Swoją historię w liście przesłanym do redakcji opisała Agata, studentka:
W gastronomii pracuję od kilku lat (bo to jedyne zajęcie, które w miarę bezkonfliktowo mogę pogodzić ze studiami dziennymi), ale w żadnym miejscu nie zostałam dłużej niż kilka miesięcy. Nie dlatego, że mnie zwalniano - wręcz przeciwnie, zawsze byłam chwalonym pracownikiem. Na pieniądze też zazwyczaj nie narzekałam. Gdzie w takim razie tkwił problem?
Miejsce pracy numer jeden: popularna sieciówka. Do moich obowiązków należy m.in. rozładowywanie dostaw i dźwiganie paczek, które ważą 20-30 kilogramów. Czasami muszę to robić sama, bo jest nas za mało na zmianie - a takich paczek jest kilkadziesiąt. Inne dziewczyny też się skarżą, ale na kilkanaście osób pracuje u nas tylko dwóch chłopaków. Szefowa nie widzi problemu, mi w pewnym momencie zaczyna wysiadać kręgosłup. Odchodzę.
Miejsce pracy numer dwa: mały, rodzinny biznes. Między przygotowywaniem posiłków, podawaniem lodów, zabawianiem dzieci i sprzątaniem sali odbieram też telefony z zamówieniami i robię kawę na wynos. Na zmianie przez większość czasu jestem sama, nie mam kiedy nawet iść do toalety. Szefowa, która w domu robi część potraw, pije i potrafi zapomnieć o tym, że trzeba przywieźć jedzenie albo zakupy. Wytrzymuję pół roku, bo mimo wszystko lubię tych ludzi.
Miejsce pracy numer trzy: popularna restauracja. Moja zmiana trwa 16, 17, a czasem nawet 20 godzin (w weekendy zaczynamy o 8 i jesteśmy czynni do ostatniego klienta). Nie zawsze następny dzień jest wolny; bywa, że trzeba znowu wrócić na 8. Managerowie oszukują nas przy rozliczeniach, pieniądze wiecznie się nie zgadzają. Z własnej kieszeni musimy płacić za sztućce, które giną w tajemniczych okolicznościach - podobnie jak za pomyłki kuchni. Zostaję niecałe osiem miesięcy, dla pieniędzy. Przez ten czas praktycznie nie mam życia poza pracą, uczelnią i snem.
To tylko przykłady, ale podobne problemy pojawiały się w każdym miejscu, w którym pracowałam. W każdym. Fatalny sposób zarządzania, oszczędzanie na pracownikach i warunki, które śmiało można określić jako nieludzkie (bo 20 godzin pracy trudno nazwać inaczej) - to wszystko sprawia, że większości pracodawców trudno utrzymać zgrany zespół. I nawet dobre pieniądze czy atmosfera tego nie zmienią.
Ludzie dziwią się potem, że personel nie ma o niczym pojęcia, że się nie zna, nie umie doradzić, jest za wolny. Jak może być inaczej, skoro w większości knajp pracownicy odchodzą tuż po tym, jak zdąży się ich do czegoś przyuczyć? To błędne koło: właściciel nie inwestuje w ludzi, bo oni odchodzą. A ludzie odchodzą, bo tak po prostu pracować się nie da.
Wklejka listy Fot. Gazeta.pl
Pracowałeś/łaś w gastronomii? Masz podobne doświadczenia? Napisz do nas! Na Wasze maile czekamy pod adresem listydoredakcji@gazeta.pl .
Redakcja zastrzega sobie prawo do niepublikowania wszystkich listów.