Wybory prezydenckie 2015. Skąd różnica między sondażami a wynikami wyborów? Sondażownie się bronią: Tendencje wskazane prawidłowo

- Sondaże opublikowane przed wyborami różnią się od oficjalnych wyników, ale prawidłowo wskazały tendencje wzrostu i spadku poparcia dla kandydatów - przekonują przedstawiciele ośrodków badawczych, które realizowały badania przed wyborami prezydenckimi.

Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nas

Oficjalne wyniki podane przez PKW różnią się znacząco od sondaży przeprowadzanych przed wyborami. Andrzej Duda wygrał I turę wyborów z wynikiem 34,76 proc., czyli o 7,75 proc. wyższym , niż wskazywał sondaż TNS Polska przygotowany dla Wiadomości, który Dudzie przyznawał drugie miejsce z 27-procentowym poparciem. Również 27 proc. badanych wskazało Andrzeja Dudę jako swojego kandydata w badaniu Millward Brown dla TVN opublikowanym 7 maja.

Różnica między prognozowanym a rzeczywistym poparciem dla drugiego Bronisława Komorowskiego wyniosła natomiast niewiele ponad 1 proc. Ubiegający się o reelekcję prezydent zdobył 33,77 proc. głosów, o 1,23 proc. mniej , niż prognozował sondaż TNS Polska z 7 maja i o ponad 5 proc. niż w badaniu Millward Brown.

Paweł Kukiz zaskoczył ponad 20-procentowym poparciem w wyborach, mimo że sondaże dawały mu o prawie 6 proc. mniej. Kandydat zdobył 20,8 proc. głosów, gdy badanie TNS Polska dawało mu 15 proc., a Millward Brown - 13 proc. Czy różnica między sondażami a oficjalnymi wynikami wyborów wynika zatem z niewłaściwej metodologii badań? A może jest to jednak wina respondentów, którzy ukrywają swoje rzeczywiste preferencje?

Różnice w wynikach? Najważniejsze tendencje

Zdaniem Beaty Roguskiej z CBOS mimo tych różnic w wynikach sondaże wyłapały jednak najważniejsze tendencje w zmieniającym się poparciu dla trzech kandydatów, którzy zdobyli w niedzielę najwięcej głosów. Jak mówiła, w kolejnych sondażach widać było zarówno potężny spadek poparcia dla urzędującego prezydenta, jak i sygnały o "eksplozji" rosnącego poparcia dla Kukiza.

- Mam wrażenie, że wszystko można było przewidzieć, gdybyśmy zauważyli te trendy. Natomiast publicyści i analitycy, w tym też ja, przyjmowali nie dość szybko te wyniki, które bardzo dynamicznie się zmieniały - przyznała.

W ocenie Roguskiej w tych wyborach bardzo wiele osób do końca nie wiedziało, na kogo zagłosuje, rozważało różne kandydatury i podejmowało decyzję niemal przy urnie.

Jak przyznała, przeprowadzenie badań bywa teraz trudniejsze niż jeszcze kilka lat temu. Część osób z różnych przyczyn nie chce w nich uczestniczyć; nie mają czasu, nie ujawniają prawdziwych preferencji wyborczych albo nie mają zaufania do ankietera.

Jak mówiła Roguska, na wynik sondaży wpływa też to, że znacznie więcej ankietowanych deklaruje, że weźmie udział w wyborach, niż potem idzie zagłosować.

Doskonalenie metodologii badań

Jak zapewniała, CBOS stara się doskonalić metodologię badań; np. od niedawna respondent, który jest pytany o preferencje wyborcze, może - jeżeli chce - zaznaczyć odpowiedź samodzielnie - tak, żeby ankieter jej nie widział.

Jej zdaniem należy jednak mieć "bardziej realne oczekiwania" wobec pracowni badawczych i przede wszystkim "nie przywiązywać się do pojedynczych liczb", tylko śledzić trendy i na tej podstawie wyciągać wnioski.

Decyzja w ostatniej chwili

- Sondaż to nie jest to samo co realne głosowanie w dniu wyborów. Obrazuje pewną postawę, a akt wyborczy to już konkretne zachowanie - powiedziała Urszula Krassowska z TNS Polska. - Trzeba mieć świadomość, że jest pewna przestrzeń od momentu zrealizowania sondażu do samego głosowania. Nie można oczekiwać, żeby każdy sondaż realizowany na kilka dni przed wyborami był bezwzględnie zgodny z wynikiem wyborów. Sondaże zawsze będą wskazywały tendencje i w moim odczuciu w przypadku tych wyborów tak było - tłumaczyła.

Jej zdaniem tegoroczna kampania sprawiła wielu ludziom problemy z wyborem, nie wiedzieli, na kogo głosować. Na pytania ankieterów odpowiadali, że nie wiedzą, czy pójdą, inni deklarowali, że "raczej pójdą" głosować, lub mówili, że jeszcze nie wiedzą, na kogo zagłosują.

- Prawdopodobnie część tych, którzy odpowiadali w sondażach, że raczej pójdą głosować, po prostu nie poszła. Dowodem tego jest niska frekwencja i zaskakujący wynik - oceniła ekspertka z TNS Polska.

Urszula Krassowska zwróciła też uwagę, że warto apelować do Polaków, żeby zgadzali się na udział w badaniach i udzielali ankieterom prawdziwych odpowiedzi. - Im bardziej mówi się, że sondaże są nic niewarte, tym częściej pewne grupy ludzi nie chcą w nich uczestniczyć. A to oznacza, że wyniki niektórych kandydatów są zaniżone. I tak tworzy się zamknięte koło - wyjaśniła.

Exit poll a sondaże

Paweł Predko z Ipsos - ośrodka, który w niedzielę wykonał dla TVP 1, TVP Info, TVN 24 i Polsat News badanie exit poll - wyjaśnił, z czego wynika znacznie większa precyzja tych badań od przedwyborczych sondaży. Przypomniał, że sondaże często są realizowane telefonicznie na próbie tysiąca osób. Respondenci są pytani o preferencje, deklarują, czy pójdą na głosowanie, co trudno zweryfikować. W takich sondażach wysoki jest też z reguły odsetek osób niezdecydowanych lub odmawiających odpowiedzi. - Mogą oni specyficznie oddawać głos na jakiegoś kandydata, to nie jest uwzględniane w tym sondażu wyborczym - mówił Predko.

Jego zdaniem zarówno zamawiający, jak i wykonujący te badania powinni podchodzić do nich "z większą odpowiedzialnością". - Jak się popatrzy na trendy przedwyborcze, to np. wzrost poparcia Kukiza był widoczny - tłumaczy. - Być może zabrakło analizy mówiącej, że w niedzielę nie będzie to już 10-13 proc., tylko 20 proc. - powiedział przedstawiciel Ipsos.

Predko przypomniał, że niektóre ośrodki pokazywały w sondażach bardzo dużą różnicę między urzędującym prezydentem a Andrzejem Dudą. - Na pewno nie zapisze się to na sukces tych agencji i jest to w pewien sposób do dopracowania - powiedział.

Rozbieżności w sondażach wskazują na błąd metodologiczny?

Z opinią, że sondaże nie mogą przewidzieć dokładnego wyniku wyborów, a jedynie wskazują stałe tendencje, zgadza się socjolog polityki z Uniwersytetu Śląskiego, dr Marcin Gacek. Jednak - jak zauważył - różnice między wynikiem pierwszej tury wyborów a sondażami, dotyczące np. spadku poparcia dla Bronisława Komorowskiego, są tak duże, że mogą wskazywać na błąd metodologiczny.

- Dobrze dobrana grupa reprezentatywna, która odzwierciedla wszystkie większe subpopulacje w danym społeczeństwie, gwarantuje wiarygodny sondaż z możliwym odchyleniem plus-minus 3 proc. - tłumaczy socjolog. - Najlepiej wysłać dobrze przeszkolonego ankietera, który potrafiłby zadać pytania pogłębiające i weryfikujące. Natomiast jeżeli robi się sondaże w ciągu 24 godzin na zlecenie mediów, to są one z reguły obarczone bardzo dużym stopniem błędu - ocenił socjolog.

Zasada "kto odbierze telefon"

Jego zdaniem niektóre pracownie wykonują w tak krótkim czasie sondaże telefoniczne, korzystając ze swoich baz danych i dobierając respondentów "na zasadzie, kto odbierze telefon", oraz dzwonią do kolejnej osoby z listy, jeśli nie uzyskają odpowiedzi. A takie wyniki - w jego ocenie - trzeba traktować tylko jak "pewnego rodzaju zabawę".

Dr Gacek podkreślił jednak, że nawet najbardziej rzetelne sondaże mogą być dla wyborców jedynie pewną wskazówką, wyznacznikiem trendu, zgadzając się z przedstawicielami pracowni badawczych. - Należy się im przyglądać i brać je pod uwagę, ale absolutnie nie traktować jako prawdy objawionej - skomentował socjolog.

Rozbieżności nie tylko w Polsce

Komentując wybory w Polsce, "Economist" napisał o "kolejnej porażce ankieterów", podkreślając, że problemy z rozbieżnością między sondażami a ostatecznymi wynikami wystąpiły podczas tegorocznych wyborów parlamentarnych w Izraelu i Wielkiej Brytanii.

W przeprowadzonych 17 marca tego roku wyborach do izraelskiego parlamentu wygrała partia Benjamina Netanjahu. Likud zdobył 30 miejsc w Knesecie. Tymczasem według ostatnich sondaży przedwyborczych mógł liczyć maksymalnie na 22 miejsca. Partie Otzma i Yachad, którym badania preferencji wyborczych dawały w sumie 6 miejsc, ostatecznie nie znalazły się w Knesecie.

Wyniki wyborów parlamentarnych w Wielkiej Brytanii również różniły się znacznie od ostatnich sondaży w kwestii liczby zdobytych miejsc. W głosowaniu z 7 maja partia konserwatystów Davida Camerona zdobyła 37 proc. głosów i 331 miejsc w Izbie Gmin, podczas gdy badania opinii publicznej dawały im szanse na poparcie 33-procentowe i ok. 280 miejsc w parlamencie. Druga w wyborach partia - laburzystów - uzyskała 30 proc. głosów (przy sondażowym poparciu na poziomie powyżej 33 proc.) oraz 232 miejsca w Izbie Gmin (przy ponad 260 lub nawet 270 miejscach wg niektórych sondażowni w badaniach opinii publicznej). Różnica między prognozowanymi a rzeczywistymi wynikami była powodem rezygnacji Eda Milibanda z przewodzenia laburzystom.

Stanowisko partyjne złożył również Nick Clegg, lider partii Liberalnych Demokratów. Jego ugrupowanie zdobyło 8 miejsc w parlamencie, podczas gdy sondaże pokazywały, że może liczyć na co najmniej 20.

Zobacz wideo

Chcesz wiedzieć więcej i szybciej? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE!

Więcej o: