"O molestowaniu seksualnym w jednej z dużych stacji telewizyjnych napisaliśmy trzy tygodnie temu. Nie ujawniliśmy ani nazwy stacji, ani nazwiska dziennikarza, który dopuszczał się tego procederu. Powód był jeden: ofiara się na to nie zgodziła" - piszą dziennikarze "Wprost" na swojej stronie internetowej. Teraz postanowili ujawnić, o kogo dokładnie chodzi: swoje oskarżenia kierują bezpośrednio pod adresem Kamila Durczoka.
"Wiedzieliśmy, że ofiar jest więcej" - piszą dziennikarze tygodnika, zaznaczając, że to był właśnie powód publikacji wcześniejszych materiałów, których bohaterowie pozostali anonimowi. "Liczyliśmy, że nazwanie i opisanie problemu przerwie zmowę milczenia wokół sprawy. Że ofiary poczują, iż nie są same, nabiorą odwagi, żeby mówić" - czytamy na stronie internetowej "Wprost" .
Jak sugerują redaktorzy, w dzisiejszym numerze możemy spodziewać się relacji ofiar molestowania i mobbingu, nie potwierdzili jednak tego na pewno: "Mieliśmy przekonanie, że uda nam się dotrzeć do kolejnych osób, które zdecydują się mówić. I że tym razem otrzymamy zgodę ofiar na ujawnienie zarówno nazwy stacji, jak i nazwiska dziennikarza".
Czy Latkowski i Majewski nagle okażą się profesjonalistami, nie będąc nimi dotychczas? [BLOG]
Według "Wprost", dzięki ich poprzednim artykułom "istniejący wokół sprawy mur milczenia powoli się kruszy", a ataki na redakcję świadczą o "źle pojętej solidarności zawodowej": "Trzeba to wyraźnie powiedzieć: większość atakujących nas dziennikarzy doskonale wiedziała, że broni osoby dopuszczającej się molestowania i mobbingu. Prawda jest taka, że o sprawie mówiło się od dawna".
Przed tygodniem dziennikarze " Wprost" opisali w tekście "Ciemna strona Durczoka" zajścia, do których miało dojść 16 stycznia na warszawskim Mokotowie. Według tygodnika uczestniczył w nich właśnie szef "Faktów" TVN.
W historii pojawia się postać 29-latki, która miała wynajmować mieszkanie od biznesmena-informatora redakcji tygodnika. W apartamencie miały znajdować się rzekomo m.in. prywatne rzeczy Durczoka i "biały proszek". Wezwana na miejsce policja wedle tekstu "Wprost" spisała dziennikarza na klatce schodowej budynku jako - jak mówił w rozmowie z tygodnikiem sam szef "Faktów" - "świadka czegoś tam". Informację potwierdził rzecznik Komendy Głównej Policji.
Tekst został ostro skrytykowany przez część środowiska dziennikarskiego jako nierzetelny i będący de facto formą "nagonki" na Durczoka. Podkreślano m.in. fakt, że wbrew zapowiedziom z poprzedniego numeru "Wprost" w żaden sposób nie podjęto w nim wątków domniemanego molestowania podwładnych przez szefa "Faktów".
Krytycznie odniosła się do niego także Helsińska Fundacja Praw Człowieka .
Wcześniej, na początku lutego, "Wprost" opublikował tekst opisujący historię "bardzo popularnej twarzy telewizyjnej, szefa zespołu w jednej ze stacji", który miał molestować swoje podwładne. Nie padło wtedy żadne nazwisko, jednak np. Omena Mensah w rozmowie z Wirtualnymi Mediami stwierdziła : "Jak większość osób wiem, o kogo chodzi".
Durczok odniósł się do obu artykułów na antenie Radia TOK FM . - Nigdy nie molestowałem żadnej z podległych mi pracownic. Nigdy nie molestowałem żadnej kobiety - zapewnił w rozmowie z Dominiką Wielowieyską. - Czym innym jest wymagający szef, czym innym szef molestujący. Nigdy nie byłem molestującym szefem - powtarzał. Jak dodał, rozważa kroki prawne przeciwko tygodnikowi.
Stacja TVN 13 lutego poinformowała, że powołała wewnętrzną komisję , która zbada "publicznie rozpowszechniane twierdzenia" na temat przypadków molestowania w firmie.
Chcesz wiedzieć więcej i szybciej? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE!