Prawo i Sprawiedliwość uważa, że wybory samorządowe zostały sfałszowane. Jarosław Kaczyński najpierw nieśmiało, a potem już wprost z mównicy sejmowej to ogłosił. W kolejnych wypowiedziach mówił o "białoruskich standardach" i "Łukaszence". To mocne słowa - prezydent od 20 lat rządzi krajem żelazną ręką, wybory przy wysokiej frekwencji wygrywa w cuglach, a ci, którzy odważą się stanąć w nim w szranki, mają poważne problemy.
Co tak naprawdę oznaczają określeniami "białoruskie standardy" czy "wczesny Łukaszenka"?
- Wybory w 1994 roku na Białorusi były wolne i demokratyczne. Aleksander Łukaszenka pierwsze wybory wygrał uczciwie w II turze. To paradoks. Ku zdumieniu wszystkich szerzej nieznany dyrektor kołchozu ze wschodniej Białorusi, deputowany do Rady Najwyższej, został wybrany prezydentem. Wówczas uzyskał bardzo dobry wynik - to było poparcie ponad 80 proc. Od tego czasu ta liczba pojawiać się będzie w każdych kolejnych wyborach. Już to sprawia, że powinna się włączyć czerwona lampka. To dziwne, że poparcie nie faluje - mówi Anna Dyner, politolog z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
- Kiedyś w przypływie szczerości prezydent Białorusi w wywiadzie powiedział, że tak, wyniki wyborów są fałszowane, ale wynik jest... zaniżany. I tak naprawdę uzyskuje on jeszcze wyższe poparcie niż te 80 proc. Prawdą jednak jest, że Łukaszenka byłby w stanie w demokratycznych wyborach uzyskać ponad 50 proc. poparcia i wygrać uczciwie. On obsesyjnie się trzyma tych 82-83 proc. - komentuje ekspertka.
- Nie chce więcej? - pytamy. - To chyba resztka rozsądku - odpowiada Anna Dyner.
Zauważa, że w białoruskich procedurach wyborczych mnożą się możliwości fałszerstw.
- Głosowanie zaczyna się tydzień przed oficjalnym dniem wyborów - to niby gest w stosunku do tych, którzy z różnych powodów chcą zagłosować, ale nie mogą. Oznacza jednak w praktyce to, że urny, które peregrynują po wsiach i siołach, w żaden sposób nie są pilnowane. Ludzie głosują masowo, ale nie wiadomo, co się z urnami dzieje np. w nocy. I czy głosy nie są wymieniane na te właściwe - komentuje Dyner.
Dodatkowo głosowania w ośrodkach zamkniętych czy półzamkniętych (koszary, szpitale, akademiki) odbywają się masowo - wszyscy karnie idą na głosowanie. Niby nie jest to obowiązek, ale studenci mają świadomość, że jeśli nie zagłosują, mogą np. stracić miejsce w akademiku.
- Kolejna możliwość wpływania na wynik wyborów to sposób konstruowania komisji wyborczych. U nas zasiadają w nich wybrani przez partie członkowie, są mężowie zaufania czy niezależni obserwatorzy. I ci ostatni się pojawiają, wysłannicy m.in. OBWE - ale nie są w stanie być wszędzie, nie dotrą do każdej komisji - tłumaczy ekspertka PISM.
Dodaje, że w komisjach zasiadają lokalni urzędnicy, dyrektorzy szkół, pracowników szpitali itd., czyli osoby wpisane w system państwowy. - Tutaj wciąż aktualna jest maksyma Józefa Stalina - nieważne, kto głosuje, ważne, kto liczy głosy - mówi w rozmowie z Tokfm.pl Anna Dyner. Nie ma możliwości obserwacji zewnętrznej procesu liczenia głosów - można sobie wyobrazić, że ludzie głosują na opozycyjnych kandydatów, ale potem nie ma to odzwierciedlenia w oficjalnie ogłaszanych wynikach - dodaje.
Odpowiednikiem polskiej PKW jest Centralna Komisja Wyborcza. - Na jej czele od 1996 r. stoi Lidia Jermoszyna, która - można powiedzieć - jest "zakochana" w Łukaszence. Jest to jeden z najbardziej lojalnych jego urzędników, niemal od początku urzędowania na czarnej liście wjazdu do krajów Unii Europejskiej. Sprawuje władzę od lat. Poprzedni szef CKW Wiktor Ganczar zniknął w nieznanych okolicznościach - przypomina ekspertka PISM. - Znani z poczucia humoru Białorusini opowiadają taki dowcip. Jermoszyna po wyborach przychodzi do prezydenta i mówi: mam dwie wiadomości. Złą i dobrą. Zła jest taka, że nikt na pana nie zagłosował, a dobra, że wygrał pan z 83-proc. poparciem - opowiada.
Zauważa również, że za Łukaszenką i jego ludźmi stoi aparat propagandowy - telewizja, radio, gazety. - I choć trudno uznać to za element fałszowania wyborów, to dostęp dla mediów dla partii opozycyjnych jest nieporównanie większy. A to też wpływa na świadomość osób głosujących - komentuje Dyner.
Powyborcze zamieszanie w Polsce wybuchło po pierwszej turze wyborów samorządowych. System informatyczny zliczający głosy się zawiesił i oficjalne wyniki poznaliśmy dopiero w sześć dni później. Wyniki znacząco różniły się od exit polls, a dodatkowo okazało się, że oddano wiele nieważnych głosów. Prawo i Sprawiedliwość ogłosiło, że wybory sfałszowano. Teraz sądy okręgowe będą sprawdzać, czy złożone w nich protesty wyborcze są zasadne.