16 czerwca 2009 roku w Teheranie trwały protesty przeciwko wynikom wyborów prezydenckich. Zdaniem manifestujących zostały sfałszowane. Tego samego dnia amerykański Departament Stanu, jak donosiła depesza Reutera, wystosował pismo do firmy utrzymującej Twittera. Amerykańscy urzędnicy prosili o odroczenie zaplanowanych prac technicznych na tamtejszych serwerach firmy. Dlaczego? Przez prace Irańczycy tymczasowo straciliby dostęp do serwisu mikroblogowego, a - zdaniem wielu - to Twitter i inne nowoczesne technologie komunikacyjne miały wyzwalać narody spod dyktatur i totalitaryzmów oraz zaprowadzać demokrację we wszystkich zakątkach globu.
Wydawało się, że do obalenia bliskowschodnich reżimów nie trzeba było dyplomacji, zbrojnych interwencji ani długofalowej polityki międzynarodowej i zorganizowanych ruchów demokratycznych. Wystarczyć miały szerokopasmowe łącza i maszynki do uwalniania ludu dystrybuowane przez korporacje z Doliny Krzemowej.
Ten sen szybko okazał się koszmarem, kiedy okazało się, że nowoczesne technologie potrafią też sprzyjać dyktaturze i terrorystom, a dodatkowo wyjątkowo skutecznie rozleniwiają "aktywistów" z Zachodu, którym wydaje się, że "apka" na smartfony i "lajki" na Facebooku same rozwiążą dramaty Globalnego Południa. Sami terroryści Państwa Islamskiego już owocnie wykorzystują media społecznościowe do prowadzenia wojny w Syrii i Iraku.
Badacze z Duńskiego Królewskiego College'u Obrony w swoim opracowaniu dotyczącym wykorzystania tego typu komunikacji przez ISIS wskazują na szereg zastosowań, które terroryści znajdują dla nowoczesnych technologii komunikacyjnych: werbowanie nowych rekrutów, docieranie do mediów głównego nurtu, umacnianie wspólnego przesłania i sprawianie wrażenia, że liczebność ich wojsk jest większa niż w rzeczywistości.
Naukowcy zarejestrowali też przypadki, kiedy terroryści przejmowali hashtagi używane powszechnie przez użytkowników Twittera, by przyklejać do nich własne idee i poglądy, i w ten sposób trafiać do już skonstruowanych społeczności, by infekować je swoją propagandą. Jak widać, po to medium - dające z założenia głos opozycjonistom - potrafią sięgać również ci, których wolelibyśmy skazać na milczenie.
Ale propaganda to nie wszystko, do czego władzy albo terrorystom przydawać się mogą media społecznościowe. Nie sposób mieć pewność, czy faktycznie autorytarne reżimy korzystały z publikowanych na ich łamach informacji do namierzania demokratycznych aktywistów, ale wydaje się to wysoce prawdopodobne.
Według jednej z wypowiedzi Juliana Assange'a, egipski podręcznik dystrybuowany wśród opozycjonistów wprost zalecał niekorzystanie z Twittera i Facebooka jako niebezpiecznych i wyjątkowo podatnych na infiltrację ze strony dyktatury. Bo czy faktycznie ktoś, kto walczy z reżimem skłonnym zabijać w imię utrzymania władzy, powinien pod własnym nazwiskiem manifestować swoje poglądy, podając przy okazji służbom mundurowym na srebrnej tacy swoje rodzinne zdjęcia z wakacji, listę znajomych, informację o przynależności do grup dyskusyjnych i adres z telefonem? Do zestawu dorzucić można jeszcze numer IP i dane geolokalizacyjne.
W ubiegłym roku bojownikom lojalnym wobec Bashara al-Asada w Syrii udawało się - korzystając z możliwości raportowania stron przedstawiającym treści zakazane przez regulamin Facebooka - blokować na portalu dostęp do fanpage'y prowadzonych przez opozycjonistów. Na przykład do zdjęć dokumentujących zabitych rewolucjonistów i cywili, które publikowały organizacje zajmujące się rozpowszechnianiem informacji o naruszeniach praw człowieka i zbrodniach wojennych. Zdarzało im się też atakować serwery niesprzyjających im organizacji, blokując dostęp do nich poprzez masowe, sztucznie generowane zapytania (ataki DDoS).
Tak się dzieje, kiedy walkę o wolność oddajemy w ręce algorytmów i ludzi pracujących jak roboty w moderacji Facebooka. I tyle jest miejsca na polityczne zaangażowanie na agorze najpopularniejszego portalu społecznościowego - działa, dopóki nie narusza dobrego smaku.
Postawę, której przedstawiciele sądzą, że proste innowacje techniczne mogą rozwiązać najbardziej palące problemy współczesności, Evgeny Morozov - popularny publicysta słynny z krytycznego nastawienia do internetu - nazywa solucjonizmem. Natomiast wypaczone rozumowanie, które rodzi się w głowach obywateli bogatego Zachodu, którym wydaje się, że "lajkowanie" na Facebooku wyzwoli świat od uciskających go problemów, nazywa slacktywizmem - pomaganiem, które pomaga poczuć się lepiej... głównie "pomagającemu".
I to jest właśnie druga zdrada nowoczesnych technologii - zamiast pomagać rozwiązywać problemy, rozleniwiają nas i oddalają od skutecznego działania.
Piętnowanie przemocy i wyzysku to obywatelski obowiązek cywilizowanego człowieka. Choćby nawet "lajkiem" na Facebooku. Ale warto też wrzucić mniej symboliczny grosz do skarbonki którejś organizacji, która działa w brudzie, pocie i krwi, niosąc realną pomoc. Nie musimy sami jechać na miejsce i tam pomagać. Ale dobrze będzie, jeśli za "lajkiem" na Facebooku, jeśli tylko możemy, pójdzie też przelew. Choćby skromny.
*Jarosław Kopeć - naukowiec zajmujący się współczesną kulturą cyfrową. Prowadzi blog Antropologia surfingu .
O walkach esktremistów przeczytasz w książce "Państwo Islamskie" >>