MON wyda 2 miliardy na rządowe samoloty. Kownacki: Wezmę to na siebie, widziałem błędy...

Rząd wyda dwa miliardy złotych na samoloty dla VIP-ów. To efekt traumy po 10 kwietnia? - Uważałem, że należy je kupić. Byłem pełnomocnikiem części rodzin smoleńskich i widziałem błędy w 36. specpułku - mówi Gazecie.pl Bartosz Kownacki, wiceszef MON.

Jacek Gądek: - Czy MON chciało kupić samoloty dla VIP-ów za wszelką cenę, bo to była ostatnia szansa?

Bartosz Kownacki: - Ministerstwo chciało kupić samoloty dla przewozu najważniejszych osób w państwie. Po 10 kwietnia 2010 r. nie budzi żadnych wątpliwości to, że jest to naprawdę ważna sprawa. Dlatego po unieważnieniu przetargu w marcu, zdecydowaliśmy się kontynuować to postępowanie już w w formule "z wolnej ręki".

Dlaczego?

Bo wiedzieliśmy, że jeśli nie zamkniemy tej sprawy w najbliższym czasie, to tych samolotów nie będzie przez 5-7 lat. To była ostatnia szansa, żeby jeszcze kupić te samoloty.

Ta "wszelka cena", jaką MON "z wolnej ręki" ma zapłacić Boeingowi, to ok. 800 milionów złotych mniej, niż firma ta żądała w, konkurencyjnym przecież, przetargu?

Kłopot tkwił w prawie o zamówieniach publicznych. Nasze wymagania się nie zmieniły, ale wcześniejsze wymogi formalne sprawiły, że Boeing brał pod uwagę ryzyko związane z kontraktem.

Co ryzykowali?

To, że polski rząd mógł odstąpić od umowy w razie spóźnienia dostawy o dzień. Ryzykiem było też to, że całą kwota miałaby być wypłacona na koniec, a nie w formie kroczących zaliczek.

800 milionów złotych to wycena samego ryzyka?

W jakimś sensie tak. Inna firma - Glomex - która oferowała samoloty w przetargu, wzięła te ryzyka na siebie. Ostatecznie jednak, już podczas zakupu z „wolnej ręki”, oferta Boeing była o 100 milionów tańsza. To była kwestia dociśnięcia ich w negocjacjach i doprecyzowania warunków. A jednocześnie wiadomo przecież, że gdyby samoloty dostarczono nam - powiedzmy - nie 15, ale 16 listopada, to świat by się nie zawalił. Polski rząd i tak by przecież nie odstąpił od kontraktu, bo te maszyny są nam potrzebne. Boeing musiał jednak wcześniej wliczyć w cenę istnienie takiego ryzyka. Bądźmy szczerzy: polskie plany zakupu samolotów to żaden rarytas.

Drobnica?

I to jeszcze drobnica wojskowa - zaledwie trzy samoloty - co dla Boeinga jest kwestią śmieszną. A do tego trzeba je wyposażyć. Dla takiego koncernu, jak taki kontrakt się nie uda, to trudno.

Opozycja stawia zarzut: gmina wóz strażacki za 200 tys. zł kupuje w ponad miesiąc, a rząd kupił samoloty za ponad 2 miliardy złotych w 19 dni. Nie nazbyt ekspresowo?

Nie w 19 dni, ale w kilka miesięcy, a tak naprawdę to w 5 lat. Koncepcja i analizy ws. samolotów trwały od 2011 r. W czerwcu 2016 r. ruszyliśmy z postępowaniem formalnym. Trwało to do marca tego roku. Nie można patrzeć na ten zakup „z wolnej ręki” sfinalizowany w marcu. Gdybyśmy podjęli inną decyzję, to albo musielibyśmy zrezygnować z zakupu samolotów, albo zrezygnować z wymagań i wtedy kupilibyśmy coś, czego nie potrzebujemy.

Ale pod koniec czerwca sąd ma ocenić, czy umowa MON z Boeingiem na zakup trzech samolotów jest w ogóle ważna. Boi się pan tego sądnego dnia? Cały kontrakt może trafić do kosza.

Mam nadzieję, że sąd nie unieważni tej umowy.

Pewności pan nie ma.

Oczywiście, że nie mam. Sąd rozstrzygnie. Jestem przekonany, że siła naszych argumentów przekona sędziów. Jest też fakt, że nie ma innego producenta na rynku - czego wcześniej nie wiedzieliśmy! - który spełnia nasze wymagania. Nie zgadzam się z opinią Krajowej Izby Odwoławczej, że faworyzowaliśmy jakąś firmę. To przecież nie my, ale wiele instytucji, ustalaliśmy wymagania wobec samolotów. Okazało się, że tylko jeden producent spełnia oczekiwania.

Abstrahując od tych samolotów: przy sprzęcie wojskowym bardzo często zdarza się tak, że wymagania są tak napisane, że kupuje się coś „z wolnej ręki” bądź jest tylko jeden dostawca, bo tak to wojsko go określiło. Z tymi samolotami, to nie tylko Sztab Generalny, nie tylko dowództwo, ale też kancelarie Sejmu, Senatu, prezydenta, premiera decydowały, jakie wymagania ma spełniać samolot. A opierały się na statystykach (np. ile osób w delegacji musi się znaleźć na pokładzie), a nie opiniach urzędników.

Ale przypadek? Oto jeden samolot jednego producenta pasował do polskich wymagań?

My tego nie mogliśmy wiedzieć. Braliśmy pod uwagę dwie konstrukcje: Boeinga i Airbusa. O innych producentach średnich samolotów wiedzieliśmy, że nie zdołają spełnić oczekiwań. Dopiero w trakcie postępowania okazało się, które maszyny ich produkcji spełniają wymagania. Trudno mówić, że było to jakieś nasze celowe działanie, skoro w połowie kadencji okazuje się, że tylko jeden producent odpowiedniego sprzętu - to nie od nas zależało.

Oczywiście mogliśmy powiedzieć: dziękujemy, ale nie kupujemy, odkładamy zakup samolotów ad calendas graecas (na święte nigdy - red.).

A dlaczego MON nie rozpisało nowego przetargu?

Bo Boeing wprowadza właśnie nowe modele samolotów, więc tego przetargu na nowo nie można było przeprowadzić. Podobnie czyni Airbus. My potrzebujemy samolotów, które nie mają "choroby wieku dziecięcego" - czyli nie są awaryjne, bo dopiero co wprowadzone na rynek. Nowsze modele można byłoby kupić dopiero za kilka lat.

Dr Wacław Berczyński przez wiele lat pracował dla Boeinga. A MON kupuje "z wolnej ręki" samoloty od tego koncernu. Opozycja stawia mocny zarzut, że Berczyński mógł zwyczajnie być lobbystą Boeinga w ministerstwie.

To PR-owska figura opozycji. Berczyński nie miał nic wspólnego z zakupem tych samolotów. Opozycja może obejrzeć dokumenty, kto był w komisji decydującej o wyborze samolotów. A co więcej: w jej składzie były osoby, które zasiadały w innych komisjach MON jeszcze za czasów rządu PO i podlegały politykom PO, którzy teraz atakują postępowanie ws. samolotów. Nie powołano żadnych nowych, nadzwyczajnych urzędników.

Takie zarzuty PO to więc demolowanie państwa.

Ale Berczyński ponownie odbija się MON-owi czkawką.

Jednak formułowanie zarzutu, że żołnierze z komisji byli zastraszani i zmuszani do czegokolwiek? Byli profesjonalni. A że wraca osoba Berczyńskiego? PR-owsko to źle wygląda, ale warto popatrzeć, jak krok po kroku przebiegało to postępowanie. Nie boimy się tego, pokazujemy każdy dokument, aby pokazać, że dr Berczyński nie miał z tymi samolotami nic wspólnego, choć - jak tysiące innych osób - pracował kiedyś jako konstruktor w Boeingu.

Na ile determinacja MON w zakupie samolotów wynika z traumy po katastrofie smoleńskiej?

Wezmę to na siebie. Uważałem, że należy to zrobić, należy je kupić. Byłem pełnomocnikiem części rodzin smoleńskich. Widziałem, jakie błędy popełniano w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego, który woził najważniejsze osoby w państwie. Chciałbym, żeby patrzeć na zakup samolotów rządowych jako na odbudowę zdolności wojska polskiego do transportowania przywódców państwa.

Bo samoloty to tylko element?

Trzeba jeszcze wyszkolić i wprowadzić nowych pilotów. Trzeba nowych zasad wynagradzania tych pilotów, aby nie odeszli zbyt szybko do cywila, gdzie teraz płaci się 10 razy więcej niż w wojsku. Trzeba zbudować zespół techników. Mam determinację, żeby raz na zawsze to zrobić. Nie robię tego dla siebie, bo sam nie jestem „headem”. I nie dla tego rządu, bo nowe samoloty będą do dyspozycji pod koniec kadencji - one są już dla następnych.

Raz na zawsze chcę zamknąć sprawę transportu najważniejszych osób w państwie. I nie korzystać z wynajmowanych maszyn, które nie są wojskowe.

Ma pan wrażenie, że opozycja bije w ten dwumiliardowy kontrakt, ale po cichu wszyscy liczą, że te samoloty będą szybko?

I to jest psucie państwa. Możemy się różnić w wielu sprawach, ale te maszyny mają służyć 30 lat. Nie kupujemy ich dla siebie. Bardzo łatwo i medialnie jest znów mówić o doktorze Berczyńskim, ale to nie buduje siły państwa. Słyszałem od posłów PO, że samoloty powinny się nazywać "Berczyński" i "Nowaczyk" - to przykre.

Zobacz także: Jacek Kurski: "Nie ma żadnej cenzury w telewizji publicznej. Mamy do czynienia jedynie z psychozą"

Więcej o: