Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nasRankiem 10 maja 1996 roku nic nie zapowiada tragedii. Do ataku szczytowego na Mount Everest ruszają dwie komercyjne ekipy, prowadzone przez doświadczonych himalaistów-przewodników - Roba Halla i Scotta Fischera. Beck Weathers jest w ekipie Halla. Realizuje swoje marzenie.
49-letni lekarz z Teksasu chodzi po górach od 10 lat. Jak reszta członków wyprawy musiał zapłacić za nią 65 tys. dolarów. Nie żałuje, bo wspinanie to jego pasja, tak wciągająca, że mocno nadszarpnęła relacje z żoną. Weathers ma spore doświadczenie. Jednak, podobnie jak reszta uczestników, nigdy nie był na wysokości powyżej 8 tys. m n.p.m. A to właśnie tam rozegra się jego dramat.
Na wysokości ponad 8,2 tys. m Teksańczyk z przerażeniem orientuje się, że obraz w jednym oku ma całkowicie zamazany, a na drugie ledwo widzi. Traci postrzeganie głębi. Do tego tak nieszczęśliwie przeciera oczy, że kaleczy sobie rogówkę kryształkami lodu. Bardzo niskie na tej wysokości ciśnienie odwraca efekty operacji rogówki, którą przeszedł półtora roku wcześniej. Weathers kontaktuje się z będącym dużo wyżej Hallem. Doświadczony przewodnik chce, by jego klient natychmiast wracał do bazy z jednym z Szerpów. Weathers liczy jednak na to, że gdy wyjdzie słońce, stan jego wzroku się poprawi. Jest zbyt blisko szczytu, by odpuścić.
Hall zgadza się, by Weathers dał sobie pół godziny na decyzję. "Jeśli do tego czasu wzrok ci się nie poprawi, chcę, byś tu pozostał, żebym dokładnie wiedział, gdzie jesteś" - miał powiedzieć. "Kiedy wrócę ze szczytu, będziemy mogli razem zejść. Mówię to bardzo poważnie: albo schodzisz od razu, albo obiecaj mi, że będziesz siedział właśnie tutaj, dopóki nie wrócę".
Weathers zgadza się, siada i czeka. Nie wie, że Rob Hall nigdy po niego nie przyjdzie, ponieważ kilkaset metrów wyżej trwa właśnie tragedia reszty himalaistów.
Z do dziś niewyjaśnionych powodów Szerpowie i przewodnicy nie założyli wcześniej na trasie wyprawy poręczówek - czyli trwale przymocowanych do stoku lin, w które himalaiści wpinają się, by zabezpieczyć i ułatwić wędrówkę. Na zaporęczowanie szlaku w dwóch niezbędnych miejscach ekipy tracą dwie godziny. To kluczowy moment. Wielu atakujących szczyt dociera nań zbyt późno, po godzinie, która gwarantuje bezpieczny powrót.
Koniec kwietnia, maj i czerwiec to na Mount Evereście "okno pogodowe" - czyli okres, gdy warunki są najlepsze do wspinaczki. Tyle że w tzw. strefie śmierci, czyli powyżej 8 tys. m, "najlepsze" oznacza wciąż temperatury - bagatela - od minus 26 do, w najlepszym razie, minus 15 stopni, zaś wiatr, jeżeli jest "słabszy", to znaczy, że jest wciąż b a r d z o silny i wzmacnia uczucie ogromnego zimna. Dodajmy do tego ryzyko nagłych zmian warunków.
Na przykład takich, jakie 10 maja 1996 r. zaskakują obie drużyny na Evereście. Na Dachu Świata rozpętuje się prawdziwa burza śnieżna, z huraganowymi wiatrami i zamiecią. Po południu "płaty śniegu, niesione wiejącym z prędkością ponad 100 km/h wiatrem, uderzały mnie w twarz" - zanotował inny uczestnik ekspedycji Halla, dziennikarz John Krakauer.
Schwytani w pułapkę burzy śnieżnej himalaiści usiłują zejść z Everestu. Jeszcze tego samego dnia i w nocy w różnych miejscach góry giną trzej ludzie z trzeciej - hinduskiej - ekspedycji oraz przewodnicy: Rob Hall, Scott Fischer i Andrew Harris, a także ich klient Doug Hansen, kolega Weathersa z ekipy Halla.
Weathersa tymczasem odnajduje schodzący z góry inny przewodnik - Mike Groom. - Beck był tak beznadziejnie ślepy, że co kilka metrów robił krok w pustkę i musiałem łapać go za pomocą liny. Wiele razy o mało nie pociągnął mnie za sobą - wspominał potem Groom, któremu udało się doprowadzić Amerykanina do większej grupy. Lekarz słabnie jednak z każdą chwilą i w końcu traci przytomność. Cała grupa znajduje się wówczas na tzw. Przełęczy Południowej, pomiędzy Mount Everestem i Lhotse. Prowadzi tam najłatwiejsza droga na Everest. Tylko że w tym przypadku "najłatwiejsza" wciąż oznacza "w strefie śmierci".
Złożona z 10 osób grupa z Weathersem i Groomem do północy błądzi po przełęczy, nie mogąc znaleźć drogi na dół. Około północy przeciera się na tyle, że w dole, w odległości ok. 200 m, widzą obóz IV. Czworo najsilniejszych rusza w dół po pomoc. Gdy ekipa ratunkowa wraca, zabiera ze sobą - co oczywiste - trójkę tych, którzy rokują największe nadzieje na przetrwanie. Na górze zostają Japonka Yusuko Namba i Beck Weathers, bliscy śmierci. Amerykanin całą noc leży na plecach, powoli zamarzając w lodowatym zimnie Everestu.
11 maja kolejna ekipa ratunkowa odnajduje Weathersa i Nambę - żywych, ale z ciężkimi odmrożeniami i niemal nieprzytomnych. Oboje nie mogą się ruszać. "Beck coś mamrotał, ale nie mam pojęcia, co próbował powiedzieć", wspominał Stuart Hutchinson, najmłodszy uczestnik wyprawy. "Zgubił prawą rękawiczkę i miał straszne odmrożenia. Próbowałem go posadzić, ale mi się to nie udało. Był tak bliski śmierci, jak człowiek, który w każdej chwili może wydać ostatnie tchnienie. (...) Ledwo mogłem wyczuć puls na tętnicy szyjnej, który jest ostatnim, zanikającym przed śmiercią. Był w stanie krytycznym. A nawet gdyby przeżył do rana, nie wyobrażałem sobie, jak mielibyśmy przetransportować go w dół".
- Było mi strasznie zimno. Twarz mi zamarzała. Ręce mi zamarzały. Coraz bardziej drętwiałem, jakoś ciężko mi było utrzymać koncentrację uwagi na tym, co się dzieje, i w końcu tak jakbym odpłynął w nieświadomość - wspominał potem sam Beck.
Ratownicy wiedzą, że ewakuacja obojga jest niemal niemożliwa. Są przekonani, że Weathers i Namba nie przeżyją. Podejmują potwornie trudną decyzję - pozostawiają ich tam, gdzie ich znaleźli. Japonka umiera niedługo później.
W ciepły majowy poranek żona Becka odbiera telefon i słyszy w słuchawce, że jej mąż nie żyje. Kobieta idzie poinformować dwójkę ich dzieci o śmierci ojca. Tymczasem kilka godzin po tym, jak został po raz drugi uznany za zmarłego - przez ekipę Hutchinsona - Beck odzyskuje przytomność.
- Leżałem wygodnie w swoim ciepłym łóżku, przez okno świeciło światło - wspominał ze łzami w oczach podczas przemowy w Oklahomie. - I nagle zobaczyłem przed twarzą swoją nagą, martwą, siną rękę. Uderzyłem nią o lód - wydała głuchy dźwięk drewnianej belki. Wtedy zrozumiałem, że nie jestem w swoim łóżku. Jestem gdzieś na tej górze i nie mam pojęcia gdzie. Przed oczami zobaczyłem swoją rodzinę.
W książce "Wszystko za Everest" Teksańczyk wspomina, że szybko dotarło do niego, co się dzieje. "W końcu obudziłem się na tyle, aby sobie uświadomić, że tkwię w gównie po uszy, a kawaleria nie nadciąga, żeby mi pomóc, więc lepiej będzie, jak sam coś z tym zrobię".
Beck uwalnia się spod warstwy śniegu i lodu i zaczyna iść pod wiatr. Słusznie ocenia kierunek - gdyby poszedł w przeciwną stronę, spadłby z krawędzi przy ścianie Kangchung. Niemal ślepy, z odmrożonymi stopami, dłońmi i twarzą, dokonuje niezwykłego wyczynu - dociera do obozu IV w 1,5 godziny o własnych siłach.
- Nie jestem zbyt odważny, ale wcale się wtedy nie bałem - mówił później. - Tak silna była świadomość, że już nigdy nie pożegnam się ze swoją żoną. Że już nigdy więcej nie powiem jej: "kocham cię". Że już nigdy więcej nie wezmę na ręce swoich dzieci.
W pewnym momencie Weathers widzi w oddali dziwny kształt, który dziś określa jako "dwie niebieskie skały". To namioty obozu. Myśli, że jest uratowany. Ale jego straszna przygoda wcale się jeszcze nie skończyła.
Jego odmrożona ręka i nos wyglądają, jakby były z porcelany. Ma twarz tak czarną od odmrożeń, że obozowicze go nie poznają. Potem próbują ratować: odcinają zamrożoną odzież od jego ciała, otulają go dwoma śpiworami, okładają butlami z gorącą wodą i nakładają mu na twarz maskę tlenową. Ale są przekonani, że Beck niedługo umrze.
Następnego dnia rano ze zdumieniem odkrywają, że twardy Teksańczyk przeżył mroźną noc, sam w namiocie, nie mogąc o własnych siłach jeść, pić ani przykryć się dobrze śpiworami. W nocy wiatr uszkodził jego schronienie. A krzyki o pomoc zagłuszył huk burzy.
Weathers nie dość, że przeżył, to, jak się okazało, może się ruszać. Z pomocą ośmiu zdrowych wspinaczy z innych wypraw Amerykanin, z odmrożonymi stopami, schodzi o własnych siłach do niższego obozu. Tam jednak pojawia się przeszkoda - lodospad Khumbu. To olbrzymia masa lodu, z głębokimi na kilkaset metrów szczelinami. Dla Becka, w jego stanie, nie do przejścia. Poniżej leży tzw. Base Camp, czyli obóz bazowy wypraw na Everest, z którego wycieńczonego mężczyznę dałoby się już zabrać śmigłowcem.
I tu w historii Becka następuje kolejny dramatyczny i szczęśliwy zwrot. Jego żona Peach, gdy dowiedziała się, że małżonek jednak żyje, zorganizowała śmigłowiec, który miał po niego polecieć. Ale lodospad kończy się powyżej 6000 m wysokości - powietrze może tam być zbyt rozrzedzone dla helikoptera i nikt jeszcze nie poważył się na takie szaleństwo, by się nad niego wznieść.
Za sterami śmigłowca siedzi podporucznik nepalskich sił powietrznych Madan Khatri Chhetri. W akcie szaleńczej odwagi Nepalczyk dociera swoją maszyną na wysokość 6,7 km, by podjąć Weathersa. A ten prosi, by najpierw zabrać tajwańskiego wspinacza, który jest w jeszcze gorszym stanie od niego...
Wyprawa na Everest kończy się dla Becka Weathersa utratą prawej ręki do połowy przedramienia, usunięto mu też palce lewej ręki i nos (później go zrekonstruowano), a także części obu stóp (mimo to mężczyzna porusza się o własnych siłach).
W tym roku, 19 lat od tragicznych wydarzeń na Evereście, opera w Dallas wystawiła przedstawienie na podstawie historii Weathersa:
Na wrzesień z kolei planowana jest premiera filmu na temat wyprawy z 1996 roku. Zdjęcia do "Everestu" już się zakończyły. Becka Weathersa zagrał nominowany do Oscara Josh Brolin:
Sam Teksańczyk mówi dziś , że to, przez co przeszedł, zrobiło z niego lepszego człowieka, męża i ojca. Uratował swoje małżeństwo i nadal pracuje jako lekarz. Jest też mówcą motywacyjnym - jeździ po Stanach Zjednoczonych i opowiada ludziom swoją historię. I mówi tak :
"Leżałem na plecach na lodzie. Było zimniej, niż można to sobie wyobrazić. Zrozumiałem, że mam przed sobą trzy, może cztery godziny życia. Więc zacząłem iść. Wiedziałem tylko jedno: dopóki moje nogi będą mnie nieść, i dopóki będę mógł wstać, będę szedł w stronę tego obozu. A jeśli upadnę, to wstanę. A jeśli znowu upadnę, to znów wstanę, i będę szedł dotąd, dopóki albo nie dotrę do obozu, albo nie będę mógł zupełnie wstać, albo przepadnę na tej górze".
***
Fragmenty książki "Wszystko za Everest" Jona Krakauera w przekładzie Krystyny Palmowskiej, wydawnictwo Prószyński i S-ka. Podczas pisania tego tekstu korzystaliśmy też z informacji z Wikipedii i fragmentów przemówień Becka Weathersa.
Chcesz wiedzieć więcej i szybciej? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE!