Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nas- Jesteśmy w polskiej strefie powietrznej i będziemy awaryjnie lądować. Mogą państwo zobaczyć za oknami wojskowe myśliwce - to też jest normalne w takich sytuacjach - miał uspokajać Mehmet Altug Ekis, kapitan lotu TK79.
A był powód. Samolot linii Turkish Airlines, lecący ze Stambułu do San Francisco, musiał lądować w czwartek w Warszawie. Przyczyną był "podejrzany bagaż podręczny". Jak się potem okazało - telefon.
Na pokładzie samolotu była dziennikarka "Guardiana" - Helena Smith . Właśnie na łamach swojej gazety opisała, jak sytuacja wyglądała z wewnątrz samolotu.
Smith relacjonuje, że kapitan samolotu starał się zachowywać jak najspokojniej i uspokajał załogę. Przekonywał, że wszystko, co się dzieje, jest normalne i przewidziane w procedurach. Altug Ekis rzeczywiście postępował zgodnie z instrukcją - obniżył lot i zrzucił paliwo.
Ten widok musiał jednak zagotować krew w żyłach pasażerów. Z perspektywy tych, którzy siedzieli przy oknach, z samolotu po prostu spadł strumień szaro-białej substancji. - Boże, doigraliśmy się - mówiła pasażerka z siedzenia 11A. - To zemsta ISIS.
Turczynka skojarzyła to, co działo się w samolocie z niedawną decyzją rządu Turcji, aby udostępnić jedno z lądowisk w kraju na potrzeby wojsk, które będą bombardowały lokalizacje organizacji Państwo Islamskie.
Według relacji Smith załoga długo zastanawiała się, co ma robić. Ktoś w końcu przed startem przeoczył fakt, że podejrzany przedmiot - telefon - znalazł się na pokładzie. Dziennikarka zadaje pytania, które musiały przejść przez głowy wszystkich lecących lotem TK79: czy aparat jest połączony z jakimś ładunkiem wybuchowym? Czy to jakiś detonator?
W końcu zapadły decyzje: o lądowaniu i tym, jak zabezpieczyć podejrzany sprzęt. Gokhan Atac z załogi pokładowej: - Wzięliśmy telefon, położyliśmy go na bagażu w najdalszym rogu samolotu, przy drzwiach. Na to położyliśmy inny bagaż, a całość przykryliśmy kocem. Zgodnie z instrukcją.
W końcu doszło do lądowania.
Dziennikarka "Guardiana" opisuje, że już przy podchodzeniu do lądowania dało się wyczuć spokój na pokładzie. Ten rodzaj spokoju, kiedy godzisz się z losem - co ma być, to będzie.
Gdy samolot ostatecznie zatrzymał się na pasie, przywitały go zastępy straży pożarnej, policji i żołnierze. - To było wariactwo - opowiada Atac. - Nie pozwolili nam otworzyć od razu drzwi, żeby podać im ten telefon. Naciskali, że muszą wejść do samolotu przy pomocy specjalnych schodów, co zajęło z 15 minut.
Szczęśliwie - okazało się, że telefon nie jest żadnym niebezpiecznym przedmiotem. Pasażerowie po jakimś czasie wrócili do samolotu i polecieli w dalszą podróż. "Ale nic nie było już takie same" - relacjonuje Smith.
Chcesz wiedzieć więcej i szybciej? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE!