszno. Ewa Kopacz okazywała emocje. Nie próbowała też przez ubrania nadać sobie męskich cech, czyli w jakiś sposób ukrywać to, że jest kobietą. Obie panie jednak, czy tego chcą, czy nie, wiele łączy. Obie wiele zrobiły dla kobiet - nie tylko w polityce. Kobieta na najwyższym stanowisku przestaje być wyjątkiem. Staje się normą.

Kiedy się patrzy w sondaże, to liderem społecznego zaufania jest już świeżo upieczony premier Mateusz Morawiecki. Spektakularny sukces, prawda?

- Nie chcę niczego odbierać premierowi, ale w dużej mierze to efekt namaszczenia. Błogosławieństwo Jarosława Kaczyńskiego to przecież automatyczne przekazanie poparcia, jakim cieszy się PiS. Teraz to Morawiecki wciela w życie program PiS-u, więc ludzie popierają Morawieckiego. Obecny premier nie istniałby w polityce na tak wysokich stanowiskach bez PiS-u, a PiS bez Morawieckiego miałoby się równie dobrze.

Czego pani żałuje ze swojej działalności w polityce?

- Nie udało się zmienić ustawy o mediach publicznych, do czego przekonywałam. Były nawet gotowe projekty. Pewnie później PiS i tak przejęłoby te media, ale nie byłoby to samo tak łatwe i PO przynajmniej pokazałaby, za jakim systemem wartości się opowiada.

Nie udało się też wprowadzić minimalnej stawki za godzinę pracy...

...w kampanii obiecywała to i Ewa Kopacz, i Beata Szydło. Ale PiS obietnicę zrealizowało.

- A ja od jednego z polityków PO usłyszałam, że "mam serce po lewej stronie".

Pani powód do dumy?

- Udało się pomóc osobom, które opiekują się dziećmi niepełnosprawnymi. To był efekt rozmów prowadzonych przez Ewę Kopacz, gdy była marszałkiem. Przekonała Donalda Tuska do wypracowanego kompromisu.

Żal?

- Żałuję, że rządy PO poddały się oczekiwaniom mediów tam, gdzie kwestionowano porządek prawny i ład polityczny oparty na rozwiązaniach typowych dla krajów z długą tradycją demokratyczną. W rezultacie niemalże wszystko postawiono na głowie.

A konkretnie?

- Politycy przestali być osobami, które pracują i otrzymują za to wynagrodzenie. Stali się nierobami wyłudzającymi pieniądze z naszych kieszeni. Ewa Kopacz i inni marszałkowie zwracali nagrody, bo zostali potraktowani jak złodzieje i w końcu sami tak się poczuli. Korzystali jednak nie ze specjalnych praw, ale z tych samych co inni obywatele. Tak krok po kroku tabloidyzacja wypierała rozum. Tabloidowe postrzeganie świata nie sprzyja takim partiom jak PO. Służy populistom.

Elementem tabloidyzacji polityki było również wezwanie, które Kopacz skierowała do Jarosława Kaczyńskiego, aby "zdjął klątwę nienawiści z Polski"? Sięgnęła przecież po efekciarski PR w swoim exposé.

- Osobiście nie byłam jego zwolenniczką, ale jest także na moim koncie. Nie zachowałam się przecież jak Tadeusz Reytan.

Zatem z exposé pozostały głównie obrazki z podania sobie rąk przez Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego, co i tak nic realnie nie dało.

- Przy Ewie Kopacz, gdy została premierem, pojawiło się wielu nowych doradców. Potrafili przekonać panią premier do swoich pomysłów. Byli skuteczni.

To kto wrzucił do exposé zdanie o klątwie?

- A jak pan myśli?

"Misiek" - Michał Kamiński. Bo przecież nie pani.

- Ja nie.

Do Michała Kamińskiego pasuje jak ulał.

- Ten czas nauczył mnie, że duży sztab najbliższych współpracowników nie może działać skutecznie. Zawsze pojawia się rywalizacja. Wtedy bardziej niż o szefie zaczyna się myśleć o sobie.

Jeśli szef tworzy sztab, którzy się żre, to jest to wina szefa?

- Tak, bo może w każdej chwili to zmienić. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że może to być zamierzony efekt. Nie brakuje osób, które stosują zasadę: dziel i rządź.

Ewa Kopacz jest winna.

- Ewa Kopacz chciała czerpać z wiedzy jak największej liczby osób, które ceniła. Zwiększyć szanse na znalezienie najlepszego rozwiązania. W mojej współpracy z Ewą Kopacz obowiązywała zasada: prawda aż do bólu. Działała w obie strony. Nagle pojawił się ktoś, kto jest mistrzem schlebiania. Dla nas dwojga przy Ewie Kopacz nie było miejsca.

Tak się kogoś "omisiowuje" - to znana umiejętność Michała Kamińskiego. Pani największy błąd w roli rzeczniczki rządu?

- Oczywiście sesja dla "Vivy". Błąd polegał na przekonaniu, że inni mierzą świat moją miarą. Skoro mi nie przyszłoby do głowy, by podpisać zdjęcia premiera markami ubrań, to innym też nie.

A sprawa, przez którą odeszła pani z kancelarii premiera? Publikacja "Faktu" o szkoleniach, które miała pani zaserwować Przemysławowi Wiplerowi (wówczas w opozycji do PO)?

- Nie mam sobie nic do zarzucenia. Rzeczywiście spotkałam się z posłem Przemysławem Wiplerem latem 2013 r., ale po to, by go poznać. Doskonale wiedział, kim jestem i dla kogo pracuję. Mówiłam wtedy dużo o Ewie Kopacz. Nie tylko jako o moim szefie, ale też polityku.

Ewa Kopacz stwierdziła jednak po pani dymisji: "Nie wiedziałam o dodatkowej działalności rzecznik i nie godziłam się na nią. Uważam, że to niedopuszczalne".

- Można było mnie zdymisjonować bez tego komentarza. Nie potrafię tych słów wytłumaczyć i nie potrafię ich zapomnieć.

Do dziś ma pani ogromne pretensje do mediów i niektórych dziennikarzy?

- Pretensje mam wyłącznie do siebie: za brak reakcji na nieprawdziwe i naruszające dobra osobiste publikacje. Powinny trafiać do sądu. Jako doradca i rzeczniczka byłam temu przeciwna, ale zmieniłam zdanie. Dziś wiem, że tak trzeba.

Ma pani poczucie, że została w polityce pokonana?

- I tak, i nie. Nie jestem pokonana w ten sposób, że polityka mnie nie zmieniła. Nie zachorowałam na władzę, nie zrezygnowałam ze swoich zasad, nie sięgnęłam po brudne metody. Czuję się jednak pokonana przez ludzi, którzy takie metody stosują.

Najważniejszy moment w pani rzecznikowaniu i doradzaniu Ewie Kopacz?

- Odejście. To był dla mnie test. Nikt przecież by mi nie zabronił walczyć o pozostanie na stanowisku. Niezależnie od efektów. Nie zrobiłam tego. Odeszłam sama, więc go zdałam.

Brakuje pani adrenaliny znanej z polityki?

- Oczywiście. Korci mnie, by wrócić do polityki, tylko już nie w roli doradcy albo rzecznika. Chciałabym znów pracować wyłącznie na siebie. Nie robię jednak żadnych planów. W mojej sytuacji byłoby to nieuprawnione.

Ogląda pani TVP?

- Zwłaszcza "Wiadomości". Mimo stałych zmian na gorsze nie przypuszczałam, że można dojść do takiego miejsca. Czasami nie wierzę, że to, co widzę, dzieje się naprawdę. Platforma trochę to ułatwiła swoim zaniechaniem.

TVP Jacka Kurskiego to wina Tuska?

- Broń Boże! Politycy albo się nie interesowali telewizją, albo ją przejmowali i korzystali z patologii wprowadzonych przez poprzedników. Dzisiejsza TVP to jednak dzieło PiS.

Pracowałam z Danutą Holecką i Michałem Adamczykiem, którzy prowadzą teraz "Wiadomości". Zastanawiam się, czy oni zawsze mieli takie poglądy, jakie prezentują dzisiaj, tylko starannie je ukrywali. Nie sądzę. Podjęli decyzję, by robić karierę w telewizji Jacka Kurskiego. To wszystko. To ich życie. Mają prawo robić z nim, co chcą. TVP nie jest jednak własnością PiS-u. Zrobienie z niej maszynki propagandowej jednej partii to już cecha rządów autorytarnych. Pomijam, że to, co widzimy, to propaganda w najgorszym wydaniu. Siermiężna i nachalna. Nie lekceważyłabym jednak jej siły. Słyszałam niejednokrotnie pytania ludzi, którzy oglądają TVP: "Jak to jest, że PiS ma pieniądze, a PO mówiła, że pieniędzy nie ma?".

Politycy PO mówili, że 500+ zabije budżet, a ten jednak jest w dobrej kondycji. Ten argument akurat pozostaje celny.

- Ale w materiałach "Wiadomości" znajdują się pomówienia. Bez przerwy naruszane jest dobre imię polityków opozycji. TVP szczególnie upodobała sobie polityków PO. Za pomówienie grozi odpowiedzialność karna i może warto składać pozwy.

Pozwy przeciwko TVP byłyby uznane za nękanie mediów. Wojna z dziennikarzami mogłaby się szybko obrócić przeciwko Platformie czy Nowoczesnej.

- Pan już kalkuluje, co się opłaca w polityce, a co nie. Te kalkulacje dobrze się dla nas nie skończyły. Albo coś jest dobre, albo złe. Albo właściwe, albo niesłuszne. PO uznaje, że media publiczne mówią na jej temat prawdę albo że ją szkalują, a wtedy idzie się do sądu.

Przeczytaj także:

Uśmiechy, żarty i wygodne pytania. Jak w TVP rozmawia się z Jarosławem Kaczyńskim

Więcej o: