Pani Joanna Mendrala jest kierowcą autobusu w MPK Rzeszów - ostatnio prawdopodobniej najbardziej znaną w Polsce. Dzięki odwadze i szybkiej reakcji uratowała życie pasażera. - Nie żałuję tego, co zrobiłam, zrobiłabym to drugi raz, tylko chyba może troszkę lepiej - mówiła w rozmowie z Faktami TVN.
Kiedy pasażer w jej autobusie - jedyna osoba w pojeździe odbywającym kurs bardzo wcześnie rano - stracił przytomność, pani Joanna natychmiast zareagowała. Wybiegła z autobusu, żeby wezwać pomoc, a następnie bez wahania przystąpiła do reanimacji. Przez piętnaście minut bez przerwy przeprowadzała masaż serca. To duży wysiłek, szczególnie dla osoby o tak drobnej budowie jak pani Joanna. Do tego mężczyzna leżał w wąskim przejściu w autobusie, przez co kobieta musiała przeprowadzać masaż serca, siedząc na nim okrakiem. - Płakałam z emocji i ze strachu - mówi.
Kiedy na miejsce przyjechali ratownicy, byli bardzo zaskoczeni postawą pani Joanny. Nigdy wcześniej nie widzieli tak drobnej osoby, która tak długo i skutecznie prowadziłaby reanimację. Pracowniczka rzeszowskiego MPK mimo pojawienia się ratowników nie chciała opuścić mężczyzny, dostała więc za zadanie trzymanie kroplówki.
Ratownicy i lekarze przyznają, że pani Joanna uratowała pasażerowi życie. Wszystko najprawdopodobniej dzięki 60-godzinnemu kursowi pierwszej pomocy, który zrobiła razem z prawem jazdy na autobus.
- Niektórzy powtarzają wprost, że mam większe "jaja" niż wszyscy razem wzięci - śmieje się pani Joanna.
Pracowniczka MPK dostała za swoją postawę nagrodę od prezydenta miasta, ale pojawiły się też informacje, że przełożony upomniał ją za to, że nie była w stanie wrócić od razu do bazy. Oburzyło to samych pracowników, którzy rzekomo domagali się przeprosin dla pani Mendrali. Szczególnie, że według zasad MPK kierowca po kolizji czy wypadku przez jakiś czas nie powinien siadać za kółkiem ze względu na stres.
Później w rozmowie z portalem Gazeta.pl prezes zdementował jednak informację o upomnieniu. Twierdzi, że mogło dojść do nieporozumienia, a pani Joanna w nerwowej sytuacji mogła zbyt emocjonalnie odebrać słowa przełożonego.
- Poszła w świat informacja, która psuje obraz całej sytuacji - mówi. - Nigdy w najmniejszym stopniu nie było mowy o tym, żeby wyciągać jakiekolwiek nagatywne konsekwencje z tej sprawy. Nie było najmniejszej podstawy do tego, nikt takich działań nie sugerował i nie miały one miejsca - zapewnia Filip.
Prezes przyznaje jednak, że po zdarzeniu odbyła się rozmowa z dyspozytorem, którą pani Joanna mogła odebrać jako upomnienie. - Ta rozmowa była przeprowadzona około godziny-półtorej po zdarzeniu, gdzie na naszą superdziewczynę cały czas działał stres, który prawdopodobnie udzielał się też innym. Możliwe, że pani Joanna to odebrała bardzo negatywnie - mówi Filip. - Rozumiem, że była to rozmowa źle przeprowadzona przez jednego z naszych kierowników, która została bardzo negatywnie odebrana przez tę panią - wyjaśnia. Przyznaje, że chodziło o nieprzyjemną rozmowę z zastępcą kierownika działu przewozów. - Natomiast jestem przekonany, że nie było w tym złych intencji. Tu chodziło o odstresowanie tej sytuacji, a różne są metody i różne są sytuacje - ta metoda była, jak się okazuje, bardzo niewłaściwa - tłumaczy prezes.
Potwierdziliśmy też, że po wypadku czy kolizji kierowcy MPK Rzeszów są proszeni o powrót do domu i tego dnia już nie prowadzą autobusu. - Jest stres, adrenalina działa, a po jakimś czasie puszcza i może dojść do niebezpiecznej sytuacji - mówi Filip.
Prezes MPK przyznał też, że pani Joanna mogła przez dyspozytora zostać zapytana, czy zjedzie pustym autobusem do bazy, ale mogło też paść takie polecenie. - Są różne wersje - mówi. W każdym wypadku mogła ona powiedzieć, że nie czuje się na siłach, a po autobus przyjechałoby pogotowie techniczne. - To nie było powodem jakichkolwiek działań wobec pani Joanny. Od nas otrzymała nagrodę pieniężną za wykazaną postawę - zapewnia.
Chcesz wiedzieć więcej i szybciej? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE!