- Już po książce Piotra Zychowicza "Obłęd 44" (którą ja nazywam "Obłęd 2014") odczuwałam ogromny dyskomfort. Uczestniczyłam bowiem w jury nagrody historycznej pisma lansującego tezy, z którymi fundamentalnie się nie zgadzam. Co gorsza, uważam za szkodliwe - tłumaczyła w rozmowie z portalem wPolityce.pl Romaszewska. Swojej decyzji nie chciał natomiast komentować Jan Ołdakowski.
Szefowa telewizji Bielsat podkreśliła jednak, że dopiero kształt publikacji dotyczących współpracy prof. Witolda Kieżuna z SB zaważył na jej ostatecznej decyzji. - Wszyscy wiemy, że ta sprawa jest bolesna i skomplikowana. Prawdą jest, że profesor, który wybrał drogę pracy organicznej na rzecz takiego państwa, jakie miał, czyli PRL-u, w efekcie był przez wiele lat uwikłany we współpracę z SB, to nie ulega wątpliwości. Ale teraz jest kwestia ocen szkodliwości tego, co robił, i interpretacji tego - podkreśliła.
Romaszewska dodała też, że sam artykuł uważa za źle napisany; by zrozumieć wszystkie zawiłości sprawy, musiała sama obejrzeć dokumenty. - Natomiast to robienie z tej sprawy okładkowego skandalu i sposobu na dyskredytowanie całej patriotycznej narracji było tym, co przelało czarę goryczy. Pomyślałam, że dłużej nie mogę się z tym męczyć - zaznaczyła.
Przypomnijmy: tygodnik "Do Rzeczy" piórami Sławomira Cenckiewicza i Piotra Woyciechowskiego postanowił zlustrować 92-letniego prof. Witolda Kieżuna - uczestnika powstania warszawskiego, więźnia łagrów sowieckich, żołnierza AK.
Autorzy sugerują, że prof. Kieżun współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa i był tajnym współpracownikiem o kryptonimie "Tamiza". Dziennikarze twierdzą też, że opublikowane przez nich materiały nie są nowe - miały pojawić się po raz pierwszy w 1999 r., przy okazji procesu lustracyjnego prof. Wiesława Chrzanowskiego, również powstańca i żołnierza AK, w latach 90. marszałka Sejmu i szefa ZChN-u.
Publicyści "Do Rzeczy" zarzucają też Kieżunowi, że w PRL-u robił karierę i angażował się w życie publiczne, m.in. jako członek władz satelickiego w stosunku do PZPR-u Stronnictwa Demokratycznego i osoba pełniąca wysokie stanowiska w NBP. Dokumenty przytaczane przez prawicowych publicystów wskazują, że Kieżun chętnie dzielił się informacjami, a na pytania agentów SB odpowiadał wyczerpująco. Całe akta sprawy "Tamizy" mają liczyć 900 stron.
"Do Rzeczy" dało szansę odpowiedzieć Kieżunowi na zarzuty. Profesor odnosi się kolejno do szczegółów przytaczanych przez dziennikarzy i zarzuca autorom pisanie artykułu "pod tezę"; twierdzi też, że dziennikarze gazety dali mu tylko część materiałów i nie mógł odnieść się do całości.
Ponadto na przygotowanie odpowiedzi do publikacji dostał tylko jeden dzień. - Jak zobaczyłem, że jestem TW, chciałem się zastrzelić. Córka wytrąciła mi pistolet z rąk - relacjonował profesor w rozmowie z Telewizją Republika.
"Kiedy czytałem w internecie o naszych rzekomych motywach, przecierałem oczy ze zdumienia. Według pierwszej teorii artykuł był wymierzony w konkurencyjny tygodnik "W Sieci". Rzekomy atak na prof. Kieżuna miał być uderzeniem w ważny symbol tamtego środowiska. Przykro mi, ale to dość idiotyczne. Rozmowa z prof. Kieżunem pojawiła się kilka miesięcy temu na okładce tygodnika "Do Rzeczy". Myślę, że był on tak samo ważną postacią zarówno dla "Do Rzeczy", jak i dla "W Sieci"" - pisze w najnowszym numerze "Do Rzeczy" Lisicki.
"Kilku znaczących historyków kojarzonych z prawicą przyznało, że o problemie uwikłania Kieżuna wiedziało. Uznawali, widać, że inna ma być prawda dla wybrańców, a inna dla mas, które można karmić bajkami" - komentuje redaktor naczelny. Jak dodaje, gdy znajomy zapytał go, "kogo teraz ma pokazywać dzieciom jako bohatera", odpowiedział: "Po prostu powiedz im, że rzeczywistość jest bardziej złożona, niż myślałeś, a bohaterów bez skazy trudniej spotkać, niż mogło się wydawać".
O kontrowersjach związanych z publikacją artykułów dziennikarze tygodnika rozmawiali wczoraj w prawicowym Klubie Ronina. - Pan profesor zapoznał się z materiałami i przedmiotem naszych badań podczas naszego pierwszego spotkania 13 maja tego roku. Już wtedy przedstawiłem mu kilkadziesiąt stron z teczki TW "Tamiza", by mógł się do nich odnieść - zapewnił Woyciechowski.
- Mimo naszych nalegań i upływu czterech miesięcy profesor nie chciał skorzystać z możliwości samodzielnego zgłoszenia się do IPN w celu uzyskania dostępu do dotyczących go materiałów i samodzielnego odniesienia się do tych fragmentów, które jednoznacznie zarzucają mu współpracę. Tłumaczył to tym, że ma przyjaciół, którzy załatwią mu to osobno; wymienił tu nazwisko Jana Żaryna (historyka IPN - przyp. red.) i to jego proszę pytać, czy do tego kontaktu doszło - mówił dziennikarz.
Woyciechowski dodał też, że nie przypomina sobie, kiedy prasa ostatni raz zapewniła tak duży komfort psychiczny osobie będącej na jej celowniku. Kieżun spotykał się wcześniej z dziennikarzami, miał propozycję udzielenia wywiadu, a także otrzymał pisemne zapewnienie, że jego autoryzowany komentarz ukaże się wraz z rewelacjami "Do Rzeczy".
Jak dodał, "spotykali się z wybitnie inteligentnym człowiekiem o fenomenalnej pamięci", który chwalił się swoją aktywnością, licznymi spotkaniami oraz faktem, że pisał jednocześnie trzy książki w trzech różnych językach (żadnym z nich nie był polski). To odpowiedź na zarzuty stawiane tygodnikowi, że profesor jako starszy człowiek mógł nie do końca zdawać sobie sprawę z powagi zarzutów.
- Chcielibyśmy, żeby ten przypadek stał się wyjściem do refleksji na temat losu polskiej inteligencji o międzywojennych i AK-owskich korzeniach; żebyście państwo przez pryzmat profesora spojrzeli z empatią na to wszystko, co stało się zwłaszcza po 1956 r. z inteligencja polską o AK-owskich korzeniach - zaznaczył Cęckiewicz. Jak dodał, o tym, że prof. Kieżun był współpracownikiem SB, dowiedziałem się od kogoś z tygodnika "W Sieci". - Potem okazało się, że wszyscy o tym wiedzą. Więc w imię czego nikt o tym nie napisał? - pytał.
Dziennikarz zaprzeczył też, aby miała miejsce sytuacja, w której córka Kieżuna wytrąciła mu z rąk pistolet. - Był pistolet, było machanie nim przed Piotrem Woyciechowskim, ale w tym momencie nie było córki. Była też ostra amunicja, ale ona wypadła. Równie dobrze ofiarą tej amunicji mógł być Piotr - mówimy o tym po raz pierwszy, żeby ludzie mogli zobaczyć, jak było naprawdę - zaznaczył.
Tygodnik "Do Rzeczy" przyznaje doroczną nagrodę Strażnik Pamięci w trzech kategoriach: twórca, instytucja i mecenas. Zgodnie z regulaminem wyboru laureatów dokonuje kapituła złożona z przedstawicieli redakcji tygodnika "Do Rzeczy", przedstawiciela wydawcy oraz osób wskazanych przez redakcję. Kapitule przewodniczy redaktor naczelny tygodnika.
Chcesz wiedzieć więcej i szybciej? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE!
Lubisz aplikację Gazeta.pl LIVE? Zagłosuj na nas!