Proces beatyfikacyjny abp. Romero został podjęty w 1997 roku. Ale do 2005 roku dokumenty leżały zamknięte w szufladach. Wyciągnięto je dopiero po śmierci Jana Pawła II. Jego następca - papież Benedykt XVI - podczas jednej z pielgrzymek do Brazylii w 2007 roku przyznał ostrożnie, że Romero zasługuje na beatyfikację. Dlaczego więc jej nie wszczęto?
Arcybiskup był zwolennikiem lewicowej teologii wyzwolenia, która w drugiej połowie ub. wieku rozlała się po Ameryce Południowej. W optyce watykańskiej - jak zaraza. W kościelnej centrali teologia wyzwolenia była wsadzeniem przez szatana nogi w szczelinę kościelnej kruchty.
Ledwo kardynał Wojtyła został wybrany na Najwyższego Kapłana, gdy z końcem stycznia 1979 r. wyruszył w swoją pierwszą podróż zagraniczną. W Meksyku chciał powiedzieć stanowcze "nie" teologii wyzwolenia, gdy biskupi południowoamerykańscy postanowili w meksykańskim Puebla zadecydować, co powinni z niej przejąć, by nie pozostawić mas biedoty swojemu losowi.
Teologia wyzwolenia zatknęła bowiem Chrystusa na karabinie, z kart Ewangelii wyprowadzając postulat sprawiedliwości społecznej i przekuwając go od razu w czyn - na drodze walki zbrojnej przeciwko brutalnym reżimom na kontynencie, spleconym gordyjskim węzłem z katolicką hierarchią. Watykan papieża Wojtyły, wsparty przez strażnika wiary - prefekta Kongregacji Nauki Wiary kardynała Ratzingera, dostrzegł w tym ewangeliczne rozmycie Prawdy Objawionej i silne pokrewieństwo z marksizmem. I to w czasie kolejnego nasilenia się zimnej wojny.
Romero upominał się o sprawiedliwość społeczną i piętnował przemoc, dopominał się o prawa dla aresztowanych i więzionych, upubliczniał nazwiska skrytobójczo zamordowanych, których rozczłonkowane zwłoki podrzucano mu do katedry. "Uczyń coś dla kraju - zabij księdza" - brzmiał popularny slogan, kolportowany przez tzw. szwadrony śmierci.
W 1980 roku te zbrojne, ultraprawicowe jednostki wsławiły się gwałtem na trzech zakonnicach. W 1989 roku dokonały masakry na jezuitach. Dzień przed śmiercią Romero wystosował swoje ostatnie wezwanie, skierowane do prostych żołnierzy z rządowej armii, by nie uczestniczyli w rozlewie krwi: "Bracia, ważniejsze od rozkazu przełożonego 'zabij' jest prawo boże: 'Nie zabijaj' ". Od dłuższego już czasu w każdą niedzielę jego głos rozbrzmiewał na falach katolickiej rozgłośni "Ysax". Miliony Salwadorczyków, w większości analfabetów, zbierało się przy radioodbiornikach, wsłuchując się w "głos nadziei", czyli kazania, które arcybiskup wygłaszał podczas niedzielnych mszy z katedry w stolicy kraju. "Głos sprawiedliwości nigdy nie zostanie zagłuszony" - odpowiedział niewzruszony arcybiskup, gdy reżim wysadził stację radiową.
"To jest kielich krwi mojej" - wypowiedział profetycznie Romero przy ołtarzu słowa modlitwy, unosząc kielich do góry - dosłownie na chwilę, nim kula przeszyła jego serce.
Droga, która uczyniła arcybiskupa Romero jednym z czołowych orędowników teologii wyzwolenia, przebiegała równolegle do eksplozji gwałtu w Salwadorze. Gdy w 1977 roku został mianowany arcybiskupem, jak większość hierarchów kraju i na kontynencie był konserwatystą. Przełomem okazało się zamordowanie jego bliskiego współpracownika, jezuity Rutilio Grande, który posługę duszpasterską pełnił wśród nędzarzy, traktowanych przez latyfundystów gorzej od zwierząt.
Gdy zamordowano jeszcze pięciu dalszych księży, Romero z dostojnika Kościoła przemienił się w adwokata uciśnionych. "Nie życzę żadnemu biskupowi, by musiał widzieć to, co ja w Salwadorze przeżyłem w ciągu krótkiego czasu" - wyjawił motywy swojego zaangażowania. Wprawdzie potępił "fanatyczną przemoc" lewicowych partyzantów, ale uznał, że nie przeciwstawi się tej przemocy, skoro na drodze pokojowej nie ma szans, by zaprowadzić w kraju sprawiedliwość społeczną.
Ale w ten sposób znalazł się na stopie wojennej z Watykanem. W 1979 roku otocznie papieża Jana Pawła II odmówiło mu osobistej audiencji. Arcybiskup musiał na generalnej audiencji przeciskać się na placu św. Piotra przez rzesze pielgrzymów, by dotrzeć do ich pierwszych szeregów i poprosić papieża o osobiste spotkanie. Później zrelacjonował dziennikarzom: "Byłem zupełnie izolowany. Patrzono na mnie, jakbym mówił po chińsku".
Dwa miesiące przed śmiercią został skarcony przez Watykan za publicznie wypowiedziane słowa: "Nieszczęście wywołane przez powstanie narodowe jest mniejsze od tego, jakiego doświadczamy na co dzień".
Morderstwo na arcybiskupie w niewielkiej kaplicy szpitala pod wezwaniem Opatrzności Bożej w stolicy kraju wywołało protesty i oburzenie na całym świecie. Było też iskrą, która zapaliła beczkę prochu w Salwadorze. Bohaterski duchowny był ostatnim autorytetem, który mógł zapobiec wybuchowi wojny domowej. Jego śmierć brutalnie przerwała starania o zreformowania kraju, rządzonego dyktatorsko przez klan 14 rodzin.
W bratobójczej wojnie po jednej stronie stanął reżim wojskowy, po drugiej - lewicowi partyzanci. Do 1992 roku konflikt według szacunków ONZ pochłonął 75 000 istnień ludzkich. Morderców arcybiskupa nigdy nie pociągnięto do odpowiedzialności. Jako głównego sprawcę jeden z raportów ONZ wymienia zmarłego w międzyczasie majora d'Aubuisson, założyciela ultraprawicowej partii Arena, która sprawowała rządy w Salwadorze w latach 1992-2009, w latach przed zawarciem pokoju.
Status męczennika w Kościele katolickim jest z reguły uwerturą do dalszego procesu beatyfikacyjnego i kanonizacyjnego. W tym przypadku nie wymaga się zaistnienia cudu za wstawiennictwem kandydata na ołtarze. Zabity arcybiskup cieszył się wielką estymą w Ameryce Południowej. Do jego grobu ciągnęły rzesze pielgrzymów. W 2011 roku przybył tam prezydent Barack Obama.
Papież, orędownik "biednego Kościoła dla biednych ludzi", pozostaje pod wielkim wrażeniem misji arcybiskupa i jego śmierci. Od początku pontyfikatu było wiadomo, że będzie forsował jego wyniesienie na ołtarze. Rychła beatyfikacja nowego męczennika Kościoła jest świadectwem powiewu nowego wiatru w kościelnej centrali, przynajmniej w dwóch wymiarach: zniesienia jego monarchicznego oblicza i oddemonizowania teologii wyzwolenia.