PiSlam i dyktatura albo Schetyna i Petru. Dymek: Opozycji brakuje lidera ze społecznym poparciem

Jednego dnia dowiadujemy się, że zapisano nas hurtem do partii Petru, drugiego - do Schetyny. Na trzeci dzień uczyniono z nas pokornych słuchaczy wykładów prof. Balcerowicza o socjalizmie. Wszystkie starania o zjednoczenie opozycji pływają w dość niestrawnym sosie.

Weekend demonstracji przeciwko planowanym przez rząd Prawa i Sprawiedliwości zmianom w wymiarze sprawiedliwości przyniósł opozycyjny ferment. Wróciło też stare pytanie: kto ma tym wszystkim rządzić? Za nim wypłynęły kolejne. Czy opozycja lepsza zjednoczona, czy też różnorodna? Skupiona w strukturach politycznych czy jednak obywatelskich? Do wyciągania wniosków, szybciej nawet niż komentatorki i publicyści, popędził jeden z polityków, których te pytania osobiście dotyczą – Ryszard Petru. Przewodniczący Nowoczesnej na antenie radia TOK FM ogłosił, że opozycję mogłaby połączyć była premier, Ewa Kopacz.

To dość zaskakujący krok ze strony posła klubu pięciokrotnie mniejszego niż (potencjalny) koalicyjny sojusznik: rezygnować z własnych ambicji przywódczych, ale i zarazem dyktować silniejszemu partnerowi, komu powierzyć ster polityki partyjnej opozycji na najbliższe miesiące albo nawet i lata. Ale zaskakująca wypowiedź Petru nie powinna dziwić, jeśli spojrzymy na nią jak na to, czym jest. A jest kolejną próbą wyłonienia lidera albo liderki ewentualnego frontu obrony demokracji, który – niestety – przypomina żarty z poważnie traktowanej demokracji, a nie jej obronę.

Wiem, że to mocne słowa i w oczach niektórych z czytających mogą brzmieć jak krytykanctwo. Ale wydaje mi się, że gdy każe nam się uwierzyć w powagę słów o obronie demokracji (i powagę zagrożenia, o jakim ze społeczeństwem próbują rozmawiać politycy i polityczki), należałoby z równą powagą traktować samą demokrację. Co chcę przez to powiedzieć? Że bez demokratyzacji życia politycznego żadna obrona demokracji nie będzie skuteczna. 

Kolejni kandydaci: Kijowski, Petru, Schetyna...

Dotychczas opozycja próbowała przynajmniej kilku sposobów na zjednoczenie i wyłonienie lidera. Był Mateusz Kijowski, który pojawił się znikąd i z błogosławieństwem mediów – choć bez większej rozpoznawalności i historii za sobą – został ogłoszony jednoosobowym liderem KOD-u i publicznym głosem społeczeństwa obywatelskiego. Błędy tego podejścia ujawniły się bez żadnej pomocy ze strony władzy i jej mediów: Kijowski swoim zachowaniem i wypowiedziami, kwestią alimentów i dalekim od dojrzałości podejściem do krytyki, następnie sprawą faktur i coraz bardziej kuriozalnymi ripostami sam zraził wiele szczerze sympatyzujących z postulatami KOD-u osób. W końcu odsunęli się od niego towarzysze i towarzyszki, a został prokurator. To nie powód do złośliwej satysfakcji, schadenfreude, ale zastanowienia.

Później był szybujący w sondażach Ryszard Petru – jego kandydatura do roli lidera w tamtym czasie miała swoje uzasadnienie w dobrym refleksie Nowoczesnej i spójności jej przekazu, który duża część liberalnie nastawionej opinii publicznej nagrodziła poparciem. Ale talent do gaf Petru, chaotyczne deklaracje programowe partii i jawna kpina, jaką były wakacje, na które wybrał się w szczycie parlamentarnego kryzysu w grudniu, strawiły całe to poparcie i upokorzyły niedoszłego lidera opozycji. Jak ufać komuś, kto w momencie rzekomego zamachu na polską demokrację postanowił go przeczekać na Maderze? 

Potem był manewr Grzegorza Schetyny z wotum nieufności wobec rządu Beaty Szydło i zmuszenie słabszych politycznie partnerów do podpisaniem się pod jego wnioskiem. A ten przecież wysuwał samego Schetynę (w razie powodzenia) jako kandydata na premiera – co otwarcie miało pokazać, kto tu jest bossem. Działanie bez wątpienia sprawne, ale warte tyle, co suma głosów opozycji – czyli, jak na razie, niewiele więcej niż nic. Do tego Schetyna przy wszystkich swoich talentach jako polityk, budzi tyle zaufania, co szczerbaty krupier w kasynie, więc i jego ewentualne liderowanie całej opozycji jest obarczone założycielską skazą.

A politycy nie przestali kręcić kołem fortuny: w ostatnich tygodniach akces do liderowania zgłosili Lech Wałęsa oraz Władysław Frasyniuk, ktoś mówił o Kosiniaku-Kamyszu, a potem do puli dorzucono nazwisko byłej premier, Ewy Kopacz. Wszystkie te propozycje mają ze sobą tyle wspólnego, że żadnej ze społeczeństwem nie próbowano nawet konsultować, żadna z nich nie ma demokratycznego mandatu poparcia, każda zaś z nich spłynęła „z góry” i do tego właściwie z dnia na dzień.

Kaczyński, PiSlam i dyktatura

Wszystkie starania o zjednoczenie opozycji i znalezienie lidera lub liderki pływają też w dość niestrawnym sosie. To nie nam politycy i polityczki – kandydaci lub kandydatki na liderów – próbują cokolwiek obiecać, zaproponować i do czegoś włączyć. To my – pod wpływem szantażu – musimy ich poprzeć, oddać im swój czas i głosy. Bo jak nie, to wiadomo: Kaczyński, PiSlam i dyktatura. Czy coś tu nie zostało postawione na głowie? Zwyczajowo to politycy dobijają się do naszych drzwi o poparcie, a nie stoją na cokole i domagają się go bezwarunkowo. Co wspólnego z prawdziwą demokracją – oddolną, gwarantującą równość, zabezpieczoną przed dyktatorskimi zapędami jednostek i tyranią większości – ma to, że jednego dnia dowiadujemy się, że zapisano nas hurtem do partii Petru, drugiego do Schetyny, a na trzeci uczyniono z nas pokornych słuchaczy wykładów prof. Balcerowicza o socjalizmie? 

Nie chcę nadużywać przykładów z mitycznego „Zachodu”, ale nie można zapominać, że udane kampanie ostatnich lat nie były wymysłem sztabów, partyjnych elit i PR-owców, ale o ich skuteczności przesądziły wielkie grupy ludzi, którzy dobrowolnie – swoim czasem, pieniędzmi i staraniami – zgromadzili się wokół liderów, którzy mieli im coś do zaoferowania. A ci liderzy – czy to będzie Donald Trump, czy Emmanuel Macron, czy wreszcie Jeremy Corbyn – też zrobili swoje dla zdobycia tego poparcia, nikt im nie przyniósł głosów na tacy. Co więcej: wybicie się na liderstwo zawsze kosztuje wiele czasu, a kalejdoskop coraz to nowych i słabych przywódców odbiera powagę każdej inicjatywie. Tym bardziej, jeśli zmiany nie przychodzą z dołu, lecz z góry. 

Prawdziwa praktyka obywatelskości

Nie proponuję ogólnopolskiej ankiety na lidera czy liderkę opozycji, nie wzywam też do zaniechania wszelkich prób zjednoczenia, ale chciałbym zwrócić uwagę, że w ramach obrony demokracji dobrze byłoby też ją praktykować. Przykładów ruchów, które powstały organicznie nie brakuje – i nie trzeba się cofać aż do pierwszej „Solidarności”, wystarczy spojrzeć na czarny protest. Zaś ruchy wewnętrznie demokratyczne i otwarte, choć wymagają zaangażowania i nie pieszczą ego liderów, są prawdziwą praktyką obywatelskości.

Dobrym krokiem byłoby na razie zaledwie (i aż) to, aby pozwolić wyłonić się liderom i liderkom w organiczny, naturalny, oddolny sposób. Dając wszystkim czas i możliwość wykazania się – a więc także możliwość politycznej i społecznej pracy, organizacji, wciągania w orbitę kolejnych środowisk i otwierania szerokiej koalicji na pluralizm głosów. Bez wciskania komukolwiek na głowę korony, ale i bez wypraszania z mównicy za niedostatek wieku, politycznego kapitału i historycznych zasług. Jak demokracja, to demokracja. 

Jakub Dymek - kulturoznawca, dziennikarz i publicysta. Członek „Krytyki Politycznej”, stały współpracownik Dwutygodnik.com i nowojorskiego magazynu "Dissent". Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. Pracuje nad książką o powstaniu rewolucyjnej prawicy w ostatniej dekadzie.

Kaczyński przywitany oklaskami za słowa o zdradzieckich mordach i kanaliach