Międzynarodowy Strajk Kobiet 8 marca odbędzie się na całym świecie. W przededniu strajku organizatorki naliczyły 55 krajów - od Haiti przez Izrael i Pakistan aż po Kambodżę. Ale pierwsze na ulice wyszły Polki. W "czarny poniedziałek", kiedy polskie władze zagroziły skrajnym zaostrzeniem prawa aborcyjnego, kobiety z parasolkami broniły swojego prawa do wyboru. I dopięły swego.
Władze nie ustają jednak w próbach ograniczenia praw kobiet. Rząd ograniczył dostęp do antykoncepcji - tabletka "dzień po" nie będzie już dostępna bez recepty, zrezygnowano też z refundacji zabiegów in vitro, cofnięto dotację na Niebieską Linię, a organizacje pozarządowe wciąż alarmują, że prowadzone są "przymiarki" do wypowiedzenia konwencji antyprzemocowej.
Poprosiliśmy kobiety, które wezmą udział w strajku, by opowiedziały nam swoje historie. Ich trudne wyznania pokazują, jak wiele praw pozostało jeszcze do wywalczenia.
Mój związek wydawał mi się jak z bajki. Przyjaciele i kochankowie. Rozmowy o domu, który wybudujemy i cudownych dzieciach, które kiedyś wychowamy. Nawet nie wiem, kiedy zaczął podnosić na mnie głos i robić awantury o nic. Zawsze przepraszał, zawsze miał wymówkę. Ot, zdarzyło się. Kiedy przestał przepraszać, wymówki przygotowywałam już sama: ciężki dzień w pracy, brak obiecanej podwyżki, kłótnia z rodziną. Miłe chwile ustępowały kłótniom, ale kiedy mnie pobił - byłam w szoku. "Powód" był błahy - powiedział coś niemiłego i łzy popłynęły mi po twarzy.
Wyzwał mnie, że kiedy płaczę, jestem brzydka i mam tego nie robić. Nie przestałam płakać. Wyszedł z pokoju. Wrócił ze skórzanym pasem.
Złapał mnie za włosy, zwlókł z łóżka na podłogę, przydusił do swoich stóp i kazał się po nich całować. Kazał przepraszać i błagać o wybaczenie. Słuchałam każdego rozkazu, bo w oczach miał szał, którego nie widziałam nigdy wcześniej. Bił mnie po twarzy i lał pasem. Tej nocy tłumaczyłam sobie, że to moja wina, że powinnam zauważyć, że był zdenerwowany.
Nie wyszłam z tej relacji sama. Bliscy zobaczyli zaciągnęli mnie na terapię. Miesiącami wyrzucałam sobie, że krzywdzę mężczyznę, który mnie przecież kochał. Mimo że minęły lata, on czasami wraca w snach. We śnie wyję i błagam o pomoc na sam widok jego twarzy, bo boję się, co może mi zrobić. A kiedy się obudzę, chce mi się wyć z powodu rzeczywistości, w której żyję. Niebieska Linia była szansą dla kobiet, które tkwiły w takich relacjach jak ja lub gorszych. Które z oprawcą łączy zależność finansowa, mieszkaniowa, dzieci. Które nie mają rodziny lub odsunęły się od niej, by chronić dobre imię swojego kata. Likwidacja jej to odbieranie im nierzadko jedynej szansy wyrwania się z piekła. Rezygnacja z konwencji antyprzemocowej - utrwalanie świadomości, że wszystko jest ok, bo to, że facet bije, to folklor i tradycja. To jest chore, złe i sadystyczne. I nawet moja podświadomość, która tak mistrzowsko broniła własnego kata, nie potrafi wymyślić usprawiedliwienia.
Od jakiegoś czasu staramy się z mężem o dziecko. Zapędy rządzących do wprowadzenia całkowitego zakazu aborcji napawały mnie irracjonalnym strachem, zwłaszcza stojąc w obliczu ważnej życiowej decyzji, jaką jest posiadanie dziecka.
Bałam się, że w przypadku jakichkolwiek komplikacji, choroby, mój mąż zostanie wdowcem, bo zamiast żony i dziecka, będzie miał żonę trzy metry pod piachem.
Zaczęliśmy się starać i... nic nie wychodzi. Dajemy sobie jeszcze czas, jednak znając historie kobiet w mojej rodzinie (a każda miała problemy z zajściem i kilka skorzystało z in-vitro), boję się, że problemy z płodnością mogą dotyczyć również mnie.
Moja kuzynka "wstrzeliła" się w refundowany zabieg. Ja "dzięki" rządzącym już będę musiała ewentualnie wyłożyć kilka tysięcy na stół. A po prostu na to mnie nie stać. Dlatego serdecznie "dziękuję" Prawu i Sprawiedliwości za próby grzebania mi w majtkach.
Byłam w ciąży (takiej chcianej i wymarzonej), w piątym miesiącu, kiedy odeszły mi wody i zaczęłam czuć się fatalnie. Z małej przychodni odesłano mnie natychmiast do szpitala, gdzie dowiedziałam się, że mam się modlić o poronienie, bo nawet jeśli donoszę tę ciążę, to dziecko dłużej niż kilka godzin nie pożyje. Nikt nie wypowiedział słowa "aborcja", nawet profesorka, która przyszła powiedzieć mojemu mężowi, że oprócz terminalnej diagnozy dla płodu jest też potencjalny problem ze mną - zakażenie krwi. Po paru dniach leżenia i czekania zaczęłam mieć gorączkę i czuć ogromny ból.
Pielęgniarki na mój widok szeptały pomiędzy sobą, a ja zaczęłam prosić o aborcję.
Doszłam aż do ordynatora, który - mi, w bólu, z gorączką i zapłakaną - wygłosił wykład o tym, że nie mogę podchodzić do sprawy tak histerycznie, że będę pewnie żałować swojej decyzji, i że mogą mi zrobić aborcję, jeśli własnoręcznie napiszę podanie. Napisałam. W drodze do gabinetu zabiegowego zaczęłam mdleć, obudziłam się półtorej doby później. Faktycznie zaczynało mi się zakażenie krwi i gdyby nie ta aborcja, szanse na uratowanie mi życia byłyby znikome.
Po tej sytuacji lekarze powiedzieli, że jedno poronienie to nic specjalnego i czas próbować ponownie. Spróbowałam, w piątym miesiącu znowu stanęłam w kałuży krwi i wód płodowych, tym razem jednak ciąża opuściła mnie sama, siłami natury. Dopiero wtedy, gdy udało mi się przekonać lekarzy, że potrzebuję porządnej diagnostyki, okazało się, że miałam wadę anatomiczną, przy której nie miałam szans donosić żadnej ciąży. W międzyczasie od lekarzy i pielęgniarek w różnych placówkach usłyszałam, że jestem morderczynią, histeryczką, a nawet, że gdybym była przyzwoitym człowiekiem, to bym umarła z pierwszą ciążą.
Po urodzeniu 2 dzieci i 4 latach deprywacji snu zaszłam w kolejną, absolutnie (w odróżnieniu od poprzednich) nieplanowana ciążę.
Decyzja o jej przerwaniu była szybka i przemyślana - postawiłam na Berlin i Ciocię Basię.
Ten kolektyw przywrócił mi wiarę w ludzi i ludzką solidarność, w odróżnieniu od telefonu do Prenzlau (niemieckiej kliniki, w której przyjmują polscy lekarze), gdzie usłyszałam "żaden problem, 500 euro". Wyjazd był spokojny, obsługa lekarska na najwyższym poziomie, wolontariuszki z Cioci niesamowicie zaangażowane w to, żebym czuła się bezpiecznie. Powikłań zero.
Swoją lekarkę w Polsce uprzedziłam wcześniej, że jadę przerwać ciążę, by nie stawiać jej w niezręcznej sytuacji. Po wszystkim przyszedł do niej list informujący o przebiegu leczenia. Ten list, który dla niemieckich lekarzy był zwykłym wypisem ze szpitala po standardowym zabiegu, trafił do Polski, gdzie robi się wszystko, by aborcji nawet nie uwzględnić w statystykach. To wtedy zrozumiałam, jak ogromny dystans dzieli Polskę od innych krajów w kwestii praw pacjenta.