Tak kupowałyśmy tabletkę "po", gdy była na receptę. PiS chce, żebyśmy znów przez to przechodziły

Pigułka "dzień po" nie będzie już dostępna bez recepty. Żaden problem? Tak mogą myśleć tylko politycy. Udowadniają to nasze czytelniczki, które opowiadają, jak kupowało się tabletkę przed zmianą przepisów.

Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nas- Moim zadaniem jest przywrócić normalność - ogłosił minister zdrowia Konstanty Radziwiłł. Zgodnie z wizją resortu "normalność" będzie polegała na tym, że tzw. antykoncepcji awaryjnej - doraźnego środka stosowanego wtedy, gdy zawiodą inne metody, np. pęknie prezerwatywa - nie kupimy już bez recepty.

Powód? - Są kobiety, które stosują ją kilka, nawet kilkanaście razy podczas jednego cyklu, niezgodnie z przeznaczeniem - przekonuje Radziwiłł. Minister na poparcie swojej tezy nie podaje jednak żadnych danych. A szkoda. Jedna tabletka EllaOne kosztuje ok. 130 zł; trudno uwierzyć, by rzesze kobiet - nawet gdyby chciały - miały pieniądze na to, by zażywać ją kilkanaście razy w ciągu miesiąca.

"Ekspresowa aborcja"? Obalamy mity o pigułce "po" >>>

Ponieważ decyzja już zapadła, my przypominamy, dlaczego zmieniono przepisy. Historie naszych czytelniczek pokazują, że 72 godziny (czas, w którym trzeba przyjąć pigułkę) to za mało na zdobycie recepty. Nie mówiąc już o dobie - a tabletka jest najskuteczniejsza właśnie przez pierwsze 24 godziny.

Zuzanna: średniej wielkości miasto na zachodzie Polski

Wypadek po imprezie - prezerwatywa pękła. Szybko wyliczyłaś, że teraz akurat masz dni płodne. Wolisz nie ryzykować, nie chcesz być w ciąży. Więc jedziesz.

Ginekologów masa, ale nie w weekend. W twojej przychodni włącza się sygnał faksu, w jedynym w mieście szpitalu recepcjonistka każe jechać na SOR i czekać. Odkładasz tę opcję na potem. Pogotowie? Masz tam znajomego lekarza, ale on też był na tych urodzinach. Dziś nie pracuje. Koleżanka dermatolożka? Na wakacjach.

Co robisz? Piszesz esemesy do koleżanek. Dwie podają komórki do swoich lekarzy, ale - fatum - nie odbierają. W końcu dostajesz numer. Ginekolog - najdroższy w mieście - wypasiony sprzęt, przeszczepione włosy. Masz wyjście? Nie masz. Dzwonisz, umawiasz się.

400 zł w nowiutkich banknotach prosto z bankomatu

Podjeżdżasz pod wskazany adres. Gabinet mieści się w prywatnym domu - teraz jest nieczynny, lekarz w szlafroku uchyla Ci drzwi. "Pani wypełni sobie swoje dane sama" - mówi, wręczając papierek. 400 zł dostaje w ośmiu nowiutkich banknotach po 50 zł, prosto z bankomatu.

Aptek bez liku, dwie-trzy na ulicach w centrum. Czynnych jak na lekarstwo w niedzielę rano. Wsiadasz w auto i jeździsz. Kilka trefnych adresów już masz na swojej krótkiej liście - w jednej farmaceutka nie zrealizowała recepty na pigułki, bo była nieważna jeden dzień. - Trzeba było pilnować terminów, jak się chce kupować TAKIE leki - usłyszałaś. Pod innym adresem za ladą stoi koleżanka mamy. Masz 27 lat, ale ona ciągle się dziwi, że uprawiasz seks. - Ty? Takie tabletki? - rzuciła, gdy przyszłaś z receptą na pigułki antykoncepcyjne. Więcej tam się nie pojawiasz.

Dodzwaniasz się w końcu do dyżurnej apteki i pytasz, czy pigułka, którą masz na swojej drogocennej recepcie, jest. W słuchawce cisza. - Nie mam - rzuca farmaceutka i mówi, że wszedł klient.

"Przez ten stres na pewno nie będzie ciąży... Ale dni płodne to dni płodne"

I znów esemesy - szybka rewizja, kto ma rodzeństwo pracujące w aptece. Jest siostra Bartka. Pracuje w mieście oddalonym o 40 km. Co robisz? Dzwonisz. Czy apteka czynna? Czy będą mieli środek, którego szukam. Mają, ale apteka nieczynna. Klucze ma szefowa. Nie otworzy w niedzielę. Mówisz, jaki jest problem, dziewczyna rozumie. Ale nie pomoże, bo jak.

Tracisz nadzieję, myślisz: przez ten stres to na pewno ciąży nie będzie. Potem, że jednak dni płodne to dni płodne. Patrzysz na receptę i się wkurzasz.

Oddzwania siostra - ma koleżankę, która ma na czarną godzinę lek z Egiptu - tam wszystko można kupić bez recepty, i to o wiele taniej niż w Polsce. Są jak u nas, tylko czasem w innych opakowaniach. Masz wyjście? Nie masz. Jedziesz, płacisz, zażywasz. Masz pewność? Nie masz żadnej. Recepty nie realizujesz nigdy. PS. Ciąży nie było.

Monika: w długi weekend przychodnie w stolicy są pozamykane

Trwa sierpniowy długi weekend, cała Warszawa opustoszała. W dodatku są wakacje - wiele prywatnych gabinetów lekarskich jest zamkniętych, państwowe przychodnie też pracują na pół gwizdka. Wiadomo, urlopy. Znajomi, którzy są lekarzami, też akurat wyjechali.

Z partnerem zawsze się zabezpieczamy, ale tym razem coś idzie nie tak - zsuwa się prezerwatywa. Nie chcemy dziecka, więc zaczynamy wyścig z czasem. Mamy 24 godziny na zdobycie tabletki "po", bo jej skuteczność jest największa właśnie podczas pierwszej doby.

Pech - jest piątek wieczór, więc mogę się zgłosić albo na szpitalny SOR, albo do poradni nocnej pomocy lekarskiej. Dzwonię na izby przyjęć kilku placówek, ale nikt nie odbiera. Wreszcie w jednym ze szpitali ktoś podnosi słuchawkę. Wyjaśniam, o co chodzi.

Recepcjonistka po chwili zastanowienia odpowiada, że może któryś z lekarzy wypisze receptę, ale muszę mieć ubezpieczenie. Nie mam go przy sobie, więc odpuszczam. Optymistycznie zakładam, że lepiej zgłosić się do szpitala rano albo pójść na prywatną wizytę, niż czekać przez kilka godzin na SOR-ze bez pewności, że uda się coś załatwić.

Lekarz obiecuje, że przyjedzie do gabinetu. Potem nie odbiera telefonu

Następnego dnia znajduję w internecie stronę z numerami do ginekologów, którzy na pewno przepiszą pigułkę. Zaczynam dzwonić, ale albo nikt nie odbiera, albo numery okazują się być nieaktualne. Poddaję się i dzwonię do prywatnej przychodni. Jest sobota, więc lekarz przyjmuje tylko do 13... i do tego ma komplet pacjentów. Mogę przyjechać, ale nie mam gwarancji, czy mnie przyjmie.

Zanim zadzwonię do kolejnych klinik, wybieram jeszcze numer do ginekologa, który przyjmuje niedaleko domu. Oczywiście ma wolny weekend, ale też blisko do gabinetu - obiecuje, że specjalnie dla mnie przyjedzie tam na chwilę. Umawiamy się na 16. Jestem spokojna, oddycham z ulgą, że sprawa jest załatwiona.

O 16.15 zaczynam dzwonić do lekarza. Nie odbiera, później wyłącza telefon. Czekam kolejne pół godziny i wiem, że się nie pojawi. Prywatna przychodnia jest już nieczynna, więc dzwonię do pobliskiego szpitala. Recepcjonistka kieruje mnie na dyżur świątecznej pomocy lekarskiej w placówce obok. Dzwonię. W tle słyszę rozmowę dyżurnej i lekarki. Niechętnie mówi, że wypisze receptę.

"Jeśli ktoś nie może wytrzymać, to niech wypije szklankę wody"

Jadę do przychodni. Dyżurna internistka w gabinecie każe mi pokazać dowód osobisty. Chce sprawdzić, czy na pewno jestem pełnoletnia (jestem, i to od kilku lat). Później robi wyrzuty, że jeżeli "ktoś nie może wytrzymać i się nie zabezpiecza, to niech wypije szklankę wody zamiast iść do łóżka". W obcesowy sposób tłumaczy mi też, że jeśli nie chce się mieć dzieci, trzeba stosować środki antykoncepcyjne.

Nie kłócę się z nią, bo boję się, że nie wypisze druczku. Na koniec muszę jeszcze wysłuchać wykładu o tym, jakie spustoszenie w moim organizmie wywoła tabletka. Jest też pouczenie, że TAKICH SUBSTANCJI nie można łykać TAK CZĘSTO (to mój pierwszy raz). Mijają długie minuty. W końcu dostaję receptę i wychodzę.

Imiona bohaterek zostały zmienione.

Zobacz wideo
Czy pigułka po powinna być dostępna bez recepty?
Więcej o: