Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nas
Trzy lata wcześniej. Noc z 21 na 22 września 1940 r., około 22. Stłoczeni w wagonie pociągu przestraszeni ludzie słyszą zbliżające się krzyki i szczekanie psów. Nagle otwierają się drzwi. Światło reflektorów oślepia więźniów. "Heraus! Rrraus! Rrraus!" - wrzaski popierane są ciosami kolb karabinów. Popychani, bici, oślepieni światłem, otoczeni przez wrzeszczących żołdaków z karabinami, nawet nie potrafią stawić oporu. Przechodzą pod bramą z napisem "Arbeit macht frei".
Latem 1940 r. mało kto ma pojęcie, co dzieje się za tą bramą. Do Związku Walki Zbrojnej (późniejszej Armii Krajowej) i TAP (Tajnej Armii Polskiej - organizacji polskiego podziemia działającej w latach 1939-1940) dociera coraz więcej meldunków wywiadu o niemieckim nazistowskim obozie w Oświęcimiu. Dowódcy polskiego państwa podziemnego chcą nawiązać kontakt z uwięzionymi członkami TAP i poznać sposób funkcjonowania obozu. Na zebraniu TAP powstaje plan: ktoś musi dać się zamknąć w obozie i zbadać sprawę. Znajduje się ochotnik.
19 września 1940 r. do mieszkania pani Eleonory Ostrowskiej w al. Wojska Polskiego 40a m. 7 w Warszawie wpadają Niemcy. U Ostrowskiej gości akurat jej kuzyn. Kontrola dokumentów: Tomasz Serafiński, były żołnierz polski, bez zaświadczenia o pracy. Wychodzi w asyście hitlerowców. Niemcy nie domyślają się, że właśnie stali się narzędziem wykonującym szaleńczy plan polskiego podziemia. To właśnie Serafiński jest ochotnikiem do Auschwitz.
Zaraz na początku pobytu w obozie hitlerowscy kaci wybijają Tomaszowi dwa zęby. "Za to, że numer ewidencyjny napisany na tabliczce niosłem w ręku, a nie w zębach (...), dostałem w szczękę ciężkim drągiem. Wyplułem dwa zęby. Pociekła krew... Od tej chwili staliśmy się tylko numerami. (...) Ja miałem numer 4859" - napisał.
Tomasz jest twardy. Nie daje się złamać. Ale raz dostaje przydział do pracy na zewnątrz obozu, w willi esesmana. "Jak to - więc jest nadal świat i ludzie żyją, jak żyli? Tu domki, ogródki, kwiaty i dzieci. Radosne głosy. Zabawy. Tam piekło - mordowanie, przekreślanie wszystkiego, co ludzkie, co dobre... Tam esesman jest katem, oprawcą, tutaj - udaje człowieka. Gdzież więc jest prawda? Tam? Czy tu?" - zanotował w dzienniku.
Wysportowanemu, wytrzymałemu, zdeterminowanemu i sprytnemu żołnierzowi udaje się jednak przeżyć najgorsze próby, mordercze apele, wycieńczającą katorgę. Pracuje m.in. w stolarni, później zostaje przydzielony do pracy w paczkarni, w której wytrzymuje aż do wiosny 1943 r.
Po ponad dwóch latach w kacecie Tomasz jest już doświadczonym więźniem, z wyrobionymi niezbędnymi znajomościami u obozowych kapo, dowódców poszczególnych komand i więźniów zatrudnionych na użytecznych stanowiskach w obozowej administracji. Niemcy nawet nie domyślają się, że do miejsca, o którym woleliby światu nie mówić, przeniknął przeciwnik.
Równocześnie bowiem Serafiński jest organizatorem i szefem coraz bardziej rozbudowanego obozowego ruchu oporu, nazwanego Związkiem Organizacji Wojskowej. Utworzony przez niego system zapewnia duże bezpieczeństwo całej organizacji w razie wpadki - opiera się na pięcioosobowych, niewiedzących o sobie zespołach. Ich zadania? Dostarczanie wiadomości z zewnątrz, organizowanie dożywiania i rozdzielania odzieży wśród więźniów, podtrzymywanie na duchu towarzyszy niedoli obozowej, a także - co w nieprawdopodobny sposób się udaje - likwidowanie konfidentów gestapo i organizowanie ucieczek z obozu. W drugą stronę - do Warszawy - szły zakonspirowane tajne meldunki o sytuacji w obozie, straszliwych zbrodniach Niemców i o zagładzie Żydów. Trafiają do komendanta głównego AK "Grota" Roweckiego, a następnie na biurko gen. Władysława Sikorskiego w Londynie.
Wiosną 1943 r. w ręce Niemców wpada człowiek, który jakiś czas wcześniej uciekł z obozu. Wie o tajnej organizacji w obozie o wiele za dużo. A na dodatek w obozie nie cieszył się najlepszą opinią. Tomasz boi się dekonspiracji swojej organizacji, która rozrosła się do kilkuset osób. Wie, że czas uciekać. Rozmawia z zaufanym znajomym, który mówi mu: "No tak, rozumiem pana, lecz czy można, kiedy się chce, przyjeżdżać i wyjeżdżać z Oświęcimia?".
Odpowiedź byłego żołnierza Legionów, weterana wojny polsko-bolszewickiej i kampanii wrześniowej, może być tylko jedna: "Można". Od dłuższego czasu Tomasz naradza się nad najlepszym sposobem opuszczenia obozu z kolegą, potężnym, dobrodusznym Janem Redzejem. Analizują różne warianty, m.in. przeprawę przez obozowe kanały. Wreszcie powstaje plan ucieczki przez piekarnię.
Budynek piekarni ma wadę - potężną bramę zamykaną na klucz i wzmacnianą zewnętrzną zasuwą. Ma też olbrzymią zaletę - leży poza obrębem obozu, czyli poza pilnowanym przez strażników pierścieniem śmierci z drutów kolczastych. A nakrętka do śrub, którymi przymocowana jest zewnętrzna zasuwa, znajduje się wewnątrz. Jan, który wkupił się sprytnie w łaski kapo piekarni, podczas jednego z przydziałów nocnych odcisnął w chlebie kształt nakrętki. Kolega więzień, przed wojną ślusarz, na podstawie tego modelu zrobił klucz - do wolności.
26 kwietnia 1943 r. na nocnej zmianie melduje się trójka konspiratorów. Trójka, bo niedługo przed ucieczką Tomasz dokooptowuje do składu zaufanego kolegę Edwarda Ciesielskiego. Pomoc "Edka" przy przenosinach z paczkarni do komanda pracującego w piekarni (czyli zamiana z pracy łatwiejszej na trudniejszą, a więc podejrzana) jest nieodzowna. Potrzebny był podstęp - Tomasz musi trafić do szpitala, skąd zamiast do poprzedniego komanda ma wyjść do pracy w piekarni. To umożliwia Edward.
Spiskowcy potwornie ryzykują - ich przeniesienie do piekarni jest blefem, na który udaje im się nabrać blokowego i kapo, mówiąc każdemu z nich z osobna, że ten drugi już się zgodził na ich przeniesienie. Wcześniej namówili dwóch pracowników piekarni, by tego dnia akurat odstąpili im swoje miejsca.
Całe popołudnie i pół nocy Tomasz, Jan i Edward harują w piekarni. Mają do wypieczenia pięć partii chleba dla obozu. Dopiero po czwartej partii tempo pracy spada, reszta piekarzy idzie się posilić. Spada też czujność pilnujących ich do tej pory esesmanów - jeden nawet idzie spać. Drugi obchodzi budynek. Trzej więźniowie wreszcie mogą zająć się bramą. Jan wyrobionym kluczem otwiera zabezpieczenie i odsuwa rygle.
Nagle, gdy wydaje się, że wszystko się uda, esesman podchodzi do drzwi. Tomasz, Jan i Edward zamierają ze strachu. Ale Niemiec, o dziwo, nie zauważa w stanie bramy niczego niezwykłego. Odwraca się i odchodzi. Teraz! Edward tnie nożem kable telefoniczne, by strażnicy nie mogli szybko wszcząć alarmu. Tomasz i Jan naciskają na drzwi - te po dłuższej chwili ustępują. Cała trójka wybiega na zewnątrz, w chłodne nocne powietrze, w zbawczą ciemność. Ruszają biegiem. Nagle za nimi padają strzały. Jeden, dwa, trzy... esesmani strzelają dziewięć razy.
"Jak biegliśmy szybko - trudno opisać. Kule nas nie tknęły. Rwaliśmy powietrze w strzępy szybkimi ruchami rąk i nóg" - opisał potem Tomasz.
Trzej zbiegowie mają fałszywe dokumenty, cywilne ubrania i pieniądze - i wiele kilometrów do przejścia. Przez kilka dni i nocy, zmęczeni, często bez jedzenia, przedzierają się przez rzeki, pola, bagna. We wtorek 27 kwietnia wieczorem są o osiem kilometrów od granicy między przyłączonym do III Rzeszy Śląskiem a Generalnym Gubernatorstwem, do którego chcą się dostać. Po drodze raz muszą salwować się ucieczką przed napotkanym niemieckim patrolem. Tomasz zostaje postrzelony w ramię, ale całej trójce udaje się wreszcie 2 maja dotrzeć do rodziny obozowego kolegi. Ta kontaktuje ich z miejscową komórką AK.
Dwa dni później Tomasz stoi już na werandzie domu regionalnego komendanta AK. Zna jego nazwisko i wie, że los szykuje jego rozmówcy wielką niespodziankę. Gospodarz przedstawia się: Tomasz Serafiński. Gość przedstawia się: Tomasz Serafiński. Podaje datę urodzenia. Gdy zdumiony gospodarz stwierdza, że to jego dane, słyszy odpowiedź: "Tak, to są pana dane, lecz ja przeżyłem pod nimi znacznie więcej od pana".
Fałszywy "Tomasz" opowiada, że siedział w Oświęcimiu przez dokładnie 947 dni, wykorzystując fałszywe dokumenty zdobyte przez polskie podziemie, a teraz uciekł. Gdy wszystko się wyjaśnia, panowie ściskają się serdecznie. Uciekinier z obozu niedługo potem powraca do pracy konspiracyjnej na rzecz Polski. Pisze też obszerny raport z tego, co przeżył w Auschwitz.
Może też wreszcie, przynajmniej w relacjach z bliskimi, posługiwać się swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem: Witold Pilecki. Rotmistrz Witold Pilecki.
Witold Pilecki fot. autor nieznany/Wikimedia Commons/public domain
W swoim raporcie, z którego korzystałem podczas pisania tego tekstu , Witold Pilecki, awansowany za swój niezwykły czyn do rangi rotmistrza, podaje liczbę ludzi, którzy do czasu jego ucieczki zginęli w Auschwitz. Jego świadectwo jest jednym z pierwszych i najważniejszych dowodów niemieckich zbrodni:
"Zginęło około 97 tysięcy numerowanych więźniów. Nie ma to nic wspólnego z ilością ludzi, których masami, bez ewidencjonowania, gazowano i palono. Tych, na podstawie obliczeń codziennie notowanych przez pracujących w pobliżu komanda, do chwili mego wyjścia z Oświęcimia zginęło ponad dwa miliony. Podawałem te liczby oględnie, żeby nie przesadzić, raczej codziennie podawane liczby należałoby przedyskutować dokładnie".
Przyszłość pokazała niestety, że w swoich rachunkach Pilecki się nie mylił.
Przeczytaj biografię rotmistrza Pileckiego na publio.pl >>
Chcesz wiedzieć więcej i szybciej? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE!