Marian Zacharski wykradł Amerykanom schematy najnowocześniejszych systemów zbrojeniowych, Jan Kaszubowski bez mrugnięcia okiem zniszczył struktury Armii Krajowej, a Andrzej Czechowicz przeniknął do zespołu Radia Wolna Europa. Kim byli szpiedzy PRL-u? Amatorami rzuconymi na głęboką wodę i szaleńcami bezgranicznie oddanymi komunistom? - Świat wywiadu jest dość cyniczny. Często służy się dwóm panom, a wybiera tego, kto więcej płaci - mówi Patryk Pleskot, współautor książki "Szpiedzy PRL-u".
Jego zdaniem, wywiad PRL-u miał wiele słabości. - Bywało, że łowiono agenta, pospiesznie szkolono i wysyłano go na Zachód w ciągu dwóch dni! To był jakiś absurd. Na początku działania wywiadu były przaśne, prowizoryczne i w dużej mierze nieskuteczne. Z biegiem czasu się uczył, ale główne sukcesy, jakie odnosił, były zwykle wynikiem łutu szczęścia, zbiegu okoliczności i pracy samorodnych talentów, amatorów - opowiada.
Patryk Pleskot i Władysław Bułhak, dwaj historycy Instytutu Pamięci Narodowej, jako pierwsi podjęli próbę prześledzenia ściśle tajnego projektu szkolenia polskich agentów. Dotarli do niedostępnych dotąd dokumentów i zebrali je w całość. Nie koloryzują, nie oceniają. Jakim sprzętem dysponowały służby PRL-u? Kto zasłużył się najbardziej? Czy agenci byli karierowiczami, którzy zarabiali duże pieniądze czy może fanatykami?
Patryk Pleskot: - Obaj byli doskonali, choć przecież służyli zupełnie różnym panom. W pierwszym odruchu wskazałbym na Mariana Zacharskiego - dlatego, że z początku był całkowitym amatorem. Taki kompletnie zielony, nieprzeszkolony agent został rzucony na głęboką wodę do Stanów, a mimo to znakomicie sobie poradził. Niezależnie od amatorskich początków, był dla PRL-u bardzo cenny, a jego działania, z gospodarczego punktu widzenia, niezwykle istotne. Był wręcz za dobry na polskie służby. Dlatego wszystko, co zdobywał, od razu szło do Moskwy. Był też twardy. Aresztowany nie dał się złamać Amerykanom. Ostatecznie został wymieniony na 23 szpiegów amerykańskich złapanych w bloku wschodnim. Odbyło się to na słynnym moście Glienicke w Poczdamie w czerwcu 1985 r.
Ryszard Kukliński z kolei, jako zawodowy żołnierz i oficer bez wątpienia był lepiej wyszkolony. Jednocześnie ryzykował więcej niż Zacharski, nieustannie obracając się w kręgu ludzi, którzy mogli go skazać na karę śmierci. No i działał dłużej niż Zacharski.
- Nie do końca. Pojawiały się samorodne talenty, ludzie, którzy w różny sposób wiązali się z wywiadem i z agentów zmieniali się w szpiegów. W latach 70. i 80. w najlepsze działała już szkoła szpiegów w Starych Kiejkutach. Fachowo szkolono w niej oficerów, którzy tworzyli później profesjonalny wywiad PRL. Natomiast znamienne jest to, że największe sukcesy odnosili właśnie amatorzy.
Pamiętajmy, że przez pierwsze dekady wywiad PRL-u po prostu się uczył, te struktury dopiero się tworzyły, więc zdarzała się amatorszczyzna pełną gębą. W latach 40. bywało, że łowiono agenta, pospiesznie szkolono i wysyłano go na Zachód w ciągu dwóch dni! To był jakiś absurd. Dochodziło wręcz do sitcomowych sytuacji, jak ta z opisywanym przez nas Gustawem Markusem, Niemcem osiadłym po wojnie na polskich ziemiach odzyskanych. Był nauczycielem niemieckiego, którego próbowali zwerbować oficerowie polskiego wywiadu. Problem polegał na tym, że oni nie znali niemieckiego, a on polskiego. Jakimś cudem udało im się go przekonać do współpracy i planowano wysłanie go do zachodnich Niemiec. Ostatecznie plan jednak nie wypalił.
Rzeczywiście, na początku działania wywiadu były przaśne, prowizoryczne i w dużej mierze nieskuteczne. Wywiad z biegiem czasu jednak się uczył, ale główne sukcesy, jakie odnosił, były zwykle wynikiem łutu szczęścia, zbiegu okoliczności i pracy samorodnych talentów, amatorów.
- Najlepsi agenci to ci działający z pasji, z wewnętrznego przekonania. Alice Kraffczyk nigdy nie wpadła, do końca życia pozostała "niespalona". Sama załatwiła sobie pracę najpierw w strukturach Luftwaffe, potem Bundeswehry, niemieckiego MSZ i wreszcie w ambasadzie RFN w Polsce. Wszędzie zbierała materiały dla wywiadu PRL. Co ciekawe, po przyjeździe do Warszawy stała się obiektem inwigilacji ze strony kontrwywiadu, który pozostawał w błogiej nieświadomości co do jej związków z kolegami z wywiadu. Kontrwywiad zresztą w ramach inwigilacji związków tych nie wykrył.
Kraffczyk może nie była asem, ale nie można jej było odmówić zaangażowania i skrupulatności. Przez dwadzieścia lat czynnej pracy nie zaliczyła ani jednej wpadki. Nie rozstawała się ze swoim miniaturowym minoxem, systematycznie robiła zdjęcia i przekazywała swoim mocodawcom. Gdy zachorowała, przeszła na rentę, którą wypłacało jej polskie MSW. Została w pewien sposób "adoptowana" przez wywiad, czyli, jak mówiono wtedy, ukadrowiona: mianowano ją (pod nazwiskiem operacyjnym Halina Szymańska) starszym sierżantem MO.
- Gdy struktury się tworzyły, rola kobiet w wywiadzie była zaskakująco duża. Bywały szefowymi sekcji, zajmowały też inne ważne stanowiska. Później, w sumie nie wiadomo dlaczego, to się zmieniło, a wywiad PRL stał się wybitnie zmaskulinizowany. Niewątpliwie jednak korzystano z usług kobiet - tajnych współpracowników, np. kontrwywiad zlecał im uwodzenie zachodnich dyplomatów. Dla SB nie było spraw tabu: dyrektorowi Ośrodka Kultury Francuskiej w Warszawie na przełomie lat 50. i 60. podsyłano przystojnych mężczyzn.
Jednocześnie w Polsce nie przyjęła się tzw. metoda Romeo, często stosowana przez Rosjan i NRD-owską Stasi. Polegała ona na wysyłaniu atrakcyjnych funkcjonariuszy czy agentów na Zachód, gdzie mieli wkraść się w łaski osób mających dostęp do ciekawych informacji. Może SB zniechęcił przykład oficera wywiadu Franciszka Czajkowskiego, który w Nowym Jorku, w końcu lat sześćdziesiątych, próbował dotrzeć do pewnego wpływowego profesora Uniwersytetu Colombia, Seweryna Bialera, specjalisty od spraw międzynarodowych państw bloku wschodniego. Czajkowski poznał sekretarkę profesora i się w niej zakochał, z wzajemnością zresztą. Ta miłość chyba nawet uratowała profesorowi życie, bo są pogłoski, że chciano go otruć. Jednak przez emocjonalne zaangażowanie Czajkowskiego misterny plan legł w gruzach.
- Jak łatwo można się domyślić, dzisiaj, w dobie internetu, mediów społecznościowych, GPS-u i wszechobecnych kamer, klasyczne metody szpiegowania - tajna obserwacja i podsłuchy - nie są już tak istotne, choć niedawna afera z podsłuchami w pewnej restauracji nie pozwala na lekceważenie tych technik. Dziś bardziej przydatne są zdolności hakerskie niż umiejętność bezszelestnego poruszania się czy gubienia ogona.
Nie zapominajmy, że zarówno dziś, jak i w czasach zimnej wojny, służby specjalne zdobywały większość informacji w sposób legalny, a działalność stricte szpiegowska sprowadzała się często do obsługiwania aparatu, a później różnego rodzaju kopiarek. Najpopularniejszy był wspominany miniaturowy aparat Minox, skonstruowany przez pewnego łotewskiego Niemca, pierwotnie jako dodatek do garderoby eleganckich dam.
Nie było maili, komórek, nawet ze zwykłymi telefonami był problem, dlatego przeważnie decydowano się na kontakty osobiste, z pośrednictwem kuriera lub pisano listy, zawierające zakodowane informacje czy też niewidoczny fragment sporządzony za pomocą atramentu sympatycznego. Odbiorca mógł taki tekst odczytać jedynie przy pomocy roztworu o odpowiednich właściwościach chemicznych. Z łączności radiowej korzystano rzadziej, bo łatwo było ją namierzyć.
- W latach 70. wchodziła do użycia elektronika. W latach 80. pojawia się również łączność satelitarna, ale agenci (i funkcjonariusze) wywiadu PRL mogli o niej na co dzień jedynie pomarzyć. Gdy wysyłano ich na Zachód, nadal posługiwali się listami, osobistymi spotkaniami czy (z rzadka) łącznością radiową. Na łącza satelitarne polski wywiad po prostu nie było stać.
- Po prostu dlatego, że inni mają swoje. Jest faktem, że system nakazowo-rozdzielczy w ówczesnym bloku wschodnim nie sprzyjał drogim innowacjom technicznym, w tym również dla wywiadu. Nawet tu prześwitywała szara, PRL-owska rzeczywistość. Ale mimo tych ograniczeń wywiad PRL-u miał wymierne sukcesy.
Takim sukcesem była chociażby infiltracja radia Wolna Europa przez Andrzeja Czechowicza czy zdobycie przez Mariana Zacharskiego tajnych projektów wojskowych dotyczących amerykańskich systemów radarowych. Oczywiście część z tych osiągnięć wynikała po prostu z łutu szczęścia, a nie z przemyślanych akcji, niemniej były realne.
- Trudno takie informacje wyczytać ze sprawozdań. To bardzo indywidualna, a przy tym stopniowalna sprawa. Żywy kontakt z drugim człowiekiem, w dodatku w sytuacji permanentnego zagrożenia, zawsze rodzi emocje. Oficerowie miewali poczucie, że są - przepraszam za porównanie - takimi kwokami mającymi pod opieką pisklęta.
Żeby osiągnąć wzajemne zaufanie, stanowiące podstawę bezpieczeństwa, trzeba wchodzić w relacje zakładające pewną dozę intymności. Zacharski stał się przecież przyjacielem Williama Bella, swojego najważniejszego informatora. Pytanie: czy był tym przyjacielem, bo realizował swój plan, czy rzeczywiście się zaprzyjaźnili? Na pewno tak traktował go sam Bell. Panowie jeździli razem na męskie wyprawy do Las Vegas, grali w tenisa - zresztą poznali się właśnie na korcie. Bell zwierzał się przyjacielowi z rodzinnych problemów, Zacharski pożyczał mu pieniądze.
Zawsze było to stąpanie po kruchym lodzie. Wspominany Czajkowski i jego informatorka "Jay" przekroczyli tę cienką granicę, a ich zażyłość przyniosła szkodę całej operacji wywiadu. Pamiętajmy jednak, że zdecydowanie częściej zdarzała się jednak nielojalność agenta w stosunku do oficera prowadzącego. Świat wywiadu jest dość cyniczny. Często służy się dwóm panom, a wybiera tego, kto więcej płaci.
Opisywany w książce Bogdan Walewski pracował i dla KGB, i dla SB, i dla CIA. Prawdopodobnie najwierniejszy był CIA, bo płacili kilkakrotnie więcej niż Polacy i Rosjanie. Jeszcze bardziej obrotny był Jan Kaszubowski, prawdziwy wywiadowczy wyjadacz, który w swej bogatej karierze służył gestapo, sowieckiemu kontrwywiadowi wojskowemu, UB, zachodnim Niemcom, Francuzom, a zapewne i innym, wodząc wszystkich za nos.
- Nie do końca. Marian Zacharski na przykład miał spory problem ze zdobyciem mieszkania w kraju. Sprawa nie była prosta: gdyby służby zaczęły ingerować w takie codzienne sprawy, groziłaby mu dekonspiracja. Więc przywileje często były odłożone w czasie, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Pamiętajmy jednak, że wtedy sama możliwość wyjazdu za granicę już była przywilejem.
W historiach, które analizowaliśmy, pojawia się często chęć przeżycia przygody jako motywacja działalności szpiegowskiej. Jan Kaczmarek, który skradł tożsamość pewnego Niemca-sieroty i pod jego nazwiskiem wyjechał na Zachód, przyznawał potem, że nie miał większych dylematów moralnych. Po prostu był żądny ciekawych przeżyć, a skończył germanistykę i nie miał pomysłu na życie. Gdy wywiad zaproponował mu posadę (jego ojciec też pracował w służbach), nie zastanawiał się długo.
Mimo ostrożności agenci czerpali ze swojej działalności wymierne korzyści. Zegarki, drogie prezenty, łatwe zdobycie paszportu, talon ma malucha, renta dla mamy - takie rozmaite sprawy ułatwiające codzienne życie. Ale powtarzam - nie można tu było przesadzić. Agent nie mógł nagle zostać krezusem, bo by się zdekonspirował. William Bell, którego zwerbował Zacharski, zaczął w pewnym momencie za dużo wydawać i to skierowało na niego oczy funkcjonariuszy FBI.
- Pamiętajmy, że Kukliński nie pobierał od Amerykanów wynagrodzenia za swoją działalność. On rzeczywiście działał z pobudek patriotycznych - tak, jak on patriotyzm rozumiał. Nie z pobudek materialnych. Mógł sobie zresztą pozwolić na pewne luksusy dzięki pensji wysokiego oficera Wojska Polskiego. W jawnym wcieleniu był przecież członkiem PRL-owskiego establishmentu. Później, po ucieczce, do której doszło na kilka tygodni przed wprowadzeniem stanu wojennego, zapewniono mu godne życie w Stanach, ale to było jak najbardziej zasadne. Tak się po prostu w tym fachu robi.
- Środowisko dziennikarskie, jako opiniotwórcze, a także oczywiście opozycja polityczna, najsilniej interesowały służby PRL. Przed 1989 r. do Telewizji Polskiej byli wręcz wysyłani kadrowi pracownicy SB. Jednak zdecydowana większość ludzi ze środowisk twórczych, opiniotwórczych czy naukowych, mających wówczas jakieś kontakty z SB, zaliczała się do ogólnej kategorii osobowych źródeł informacji (tzw. OZI).
Nie mam żadnych materiałów źródłowych, by pokusić się o jakieś dane odnoszące się do współczesności, bo z oczywistych względów są one ściśle tajne. Nie można wykluczyć, że niektórzy tajni współpracownicy SB zostali "przygarnięci" przez UOP i jego kolejne wcielenia.
- Funkcjonariusze po prostu w pewnym momencie przechodzą na emeryturę. Więzów ze służbami nie traci się jednak nigdy, przynajmniej potencjalnie. Zdarzało się np., że emerytowani esbecy pomagali utrzymywać lokale konspiracyjne SB. Aczkolwiek znam oficerów, którzy przez kolejne lata nie mieli nic wspólnego ze służbami i sobie dobrze radzili. Zresztą według mnie zerwanie kontaktów ze służbami w wyniku transformacji ustrojowej dotyczy większości tajnych współpracowników. Nigdy jednak nie ma pewności, że ktoś nie wyciągnie spraw z przeszłości.
- W pewnym sensie tak - przynajmniej sprawa jest wtedy wyjaśniona i znika możliwość szantażu.
- Najczęściej przez zdradę czy przez dekonspirację, czyli zdemaskowanie przez kontrwywiad kraju, w których agent/szpieg działał. Prawdziwą katastrofą dla wywiadu była zdrada (z punktu widzenia PRL) wysokiego rangą oficera. A to w PRL zdarzało się nie raz. Zapewne najbardziej dotkliwy dla wywiadu był przypadek Władysława Mroza, jednego z współtwórców elitarnego pionu "nielegałów". Wbrew wszelkim regułom konspiracji wyjechał on w końcu lat pięćdziesiątych do Francji, za namową żony. Tam szybko został prześwietlony przez francuski kontrwywiad i przewerbowany, by użyć języka służb.
W wyniku jego zdrady wpadło co najmniej kilkadziesiąt osób funkcjonujących za granicą. Kiedy warszawska centrala dowiedziała się o zdradzie, postanowiła działać szybko i radykalnie. W 1960 r. Mróz został zamordowany: strzelono mu w tył głowy w jednym z paryskich zaułków. Sprawców oczywiście nie odnaleziono.
Mleko się jednak rozlało. Co więcej, niewiele później nastąpił kolejny cios: z Polski uciekł Michał Goleniewski, szef wywiadu naukowo-technicznego, od kilku już lat współpracujący z CIA. Przekazał Amerykanom pełną listę kryptonimów i danych personalnych agentów. Taki dokument nigdy nie powinien był powstać.
Te dwie ucieczki spowodowały, że na początku lat 60. wywiad PRL-owski właściwie przestał istnieć i w kolejnych latach musiał być odbudowywany. Zresztą Michał Goleniewski to jest w ogóle ciekawa postać. W pewnym momencie zaczął twierdzić, że jest potomkiem cara i do dzisiaj nie wiadomo, czy mu - mówiąc kolokwialnie - odbiło, czy też rzeczywiście była to jakaś dziwna akcja. Ale czyja? W każdym razie pierwsze informacje, jakie przekazywał, były jak najbardziej wiarygodne.
Inna sprawa to kwestia nagłośnienia bądź wyciszenia zdemaskowania obcego szpiega przez daną służbę. Dlaczego parę tygodni temu dowiedzieliśmy się o wpadce dwóch współpracowników rosyjskich służb, działających w Polsce? Dlaczego pozwolono mediom działać? Z pewnej perspektywy można sprawę interpretować - paradoksalnie - jako porażkę służb. To, że wykryjemy szpiega, a potem ogłosimy, że został wykryty, to sukces w pewnej mierze pozorny. Bardziej ambitnym celem byłoby przecież przewerbowanie go na naszą stronę. Albo dyskretne śledzenie go i odkrywanie, z kim się kontaktuje, by dojść przez niego do innych ogniw siatki wywiadowczej.
- Nie można tego wykluczyć. Być może ktoś doszedł do wniosku, że ze sprawy nie da się już nic więcej wycisnąć. Nie zapominajmy jednak, że co jakiś czas służby muszą udowadniać swoją przydatność, żeby pokazać, na co idą pieniądze podatników. Niekiedy decydującą rolę odgrywają kwestie polityczne.
Andrzej Czechowicz, który infiltrował Radio Wolna Europa, został nagle odwołany z Monachium, tuż po tym, jak do władzy doszedł Edward Gierek. Wokół Czechowicza rozkręcono prawdziwy show, przedstawiano go jako rzeczywistego Hansa Klossa, który zagrał na nosie samemu Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu. Co istotne, Czechowicz nie został zdekonspirowany, z punktu widzenia wywiadu zakończenie misji było więc bezsensowne. Zadecydowały jednak czynniki polityczne, związane z nie do końca jasną walką o wpływy w nowej ekipie Gierka i kierownictwie MSW. W tym niedawnym przypadku zdemaskowanych współpracowników rosyjskich służb, może chodzić o manifestację naszej czujności w gorących czasach. To oczywiście tylko przypuszczenie.
- Oczywiście. Tak było w przypadku defektorów, czyli osób, które uciekły z Polski i przeszły na stronę zachodnią (ewentualnie wschodnią, bo i tak się zdarzało). Miejsce ich pobytu zostało ukryte, mają nowe nazwiska. Przeważnie nie wiemy nawet, czy żyją. Zresztą miejsce pobytu Kuklińskiego też było trzymane w tajemnicy, co nie zmieniło faktu, że jego dwóch synów zginęło w co najmniej tajemniczych okolicznościach. Chociaż istnieje hipoteza, że być może wypadek jednego z nich na jachcie sfingowano, żeby go głębiej zakonspirować i by nie dosięgła go zemsta dawnych polskich służb. Trudno tu jednak o pewniki.
- I agenci (tajni współpracownicy), i szpiedzy (funkcjonariusze wywiadu) działają w poczuciu zagrożenia, w strachu. To przeraźliwie stresujące zajęcie. W dokumentach oficerowie, którzy rezygnują, piszą, że nie mogą już wytrzymać tego psychicznego napięcia, mają problemy z sercem, nerwice. Tajni współpracownicy też są często roztrzęsieni, pogrążają się w nałogach. To nagminne.
- Oczywiście, to zupełnie naturalne i - szczerze mówiąc - wszyscy w światku służb o tym wiedzą. Choć czasy zimnej wojny minęły, spory odsetek personelu tych instytucji to nadal pracownicy różnych pionów służb specjalnych. W końcu podstawowym celem placówki dyplomatycznej, usankcjonowanym konwencjami międzynarodowymi, jest zdobywanie informacji, a więc "wywiadywanie się". Wiadomo, że w każdej placówce dyplomatycznej będzie jakaś grupa szpiegów. Ale wszyscy o tym wiedzą, więc to taka gra może nie w otwarte, ale w znaczone karty. Stąd też bierze się zapotrzebowanie na "nielegałów": czyli funkcjonariuszy lub tajnych współpracowników wywiadu, którzy nie przebywają w danym kraju w charakterze dyplomatów i nie cieszą się dyplomatycznymi immunitetami. Mogą to być stypendyści, zagraniczni korespondenci, biznesmeni czy nawet sportowcy.
- Bardzo rzadko, trudno w realnym życiu dopatrzyć się tanich chwytów powieściowych. Zresztą rzeczywistość wywiadowcza jest ciekawsza niż fikcja. Nie można rzecz jasna wykluczyć, że wielu takich spraw po prostu nie znamy.
- Zdarzały się również i takie. Chociaż zupełnie niehistoryczna jest ta scena w filmie, kiedy pracownica ambasady USA przerzuca przez okno samochodu jakąś paczuszkę, a Kukliński ją łapie, kiedy oba samochody stoją na skrzyżowaniu. Tak to nie wyglądało. Ale cały system tzw. znaków sygnalizacyjnych, informujących, że gdzieś czeka jakaś przesyłka, był jak najbardziej realny. Funkcjonowały również tzw. martwe skrzynki, czyli tajne schowki obsługiwane przez agenta i funkcjonariuszy. Cmentarze, wyłomy murów, wiaty przystanków, toalety publiczne. Tam wszędzie można było zostawiać wiadomości.
Wspominany William Bell spotkał się pewnego razu z polskimi oficerami (nie tylko Zacharski miał do niego dostęp) w Insbrucku na trybunach, podczas zawodów skoków narciarskich. Im bardziej niewinnie wyglądała sytuacja, tym lepiej. Muzeum, kawiarnia, ruchliwa ulica, hotel. Nawet jeśli ktoś agenta śledził, mógł w publicznym miejscu czegoś nie dostrzec. Mimo zawrotnego rozwoju techniki te zasady obowiązują do dziś.
- Przede wszystkim (niemal) wszystkie te od roku 1989, ale i wiele wcześniejszych. Zdarza się, że materiały z czasów zimnej wojny kryją wątki aktualne po dziś dzień. Albo dotyczą osób, które wciąż żyją i działają, również w sferze publicznej. To dzisiejsze służby same decydują, z których materiałów możemy korzystać, a z których nie. Czasem jednak zdarza im się co nieco przeoczyć