Tak, my też kochamy Tadeusza Sznuka. Dlatego namówiliśmy go na wywiad

W sieci trudno znaleźć o nim niepochlebną opinię, o miłości widzów od lat świadczą także słupki oglądalności. Tadeusza Sznuka nie da się nie lubić. Po prostu. My też go uwielbiamy, więc namówiliśmy go na rozmowę. I choć rzadko udziela wywiadów, dla nas zrobił wyjątek.

"Jeden z dziesięciu" to najdłużej emitowany teleturniej w historii polskiej telewizji, który wciąż jest na antenie: liczba odcinków już dawno przekroczyła dwa tysiące, a program cieszy się popularnością wśród widzów niezmiennie od 21 lat. - Sądzę, że w Polsce mamy więcej mądrali niż gdzie indziej. I dlatego nie brakuje nam graczy - śmieje się Tadeusz Sznuk. W rozmowie z portalem Gazeta.pl kultowy już prowadzący opowiada nie tylko o fenomenie programu, ale także początkach swojej pracy, lektorowaniu i stosunku do polityki.

Aneta Bańkowska, Bartek Przybyszewski: Chyba nie ma znanej osoby, która nie musiałaby się mierzyć z falą hejtu w internecie. Pan jest wyjątkiem: trudno znaleźć na pana temat jakieś niepochlebne opinie. Może to zabrzmi banalnie, ale ludzie pana kochają.

Tadeusz Sznuk: To prawda, jakoś się mnie nie czepiają. A poważnie mówiąc, tak jest chyba dlatego, że ja nie zadzieram z innymi. A jeśli zadzieram, to niezbyt złośliwie.

W stosunku do graczy w "Jednym z dziesięciu" też nie bywa pan złośliwy.

- Oni i tak są już pod taką presją, pod takim ciśnieniem, że miałbym jeszcze im dokuczać? Cieszę się, kiedy dobrze odpowiadają. Kiedy ktoś coś wie. Chociaż niektórzy twierdzą, że tego "Jednego z dziesięciu" wymyślił sadysta, który znalazł we mnie wdzięcznego naśladowcę.

O pana popularności świadczy chociażby to, że mimowolnie "występuje" pan w sieci w bardzo znanych parodiach "Jednego z dziesięciu". Ktoś kreatywnie montuje np. pytania z odpowiedziami, które do siebie nie pasują albo pasują w bardzo groteskowy sposób. Widział pan te filmiki?

- Widziałem niektóre z nich, nie zachwyciły mnie. Ale cóż, internet ma swoje prawa.

 

Na Twitterze jest też pana fikcyjne konto

, na którym ktoś niejako w pana imieniu komentuje bieżące wydarzenia.

- Tak, wiem. Nie ze wszystkimi komentarzami właściciela konta się zgadzam, więc próbowałem je zamknąć. Pisałem kilkakrotnie do Twittera, ale bez skutku. Oni mają cudną, typowo korporacyjną metodę polegającą na tym, że tego typu kwestie można zgłaszać tylko przez formularz na stronie. I po wysłanej reklamacji nie zostaje żaden ślad. A potem żądają wielu różnych dokumentów, w kółko tych samych. I chociaż wysyła się je bez końca, sprawa i tak tonie.

W internecie są popularne także nietypowe zdarzenia, do których doszło podczas programu. Ostatnio jeden z graczy zasłabł w trakcie nagrania.

- Tak, to była dramatyczna sytuacja. W tym przypadku, ponieważ pojechał do szpitala, musieliśmy przełożyć nagranie na następny dzień. To była wielka komplikacja ze względów organizacyjnych - dlatego potem wprowadzono do regulaminu punkt mówiący o tym, że jeśli zawodnik nie jest w stanie kontynuować gry, to ona toczy się dalej bez jego udziału.

Zresztą ten pan nie był pierwszym zawodnikiem, który zasłabł. Poziom emocji w programie jest taki, że potrafi zacisnąć naczynia krwionośne. Przychodzi bladość i gracz pada. Ale jeszcze żaden nie zrezygnował z dalszego udziału.

Wielu komentatorów zauważało w internecie, że pani, która pomogła temu panu, finalnie przegrała. Teraz, po zmianie zasad, by wygrała?

- Teraz tak. Byliśmy świadkami, jak ona pomagała. Jest położną, ma wykształcenie medyczne. Była przy nim pierwsza i dużo zrobiła, żeby rywal wrócił do świadomości.

Jeden z dziesięciuJeden z dziesięciu Fot. Jeden z dziesięciu via Facebook

Opowiadał pan też ostatnio historię jednej z uczestniczek, która - jak twierdziła - miała szwagra w elektrowni.

- A tak. To było wiele lat temu. Pani była tak swobodna, że jej "towarzysze niedoli" dziwili się, dlaczego jest taka wesoła, opowiada dowcipy i zupełnie się nie denerwuje. Zapytali ją o to. Wytłumaczyła, że ma szwagra w elektrowni i jak jej źle pójdzie, on w trakcie emisji wyłączy całe miasto.

Wyłączył?

- Nie musiał, była chyba w finałowej trójce. Już wychodząc, mówiła, że nie musi szwagra fatygować (śmiech).

Kiedy nagrywaliście próbny odcinek programu, spodziewał się pan, że po 21 latach wciąż będziecie na wizji?

- Nikt się chyba nie spodziewał: ani pomysłodawcy, ani realizatorzy, ani ja. Ani nawet brytyjscy autorzy. Nigdzie ten quiz nie jest nadawany tak długo.

Program przetrwał w prawie niezmienionym kształcie. Nie kusiło was, żeby zmienić formułę na bardziej rozrywkową?

- TVP stara się nas unowocześnić, zwiększając liczbę mrugających światełek, jakichś poruszających się reflektorów... A my wciąż tworzymy teleturniej w starym stylu. Taki, jakich jest już dziś niewiele.

Zresztą te zmiany zabiły komunikację z uczestnikami, bo reflektory strasznie szumią. Kiedyś robiliśmy to w maleńkim studiu, wszyscy byli blisko. A teraz stoimy daleko i krzyczymy do siebie. Trudno jest dowcipkować, krzycząc na odległość dobrych paru metrów.

Próbował pan interweniować w tej sprawie?

- Próbowałem. Mówią, że się nie da.

Ale za to udało się panu uniknąć słuchawki [umożliwiającej komunikację prowadzącego z realizatorem programu - przyp. red.].

- Tak. Uważam, że póki daję radę bez zdalnego sterowania, to niech to tak zostanie.

To nie utrudnia realizacji?

- To akurat nie. Ale raz na kilka czy kilkanaście odcinków, gdy są wątpliwości co do odpowiedzi zawodnika, zdarza się, że musimy zatrzymać grę - bo cofnąć jej się nie da. Losowa konstrukcja zabawy sprawia, że ten, komu zaliczyliśmy dobrą odpowiedź, wyznacza kolejną osobę. Nie możemy jej potem zmienić czy zabrać komuś punktów. To musi biec. Więc jeśli reklamacja ze strony gracza padnie natychmiast, to my ją natychmiast rozpatrujemy: zaglądamy do mądrych książek, pytamy autorytetów. Bo autor pytania też nie zawsze jest w stanie przewidzieć wszystkie możliwe odpowiedzi.

Było i tak, że dzwoniliśmy nie tylko do ambasady kraju, którego dane pytanie dotyczyło, ale także do organizacji rządowych tam na miejscu. I mimo to nie uzyskaliśmy jednoznacznej odpowiedzi.

Pamięta pan, o jakie pytanie chodziło?

- To długa historia. Generalnie rzecz biorąc, kiedy zwracamy się do naukowca z pytaniem: "Panie profesorze, my z tego teleturnieju; zadaliśmy takie to a takie pytanie, zawodnik odpowiedział tak i tak. I wie pan...".

I tu profesor zaczyna miniwykład. Mija kwadransik, ludzie stoją, grzeją mi się pod reflektorami... A ja dalej: "Panie profesorze, ja wiem, ale czy na tak postawione pytanie mogłaby paść taka i taka odpowiedź?" (śmiech).

Zdarzały się remisy między graczami?

- Raz. Podzieliliśmy wtedy nagrodę na pół. Ale zdarza się, że w jednym odcinku trzy albo cztery osoby należałoby nagrodzić, bo wszyscy mają wiedzę dużo większą od przeciętnej.

A jest jakiś typ graczy, którego pan nie lubi?

- Ja - i o ile wiem, widzowie również - nie przepadamy za tymi, którzy oddają pytania w rewanżu. Przykładowo: zawodnik trzy wyznacza zawodnika pięć, ten odpowiada, po czym mówi: teraz trójka. I ktokolwiek wyznaczy zawodnika numer pięć, dostaje tego rodzaju ripostę. To jest straszenie. Skuteczne, niezbyt uprzejme, ale skoro reguły pozwalają, to nie ingerujemy.

***

Pan, jako prowadzący, bierze czynny udział w układaniu pytań?

- Nie układam pytań, ale czytam wszystkie. Sprawdzam je, ewentualnie poprawiam, jeżeli mam do nich jakieś zastrzeżenia. Poza tym dopisuję komentarze, żeby móc np. zarysować tło historyczne lub przypomnieć ogólniejszą regułę fizyczną.

W takim razie pana wiedza pewnie zwiększa się wraz z kolejnymi zadawanymi pytaniami?

- Raczej przekonuję się, że pamięć ma swoje granice.

Ale poza programem przydała się panu kiedyś ta wiedza?

- Pewnie wiele razy. Ale raz na niej zarobiłem. Załatwiałem coś w Sejmie. Była zima, góry śniegu, więc zostawiłem samochód na Wiejskiej w miejscu zarezerwowanym dla posłów. Wychodzę z budynku i widzę, że panowie ze straży miejskiej zdążyli już ubrać moje auto w "żółty but". Więc mówię: panowie, musiałem pilnie... Oni na to: "Pan z telewizji, teleturniej pan prowadzi? To niech pan zada pytanie. Jak odpowiemy, blokada zostaje. A jak nie odpowiemy, to zdejmiemy".

Spytałem strażnika, co go interesuje. Był geografem. Miałem szczęście, bo dzień wcześniej podczas nagrania spytałem o to, gdzie znajduje się najdalej wysunięty na zachód punkt Azji. Zadałem to pytanie. Czekaliśmy trochę dłużej niż przepisowe trzy sekundy. Próbował różnych odpowiedzi: Kaukaz, Ural. Tak jak większość, myślał o granicy lądowej z Europą. Tymczasem odpowiedź jest inna: to przylądek Baba w Turcji na Morzu Śródziemnym. Wtedy to zdjęcie blokady kosztowało 50 złotych, więc coś jednak wygrałem na tym teleturnieju.

"Wygrał" pan także tytuł Mistrza Mowy Polskiej.

- To efekt wychowania i tego, że podszlifowałem język, pracując jako lektor. Starałem się to narzędzie lektorskie trzymać w czystości. Zresztą kiedy ja czytywałem w radiu, to były inne czasy. Radio było inne. Był taki pan, Miłosz Stajewski, który nadzorował spikerów. I strasznie go złościło, że w codziennym życiu nie odmieniam słowa "studio". Nie mówiłem "w studiu", tylko "w studio". I ilekroć spotykaliśmy się przy wejściu, to na cały głos krzyczał: "Panie Tadeuszu, czy pan był w kino?". W ten sposób oduczył mnie tej maniery.

No właśnie, był pan lektorem. Czemu już pan tego nie robi?

- Po pierwsze: oddech już za krótki. Poważnie, nie wytrzymuję dłuższego zdania z należytą intonacją. Ale czasem jeszcze czytuję komentarze do filmów i dokumentów dla znajomych.

A jak się zaczęła przygoda z lektorowaniem? Ktoś wyłapał, że ma pan fajny głos, który warto wykorzystać?

- Nie. Zaczynałem w Rozgłośni Harcerskiej jako chłopak od puszczania taśmy i ustawiania drucików. Tam nie było wielkiego podziału na role, każdy robił to, co akurat mógł. Więc zacząłem czytać także teksty, potem nagrywać jakieś reportażyki. Później przeniosłem się do Polskiego Radia, z radia złapałem fuchę w telewizji, i tak to jakoś poszło.

W jednym z wywiadów Tomasz Knapik przywołał powiedzenie przypisywane Bardiniemu:

że prawdziwy lektor nigdy nie dba o głos. Bo jak już go ma, to może pić i palić ile wlezie - i nic mu się nie stanie. Pan Knapik użył jeszcze innego słowa na "p", ale może damy już sobie spokój.

- Czy ja wiem? Chyba picie i palenie bardziej szkodzi niż to ostatnie. Ja paliłem bardzo dużo, ale z wiekiem głos się zmienia. I trudno powiedzieć, żeby się stawał ładniejszy. Od dawna nie palę, jednak faktem jest, że większość zawodowców z krwi i kości rzadko szanowała i konserwowała głos. No, chyba że płukali gardło mocnymi płynami.

Praca lektora wykształciła we mnie coś w rodzaju odruchu Pawłowa. Któregoś dnia jechałem do radia, autobus stanął przed światłami, bo akurat zapaliło się czerwone. I jak je zobaczyłem, natychmiast zacząłem szukać kartki do przeczytania (śmiech). Lektorzy byli dość wesołą grupą. Jerzy Rosołowski, który był mistrzem, kiedy sam zaczynałem, potrafił się zdrzemnąć, gdy ktoś inny miał do przeczytania krótki akapit. I zawsze budził się w odpowiednim momencie, od razu po kropce.

A panu zdarzyło się zasnąć podczas czytania?

- Tak. Raz.

Co pan czytał?

- To był film o rewolucji październikowej. Dawno temu... Początki czytania na Woronicza, czyli lata 60. Czytało się wtedy na żywo.

Film był w niedzielę rano, a ja sobotę spędziłem... ciekawie. Lektor siedział wtedy w niewielkim pomieszczeniu, a operator otwierał tylko mikrofon i wracał do swoich obowiązków w dziale emisji.

I tam, w tym filmie trwa ta rewolucja. Dialogów niewiele - krzyczeli coś, szli do przodu. I nagle sen mnie zmorzył. Potem pojawił się na ekranie wódz rewolucji i przemówił. Wódz przemawia, a ja drzemię. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim operator przybiegł z drugiej strony korytarza i mnie obudził.

Były konsekwencje?

- No, były. Jeden bardzo ważny redaktor mówił, że coś takiego nie miało się prawa zdarzyć i że albo on w telewizji, albo ten cały Sznuk. No ale mnie i tak nie było w telewizji, więc... Bo ja tam nigdy nie pracowałem na etacie, dlatego nie mogli mnie wyrzucić. Ale pauzowałem jakiś czas.

A w radiu miewał pan problemy z cenzurą?

- Sugestie co do prowadzenia audycji mieliśmy niemal zawsze... Bo jak to jest w przypadku programu na żywo, nas mogli gonić dopiero wtedy, jak już coś powiedzieliśmy. Dlatego obowiązkiem było przedstawienie konspektu albo chociaż tematu, który będzie poruszany. Raz podejrzewano mnie wręcz o zdradę tajemnicy - takiej, co to jej nawet cenzor nie miał zapisanej w zakazach.

To musiała być straszna tajemnica!

- Opowiedziałem o tym, co moi koledzy robią w miejscowości Chrcynno na lotnisku. Skakali tam ze spadochronami. No i się rozpętała awantura! Wściekli się: "Nie dość, że nie mam tego lotniska w spisie lotnisk jawnych, to nie mam go też w spisie lotnisk tajnych! Więc czy pan sobie wyobraża, co to musi być za lotnisko?!".

Wie pan? Tajemnicę państwową pan zdradził.

- To była zwykła łączka blisko Nasielska, na której ćwiczyli spadochroniarze (śmiech).

Skoro już rozmawiamy o polityce... Oglądał pan debatę prezydencką? Tę największą, z dziesięcioma kandydatami?

- Owszem. I chciałbym powiedzieć, że to absolutnie przypadkowa zbieżność liczb i kolorów scenografii. Chociaż chcieliśmy zaproponować Państwowej Komisji Wyborczej takie tanie, proste i pewne rozstrzygnięcie wyborów. Ale pewnie by na to nie przystali.

Debata prezydencka w TVPDebata prezydencka w TVP Fot. Sławomir Kamiński/ Agencja Wyborcza.pl

No właśnie, jakaś partia proponowała panu kiedykolwiek start w wyborach?

- Chyba się do tego nie nadaję, bo nigdy nie proponowali.

Nie? Myśleliśmy, że skoro pan jest tak dobrze kojarzony wśród widzów i jest dla nich tak sympatyczną postacią, to takich właśnie często pchają na listy.

- Być może tak jest. Ale partie pewnie wiedzą, jaki mam do nich stosunek.

A jaki pan ma?

- Dość obojętny. Z polityki wyleczył mnie dwunastoletni okres sprawozdawania z Sejmu dla radia. Wcześniej, w wyborach w roku 89, kandydowałem do Senatu. I po tych 12 latach pracy w parlamencie stwierdziłem, że Pan Bóg czuwał, że się tam nie dostałem. Ja sobie po prostu zupełnie inaczej wyobrażałem politykę.

***

Wracając do programu...

- Nareszcie!

Nasza edycja jest najdłużej emitowaną ze wszystkich na świecie. Już 21 lat. Jak pan myśli, dlaczego?

- Sądzę, że w Polsce mamy więcej mądrali niż gdzie indziej. I dlatego nie brakuje nam graczy. A poważnie: troszeczkę zmieniliśmy formułę w stosunku do angielskiego oryginału. Tam była taka "strzelanka": pytanie, odpowiedź, pytanie, odpowiedź. Graczy było piętnaścioro, więc wszystko musiało się szybciej dziać, żeby został jeden.

My postawiliśmy na nienachalną edukację. To pozwala telewizji umieścić nas w szufladce z napisem "misja". I daje parasol ochronny przed decyzjami takimi jak choćby ta sprzed paru lat. Jeden z prezesów orzekł, że "formuła się wyczerpała". Ale widzowie nas wybronili.

Jak?

- Wiadomość się rozeszła, pisali o tym w gazetach, były głosy poparcia na forach internetowych. Nie mówiąc już o reakcjach ulicznych. Ludzie podchodzili, poklepywali po plecach, mówili: "Panie redaktorze, róbcie coś, żebyście jeszcze byli".

Kiedyś widzów było więcej, ale wtedy w telewizji były tylko dwa programy; dziś są ich dziesiątki. Mamy stałą widownię. Ale to nie moja zasługa, tylko głównych aktorów: graczy. Bo to oni się męczą, denerwują, wygrywają, odpadają, stosują taktyki...

A pan jaką taktykę by przyjął jako zawodnik?

- Nigdy w życiu nie wystąpiłbym w tej roli!

To może chociaż występuje pan w roli widza?

- Prawie nie oglądam telewizji. Nie ciągnie mnie do tego. Radia sobie czasem posłucham, ale telewizję rzadko. Poza tym... domownicy zwykle oglądają inny kanał, niż ja bym chciał.

Oglądają "Jednego z dziesięciu"?

- A skąd! Mają mnie i tak dosyć na co dzień.

Od radia do telewizji - o swojej karierze dziennikarskiej opowiada Tadeusz Sznuk - posłuchaj audycji w Radiu TOK FM .

Zobacz wideo

Nasze najlepsze teksty z 2015 roku. Czytaj w aplikacji Gazeta.pl LIVE!

Więcej o: