Martyna Wojciechowska opowiada nam o tym, co daje jej siłę

Sporo przeszła. Choroba, chemioterapia, złamany kręgosłup, śmierć przyjaciela. - Te trudne doświadczenia ukształtowały mnie i wzmocniły. Nauczyłam się oddzielać rzeczy ważne od ważniejszych. I pomijać te nieistotne - mówi Martyna Wojciechowska.

Podobno nigdy się nie męczy. Wychowuje córkę, podróżuje, jeździ w rajdach, robi program "Kobieta na krańcu świata" (TVN, niedziela godz. 11). Ale ma też czas, by pomagać - właśnie dzięki jej staraniom otwarto we Wrocławiu Przylądek Nadziei, czyli Klinikę Onkologii i Hematologii Dziecięcej. Sama zresztą dała na nią 50 tys. zł. - Nie kupuję butów, torebek. Niewiele mi potrzeba - mówi krótko. I dodaje: - Nie wyobrażam sobie mieć takiego narzędzia, takiej rozpoznawalności i zaufania ludzi, i nie przekuć tego na coś dobrego.

Pierwszy odcinek 7. sezonu jej programu obejrzały dwa miliony widzów. Poza tym "Kobietę na krańcu świata" oglądają w Szwecji, Japonii, Hongkongu, Chinach, Hiszpanii i Francji. Bo jest prawdziwa. Rozmawiamy z Martyną Wojciechowską o pomaganiu, ale i o trudnych chwilach, jakie przeszła ponad 10 lat temu. - Wtedy był taki czas, że byłam na samym dnie. Że nie chciałam się rano obudzić - mówi. Dziś twierdzi, że niemożliwe nie istnieje.

Angelika Swoboda, Gazeta.pl: - Parę dni temu przecięłaś wstęgę Przylądka Nadziei. Na Facebooku napisałaś, że jesteś szczęśliwa.

Martyna Wojciechowska: Jeszcze dzień przed otwarciem jeździłam po budynku z odkurzaczem, sprzątałyśmy z moją córką hol. Marysia zawsze ze mną jeździ na oddziały onkologiczne, budowała ze mną zresztą Przylądek Nadziei.

Uważasz, że powinno się zabierać zdrowe dzieci do szpitali onkologicznych?

- Nie uważam, że nie powinnam jej tam zabierać. Nie możemy dzieciom pokazywać lukrowanego świata. Nie wprowadzam jej oczywiście w pewne tematy, ale pokazuję , że życie takie jest. Będziemy udawać, że piesek nie umarł, tylko poszedł na spacer i nie wrócił? Czy że babcia nie odeszła, tylko wyjechała w daleką podróż? Albo że dzieciom w Tanzanii nie odrąbują rąk, tylko im nie wyrastają? No błagam! Że dzieci nie chorują i nie umierają na raka? Rozmawiam o tym wszystkim z córką.

Wiesz, podobno najbliższy odcinek mojego programu "Kobieta na krańcu świata " jest zbyt drastyczny, bo pokazuje kobietę, którą przybijają do krzyża. Przebijają jej ręce gwoździem i płynie kropla krwi. I to nie jest komercyjny wymysł dla turystów. Słyszę, że dzieci nie mogą oglądać takich rzeczy. Mówię: "Zaraz, zaraz. Od dwóch tysięcy lat dzieci widzą Jezusa Chrystusa wiszącego na krzyżu, w Wielkanoc oglądają go w grobie i co - myślą, że to jest tylko kukła?!

Więc zabieram córkę na oddział onkologiczny. Oczywiście na pewnych odcinkach, bo na oddział przeszczepowy już nie. Czy ona jest traumatyzowana i nie śpi po nocach? Nie. Po prostu mam wrażenie, że lepiej rozumie ten świat i lepiej rozumie mnie. I to, co robię.

Bardzo ci zależało na wybudowaniu Przylądka.

- Zaangażowałam się w ten projekt ponad 5 lat temu. Zadzwoniła do mnie pani profesor Alicja Chybicka, która wręczała mi nagrodę dla Kobiety Roku "Twojego Stylu" 2010 roku. Ona zdobyła ten tytuł rok wcześniej. Zadzwoniła i powiedziała: "Pani Martyno, proszę przyjechać do kliniki we Wrocławiu i zobaczyć, w jakich warunkach my leczymy dzieci". Obiecałam, że przyjadę, a ja słowa zawsze dotrzymuję. Potem zadzwoniła też Agnieszka Aleksandrowicz, szefowa fundacji "Na ratunek dzieciom z chorobą nowotworową". Powiedziałam, że jeśli zbierzemy pieniądze potrzebne na Przylądek Nadziei, to wytatuuję sobie koordynaty geograficzne Przylądka Nadziei na ramieniu. I wytatuowałam, zobacz!

Ale wybudowanie szpitala i przeprowadzenie tam dzieciaków to tylko etap. Teraz potrzebujemy kolejnego wyposażenia, tomografu... Obiecałam też, że będę przy tym projekcie do końca życia.

Dlaczego?

- Uważam to za jeden z moich większych sukcesów w życiu - największym było urodzenie dziecka. Bo wiesz co? Taki Everest to się zdobywa dla siebie. Co prawda wspięłam się na tę górę półtora roku po złamaniu kręgosłupa i pokazałam, że niemożliwe nie istnieje, co było inspiracją dla wielu osób, ale nie ma ważniejszego projektu niż zrealizowanie wielkiego marzenia, nie tylko mojego. Marzenia pani profesor Chybickiej i wszystkich lekarzy, którzy nie mają warunków do pracy, no i wszystkich dzieciaków z Centrum Onkologii i Hematologii Dziecięcej, które potrzebują być leczone w godnych warunkach. Więc zrealizowałam marzenie nie tylko swoje, ale i wielu osób. Oczywiście nie sama, ale przy wsparciu wielu osób. Zrobiliśmy to wszyscy razem. Każda wpłacona złotówka nam pomogła. Tak, potem przyszły pieniądze z Unii Europejskiej i z Ministerstwa Zdrowia, ale bez pierwszych wpłat, które ruszyły machinę, Przylądka Nadziei by nie było.

Sama też dałaś pieniądze.

- Z licytacji różnych rzeczy, które przekazałam, uzbierało się kilkadziesiąt tysięcy złotych, przekazałam też 50 tysięcy złotych na wyposażenie medyczne z prywatnych środków. Zobowiązałam się również, że wyposażę wszystkie pokoje, do których dzieci będą mogły choć na chwilę wyjść z sal, w których leżą. Spędzić tam trochę czasu i pomyśleć o czymś innym niż kroplówki. Takich pokoi jest siedem - będą symbolizowały siedem kontynentów.

Jesteś ambasadorką Przylądka i mówisz, że pomaganie jest cool.

- No bo jest.

Przecież masz mnóstwo wymówek, żeby twierdzić, że nie masz na to czasu. Praca, podróże, rajdy, córka...

- Teoretycznie tak, ale w praktyce... Właściwie po co miałabym pracować, po co miałabym osiągnąć popularność ? Wiesz, ja mam na Facebooku milion fanów i to nie są fani, którzy tylko klikną "like". To są ludzie, którzy mi pomagają. Każdego dnia. Jeśli napiszę im, że wysyłamy ciężko chorej Zosi pocztówki, bo mobilizujemy ją do walki z chorobą, to dostaję całe mnóstwo kartek z całego świata. Jak piszę, że musimy zrobić to, czy tamto, to oni po prostu ze mną są. To jest supergrupa mądrych ludzi.

Nie wyobrażam sobie mieć takiego narzędzia, takiej rozpoznawalności i chyba w gruncie rzeczy zaufania ludzi, i nie przekuć tego na coś dobrego. No co ja bym miała z tym zrobić?! No powiedz, co?

Upajać się: "Jaka ja jestem cudowna"...

- Jak wiesz na imprezy nie chadzam, chyba że odbieram jakąś nagrodę, bo wypada. Nie bywam, nie lansuję się. Nie kupuję butów, torebek. W ogóle niewiele mi potrzeba.

Coś ci opowiem. Moja córka przyszła do mnie ostatnio i mówi, że zorganizowała pokaz cyrkowo-gimnastyczny. Wydrukowała plakaty, ludzie przyszli, zebrała 59 złotych. Po czym dołożyła jeszcze pieniądze od siebie, poszłyśmy do banku i wpłaciłyśmy na Przylądek. "Wiesz mamo, bo trzeba pomagać" - mówi mi.

Ma to we krwi?

- Z jednej strony myślę, że wyssała to z mlekiem matki, a z drugiej cała moja rodzina jest taka. Ja zostałam tak wychowana, więc wydaje mi się to po prostu oczywiste...

(... Tu Martyna przerywa na chwilę, bo widzi, że organizatorzy spotkania z dziennikarzami zabierają jej fotografie z podróży rozwieszone w sali. - Zabezpieczcie to proszę - mówi do jednej z organizatorek. - My z tych zdjęć jeszcze wystawę zrobimy, a potem sprzedamy je na licytacji, zbierzemy pieniądze i damy na edukację Kabuli w Tanzanii. Serio. Wiesz, za ile może pójść zdjęcie z moim podpisem? Ostatnio wylicytowano figurkę za 50 tysięcy złotych!).

To, że masz Marysię, sprawia, że jesteś wrażliwsza?

- Jestem. Sama zobacz. Moja córka ma siedem lat, program "Kobieta na krańcu świata" ma siedem lat, właśnie ruszył siódmy sezon. Myślisz, że to jest przypadek? To nie jest przypadek. A projekt Korona Ziemi? Siedem lat, siedem szczytów, siedem kontynentów. Wszystko się z moim życiu kręci wokół siódemki.

Dopiero jak urodziłam Marysię, zrozumiałam, co chcę robić. Tak do końca. Zaczęłam realizować programy podróżnicze w 2003 roku, moją inspiracją byli Elżbieta Dzikowska i Tony Halik. Forsowałam swój pomysł trochę na siłę , ale kiedy urodziłam córkę, zrozumiałam, że ja nie chcę robić programów podróżniczych. Że ja chcę robić programy o ludziach, opowiadać ich historie. Tak się zrodził projekt "Kobieta na krańcu świata". Dlaczego kobieta? Bo jestem kobietą, bo jestem matką. No poza tym wiemy, że kobiety są ładniejsze, mądrzejsze, zdolniejsze i silniejsze, więc to jest dodatkowa motywacja. Ha, ha, ha! Pozdrawiam wszystkich panów!

Na to, jaka jesteś, wpłynęła też ciężka choroba, chemioterapia i poważny wypadek samochodowy.

- Głównie to. Ale geny też robią swoje. Ktoś mnie pyta: "Dlaczego zajęłaś się takim męskim zajęciem jak rajdy samochodowe czy wspinaczka?". A ja nie uważam, żeby to było męskie! Jestem przeciwko takim podziałom. Po drugie - zawsze miałam odwagę marzyć i realizować te marzenia. Po trzecie - nie widzę ograniczeń. Tak, to wynika z genów. Jedni od dziecka chcą tańczyć i śpiewać, inni chcą być naukowcami, a ja od dziecka chciałam startować w rajdach, podróżować i się wspinać.

Oczywiście dużo w tym udziału mojej mamy. Byłam dość nieśmiałym i mało asertywnym dzieckiem, ale bardzo dużo się nauczyłam i ciągle sporo nad sobą pracuję. I dopiero teraz mam wrażenie, że poukładałam sobie wszystko tak, jak być powinno. Dopiero teraz czuję się naprawdę szczęśliwa i mogę powiedzieć, że 41. rok życia jest najlepszy! To nie jest żart.

Ale wracając do tematu - te różne trudne doświadczenia ukształtowały mnie i wzmocniły. Nauczyłam się oddzielać rzeczy ważne od ważniejszych. I pomijać te nieistotne. Nabrałam ogromnego dystansu, ale nie tylko dzięki temu. Także dzięki ludziom, których poznałam. Jakież ja mogę mieć problemy? Ciężka choroba dziecka to jest dopiero problem. A reszta? Wchodzi ktoś do mojego gabinetu w "National Geographic" i mówi: "Matka, mamy problem". Odpowiadam wtedy:" My nie mamy problemów, my mamy wyzwania. A teraz mów, co będziemy robić".

I naprawdę nie masz chwil słabości?

- Chwile mam, ale nieczęsto. Nie mam czasu o tym myśleć . Nie lubię słabości, wiesz, ja uważam, że folgujemy swoim słabościom. To łatwa wymówka, dlaczego nie spełniam marzeń czy nie mogę czegoś zrobić. " A bo nie mam pieniędzy, bo urodziłam się w takim domu, bo mama była nadopiekuńcza albo w ogóle się mną nie zajmowała". Dajmy spokój tym biednym matkom! Albo: "Takie mnie krzywdy spotkały", "Urodziłam się w Polsce, a nie w Stanach". Jezu, ile jeszcze? Ile jeszcze znajdziemy wymówek, żeby czegoś nie zrobić?

Oczywiście wielu jest ludzi, którzy codziennie przesuwają swój horyzont, ale wielu narzeka, że nie może czegoś zrobić i wkładają w to tyle energii, że gdyby tę samą energię włożyli w zrobienie czegoś , to już dawno by zdobyli Mont Everest i jeszcze parę wyższych gór. W przenośni, rzecz jasna.

A co robisz, jak masz gorszy dzień?

- Ja mam podejście takie, że jestem w stanie zrobić wszystko, jeśli włożę w to wystarczająco dużo pracy, energii i czasu. Jak mam gorszy moment, to gadam ze sobą. 18 września po raz drugi pojawi się moja książka "Przesunąć horyzont" . Historia jest ta sama - złamałam kręgosłup, postanowiłam zdobyć Mount Everest, bo chciałam odkupić życie Rafała, który jechał ze mną samochodem i zginął [w 2004 roku na Islandii Wojciechowska robiła program "Misja Martyna". W wypadku samochodowym zginął wtedy operator Rafał Łukaszewicz - red.]. Ta książka jest o tym, że zdobywam ten wierzchołek i wyciągam pewne wnioski. Dzisiaj jednak patrzę na to inaczej. Przypomniało mi się wiele rzeczy, o pewnych dopiero miałam odwagę pomyśleć. Napisałam tę książkę trochę na nowo i teraz, po 10 latach, ją wydaję.

Widać potrzebowałam tych dziesięciu lat, żeby zamknąć żałobę.

Od śmierci Rafała minęło prawie 11... Wtedy był taki czas, że byłam na samym dnie. Że nie chciałam się rano budzić. Nie miałam odwagi sobie życia odebrać , ale nie miałabym żalu, gdybym się nie obudziła. Nie miałam siły zmagać się z tym, że mam złamany kręgosłup. Że nigdy, jak twierdzili lekarze, nie wrócę do pełnej sprawności, że oto moje życie, w jakimś sensie się skończyło. Że muszę się zmagać z odpowiedzialnością za śmierć Rafała, chociaż mojej odpowiedzialności w tym nie było, ale wtedy tak uważałam... I naprawdę nie chciałam żyć. To był taki moment.

A potem szłam na ten Everest i gadałam do siebie: "Ty głupia babo, po co żeś tu przylazła? Ty nie masz siły tego zrobić. Jak mogłaś w swojej zadufanej naturze wierzyć, że jesteś to w stanie osiągnąć?". I tak gadałam. Wreszcie mówię: "Martyna, przestań chrzanić, weź tyłek w troki i zasuwaj". I tak rozmawiając ze sobą, zdobyłam ten wierzchołek.

I naprawdę nigdy nie narzekasz?

- Nie. Teraz już nie. Ale gdybyś mnie zapytała rok temu, tobym ci powiedziała, że tak. Bardzo dużo zmienił ostatni rok. Byłam ciężko chora, znowu trafiłam do szpitala zakaźnego, znowu miałam wrażenie, że sięgam dna. Lekarze powiedzieli, że nie wolno mi jeździć, że nie mogę już podróżować , bo nie mogę już tego swojego organizmu forsować. Nikt nie wiedział , że jestem w szpitalu. Leżałam w izolatce i pomyślałam sobie, że oto skończyło się rumakowanie. Czułam się fatalnie.

Jeśli nie podróże, to co byś miała robić?

- No właśnie! Wtedy nie wiedziałam, dzisiaj już bym podeszła do tego spokojniej i zaczęła rozważać. Lekarze powiedzieli, że niemożliwe, żebym nadal żyła tak, jak żyję. Odparłam: "OK, to zmieńmy wszystkie inne rzeczy i zobaczmy, czy to działa". I zmieniłam wiele rzeczy w moim życiu poza tym, że nadal podróżuję.

Zaczęłaś bardziej o siebie dbać?

- Tak. Zmieniłam dużo w głowie, inaczej spędzam czas, inaczej się odżywiam, inaczej układam sobie pracę, inaczej się komunikuję z ludźmi. Ale tylko po to, żeby robić to, co kocham najbardziej. To się udało. I nawet przestałam chorować i okazało się, po 30 latach, że moja astma się nie objawia. Ale nie mówmy o słabościach.

"Ideał - oto jestem". Widziałam, że masz kubek z takim napisem.

- Przyniosła mi go moja menedżerka Kasia. - "Jaki ładny kubek!" - powiedziałam. Ale ja bym sobie takiego kubka nie kupiła, przyznaję. Kasia go przyniosła i mówi: "Zobacz, jak on do ciebie pasuje" i zaczęła się śmiać. Ja go sfotografowałam i wrzuciłam na Facebooka. Ale nie, nie jestem ideałem. Zawsze głośno powtarzam, że nie chciałabym takiej baby, jak ja. Że jestem strasznie trudna w życiu i szalenie wymagająca. W stosunku do siebie i do innych. Jedyne co, to nie wymagam niczego od świata. Świat nie jest mi nic winien, raczej zastanawiam się, co ja mogę dać światu. Nie mam postawy roszczeniowej.

Nie czuję się ideałem, ale dzisiaj już myślę, że jestem fajna. Kiedyś myślałam, że nie jestem. Szklanka była dla mnie do połowy pusta, dziś jest do połowy pełna. Odszczekuję!

Poznałam wiele fascynujących osób, ale ideału nie. Zawsze jest ta rysa, ideałów nie ma. Chociaż, jeśli już, to najbliżej ideału jest moja mama. No i moja córka, ona jest idealna! Podaruję jej ten kubek. Dobrze, że wywołałaś ten temat.

Co byś w takim razie chciała w sobie zmienić?

- Powiem ci tak. Cecha, którą najbardziej u siebie lubię, to konsekwencja, można nawet powiedzieć, że upór. Cecha, której najbardziej u siebie nie lubię? Konsekwencja, czyli upór. Bo to trudne i dla mnie, i dla wszystkich dookoła. Ale dzięki temu robię to, co robię i jestem tu, gdzie jestem.

Więcej o: