"Polki w Irlandii piszą do mnie: wyciągnij mnie z tego piekła"

Monika Walsh pomaga Polkom, które na emigracji padają ofiarą przemocy domowej. Nie znają angielskiego i nie mają się do kogo zwrócić. - Te historie siedzą we mnie długo. Są koszmarne - opowiada Monika Walsh.

Bywa, że Polki, które wyjeżdżają na Wyspy do swoich partnerów, stają się ofiarami przemocy domowej. Nie wszystkie, to oczywiste. Jaka jest skala tego zjawiska? Nie wiadomo. Nie ma bowiem statystyk, które byłyby miarodajne. Z tych samych powodów, dla których nie ma danych o skali problemu w innych krajach. Kobiety nie zawsze zgłaszają się na policję czy do instytucji, które pomagają w podobnych sytuacjach. Zdarza się - jak już się odważą - że wycofują zeznania.

Nieco światła na ten problem w Irlandii rzuca Monika Walsh. To Polka, która mieszka tam od 12 lat. Od roku pomaga Polkom, które są ofiarami przemocy domowej. W Irlandii mieszka 140 tys. Polaków - Walsh dostała około 30 zgłoszeń. - Nie chcę generalizować, gdybać, jaka jest skala problemu wśród polskich emigrantów. Po prostu staram się pomóc - mówi.

Angelika Swoboda: Jak trafiłaś na problem przemocy domowej wśród Polaków w Irlandii?

Monika Walsh: Przypadkiem. Byłam uczestniczką wyborów Miss Irlandii i każda z nas miała zrobić materiał o przemocy domowej. Ja przygotowałam referat, a ponieważ brałam też udział w Top Model UK i doszłam do finału, wywiady ze mną zaczęły pojawiać się w polskich gazetach i telewizji. Wtedy właśnie zaczęły do mnie pisać Polki mieszkające w Irlandii i w Anglii, które spotykają się z przemocą ze strony swoich partnerów. Te dziewczyny znalazły mnie na Facebooku. To było w październiku zeszłego roku.

Ciągle dostajesz takie maile?

- Tak, ostatnią wiadomość dostałam dwa tygodnie temu.

Co jest w tych wiadomościach?

- To są koszmarne historie. Wiesz, czasem piszą do mnie koleżanki tych dziewczyn, bo one same nie mają dostępu do internetu. Bywa, że są więzione w domach, mężowie zabierają im też telefony, żeby nie miały kontaktu ze światem. Kiedyś martwiłam się o jedną dziewczynę, która długo nie odpisywała. Okazało się, że nie miała skąd. Odezwała się dopiero po paru dniach, bo jej mąż zostawił dziecku tablet i po kryjomu mogła z niego skorzystać. "Wyciągnij mnie z tego piekła" - prosiła.

To naprawdę "piekło"?

- Dziewczyny przyjeżdżają do mężów Polaków, którzy mają już w Irlandii pracę i jakiś kąt. Przeważnie nie znają języka angielskiego. Nie znają nikogo. Jak zaczyna się problem, te dziewczyny nie mają się do kogo zwrócić o pomoc. Jeśli mają dzieci, znają tylko polskie mamy innych dzieciaków z tej samej szkoły. Spotykają się rano, gdy odprowadzają dzieci na lekcje, próbują rozmawiać. Jeśli jednak ofiara przemocy nie ma dziecka, które chodziłoby do szkoły, albo nie zna innej mamy z Polski, nie ma się kompletnie do kogo zwrócić.

Znam też historię kobiety, która pobita przez męża była cała w siniakach. Przez kilka dni po prostu nie posyłała dziecka do szkoły, żeby nie musiała się pokazywać. Albo dziecko odprowadzał do szkoły mąż.

Jakie to są rodziny?

- Różne. Nie można generalizować. Zdarzają się takie, gdzie dziecko pochodzi z innego, wcześniejszego związku kobiety. I to jest problem. Znam historię, że nowy partner zamykał przed tym dzieckiem lodówkę, nie dawał mu jedzenia. Dziecko było głodne i nie rozumiało, czemu nie może dostać kromki chleba. Ten przypadek nazwałabym patologicznym.

Ale zgłosiła się też do mnie dziewczyna, której mąż pracuje na eksponowanym stanowisku, dużo zarabia. Jak próbowała komuś ze znajomych powiedzieć, że on się nad nią znęca, nikt jej nie wierzył. "No co ty, nie żartuj" - słyszała. Myślała, że zwariuje, bo mąż ją maltretował psychicznie, a inni tego nie widzieli. Napisała do mnie z prośbą o pomoc psychologa.

Czemu nie wracają do Polski?

- Często je o to pytam. Niektóre nie mają gdzie, inne się po prostu potwornie wstydzą przyznać bliskim w Polsce, że im się nie układa w małżeństwie. Jeszcze inne zwyczajnie nie chcą opuścić kata.

Skąd bierze się ta przemoc?

- Część Polaków, która wyjechała, jest za granicą bardzo sfrustrowana. Żyją w swoim polskim świecie, nie asymilują się z miejscowymi. Chodzą tylko do polskich sklepów, oglądają tylko polską telewizję, mają tylko polskich znajomych. Wiem, bo w paru polskich rodzinach uczę angielskiego. Żyją niby w polskiej enklawie, ale każdy sobie rzepkę skrobie. Nie wspierają się, rzadko nawiązują przyjaźnie.

W ogóle Polacy za granicą często boją się otworzyć. Większość tęskni za ojczyzną i myśli tylko o tym, żeby wrócić. Są w Irlandii z przymusu. Niewielu jest tam takich jak ja. Bo ja się w Irlandii świetnie czuję, to mój drugi dom. Mam męża Irlandczyka, dziecko, jestem szczęśliwa. Natomiast większość polskich emigrantów marzy tylko o tym, by zarobić pieniądze i wrócić do Polski. Żyją pod ogromną presją i odreagowują na rodzinie. Polaka od razu poznasz na ulicy. Zwykle jest smutny, przybity. Jak przypadkowo potrącisz Irlandczyka, uśmiechnie się i powie, że nic się nie stało. Polak jest wściekły. Zresztą Rosjanin czy Litwin podobnie.

Polacy na emigracji ciężko pracują?

- Tak, najczęściej w budowlance. Pracują ciężko, bo w Polsce najczęściej mają ziemię, chcą szybko zarobić i wrócić, żeby postawić sobie w kraju dom. Choć oczywiście nie chciałabym generalizować, że wszyscy. Są rodziny, które decydują się zostać dłużej, ich dzieci zaczęły naukę w miejscowej szkole, mieszkają w ładnych mieszkaniach, mają samochody. Ale wiele rodzin, które poznałam, jest jednak za granicą nieszczęśliwa. Narzekają na wszystko.

Czy żony zajmujące się domem mają swoje pieniądze?

- Zwykle dostają pieniądze na dzieci. Znam jednak przypadki, że dla siebie nie potrafią nic wywalczyć. Wiesz, w ogóle przykro mi, jak one do mnie piszą, że są takie nieszczęśliwe, a potem widzę, że wrzucają na Facebooka zdjęcie z mężem. Uśmiechnięte, radosne, jakby się nic nie stało. Udają przed całym światem. Klasyczny syndrom ofiary. Parę razy spytałam, czemu tak robią. Usłyszałam, że pobicie zdarzyło się tylko kilka razy, że przecież nie wszyscy żyją w pięknym świecie.

Marzą o takim świecie?

- Piszą mi, że chciałyby wreszcie zaznać spokoju. Dla siebie i dla dzieci. Długo we mnie siedzą takie maile. Po niektórych nie mogę dojść do siebie.

Jak im pomagasz?

- Jestem z nimi w kontakcie, wspieram je. To ważne, bo chcę zbudować dom poza Dublinem dla takich kobiet, taki azyl. Z przedszkolem dla dzieci, z nauką angielskiego, z psychologiem. Przecież te kobiety też coś potrafią, mogą pracować. Mam nadzieję, że później, po tej mojej pierwszej pomocy będą mogły normalnie żyć.

Wiesz, spotkałam cudownych ludzi, którzy pomagają mi tworzyć moją fundację. Ważny jest każdy, nawet drobny gest. Osoby, które chcą pomóc, niech po prostu wyślą e-mail na nasz adres: monikawalsh81@gmail.com. Dziękuję w imieniu wszystkich Polek, które potrzebują schronienia.

Więcej o: