"Czy Sylwek [Sylwester Latkowski, redaktor naczelny "Wprost" - przyp. red.] myśli o sobie, że ktoś go zrobił spowiednikiem narodu? Aniołem zemsty? Polską mutacją irańskiej czy saudyjskiej obyczajowej policji?" - pyta w felietonie zamieszczonym na swojej stronie internetowej Hołownia.
Dziennikarz dodaje, że "z warsztatowego punktu widzenia tekst o Durczoku to nieogarniona bieda z nędzą". "Z dziennikarstwem śledczym ma on tyle wspólnego, co serial o Kiepskich z filmami Kurosawy. Niewiarygodni informatorzy. Poza nimi nie ma źródeł (bo mnie uczono, że powinny być co najmniej dwa), nie ma nazwisk, nie ma faktów. Nie ma nic, poza próbą dowiedzenia, że kolega Durczok w życiu jest babiarzem i perwersem" - czytamy.
W kolejnych akapitach Hołownia zastanawia się, czy treści opublikowane przez tygodnik są materiałem dla prokuratora czy spowiednika. "To fascynujące, że ci, którzy (chociażby przy okazji sporów o in vitro) walili ludzi po łbach tezami, że żyjemy w świeckim państwie i że obowiązuje nas prawo stanowione, a nie prawo Boże, dziś linczują człowieka za to, że nie przestrzega dekalogu, a nie za to że złamał ustawę" - zauważa i dodaje, że póki co "Wprost" nie pokazał przestępstwa, ale czyjeś "moralne ekskrementy".
Żona Durczoka o publikacji "Wprost": Zniszczyliście człowieka >>>
Zdaniem publicysty tygodnik wiedział, że nie ma dowodów winy Durczoka, więc "wypuścił tę okładkę, by go osłabić, i by ktoś, kto rzeczywiście może na niego coś mieć, nie bał się już konsekwencji i kopnął leżącego". Hołownia dodaje też, że "między nim a Durczokiem nigdy nie było chemii", bo "ciężko się rozmawia z facetami, którzy za wszelką cenę muszą światu dowieść, jak bardzo kipią maczyzmem". Mimo to dziennikarz podkreśla, że "za przestępcę zacznie go uważać, gdy ktoś wreszcie oskarży go o coś z podniesionym czołem". "On przedstawi swoją wersję, a później wypowie się o tym sąd" - podkreśla.
W najnowszym numerze "Wprost" dziennikarze gazety opisali zajścia, do których miało dojść 16 stycznia na warszawskim Mokotowie. Według tygodnika uczestniczył w nich Kamil Durczok, szef "Faktów" TVN.
W historii pojawia się postać 29-latki, która miała wynajmować mieszkanie od biznesmena - informatora redakcji tygodnika. W apartamencie miały znajdować się m.in. prywatne rzeczy Durczoka i "biały proszek". Wezwana na miejsce policja miała spisać dziennikarza na klatce schodowej budynku jako - jak mówi sam szef "Faktów" - "świadka czegoś tam". Informację o policyjnej interwencji potwierdził rzecznik Komendy Głównej Policji. Ze wstępnych ustaleń policji wynika, że materiały zabezpieczone w mieszkaniu to amfetamina i kokaina.
Wcześniej "Wprost" w tekście "Ukryta prawda" z 1 lutego napisał o molestowaniu i mobbingu w jednej z dużych stacji telewizyjnych. Redakcja nie podała, o jaką stację chodzi, ani który dziennikarz miał się tego dopuścić. Zapowiedziano jedynie, że temat będzie rozwijany w kolejnych wydaniach.
Durczok odniósł się do obu artykułów na antenie Radia TOK FM. - Nigdy nie molestowałem żadnej z podległych mi pracownic. Nigdy nie molestowałem żadnej kobiety - zapewnił w rozmowie z Dominiką Wielowieyską. - Czym innym jest wymagający szef, czym innym szef molestujący. Nigdy nie byłem molestującym szefem - powtarzał. Jak dodał, rozważa kroki prawne przeciwko tygodnikowi.
Chcesz wiedzieć więcej i szybciej? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE!