Z Alą Qandil, korespondentką PAP w Izraelu, rozmawialiśmy 29 lipca, w dniu, w którym media donosiły o kolejnych nocnych bombardowaniach Gazy , w których zginęło co najmniej 17 osób. Qandil opowiada nam, jak wygląda teraz codzienność zwykłych Palestyńczyków.
- To jest izraelski punkt widzenia, że Hamas odrzucił propozycję zawieszenia broni. Pamiętajmy, że Hamas przedstawił swoje własne warunki. Warunki, które popiera większość mieszkańców Gazy i które jednocześnie są dość logiczne z punktu widzenia praw człowieka i prawa międzynarodowego. Głównym punktem propozycji 10-letniego rozejmu, na ofertę którego Izrael nawet nie spojrzał, było zdjęcie blokady ze Strefy Gazy - blokady, która dusi to miejsce od 8 lat, która zniszczyła jego gospodarkę i wciąż uniemożliwia normalne życie jego mieszkańcom.
- Tak, ponieważ ludzie zapłacili już naprawdę ogromną cenę i dla nich powrót do sytuacji sprzed wojny, kiedy znowu są więzieni, nie mają dostępu do pełnej opieki medycznej, kiedy młodzież nie może wyjeżdżać na studia za granicę, jest nie do zaakceptowania. Nikt nie wierzy, że powrót do sytuacji sprzed wojny jest jakimkolwiek rozwiązaniem. Nie ma zgody na to, żeby wrócić do życia w więzieniu pod gołym niebem. Im większa jest cena, im więcej osób ginie, tym mniejsza jest akceptacja dla zawieszenia broni bez zmiany stanu poprzedzającego trwające walki.
- Nie widziałam na to ani jednego dowodu. Nigdy nie słyszałam, żeby jakieś zbrojne grupy zmuszały ludzi, by stali obok wyrzutni rakietowej albo wchodzili na dach w celu uchronienia budynku przed zniszczeniem. To jest mit. Ale oczywiście w Strefie Gazy są Palestyńczycy, którzy są krytyczni wobec Hamasu. Choć wiele osób popiera zbrojny ruch oporu, są też ludzie, którzy uważają, że Hamas nie przejmuje się w dostatecznym stopniu losami ludności cywilnej.
- Po pierwsze, jedną z podstawowych zasad prawa humanitarnego jest zasada proporcjonalności. Nawet jeśli Hamas wystrzeliłby rakietę z dachu głównego szpitala w Gazie, nie daje to prawa nikomu do zbombardowania szpitala pełnego ludności cywilnej. To nie jest ani proporcjonalna, ani adekwatna reakcja do skali zagrożenia, jaką stanowi taka rakieta. Mimo to Izrael zbombardował już dwa szpitale i dwie szkoły, w których chronili się uciekinierzy z przygranicznych miejscowości, uzasadniając to właśnie tym. Trzeba pamiętać, że te rakiety, których palestyńscy bojownicy wystrzelili pewnie tysiące na tym etapie, zabiły trzy osoby cywilne. Poza tym w walkach w ramach izraelskiej ofensywy lądowej zginęło 56 izraelskich żołnierzy. W wyniku izraelskich nalotów z powietrza i ostrzału z morza i lądu zginęło już blisko 1300 Palestyńczyków i według szacunków organizacji praw człowieka 80 procent z nich to cywile. Poza tym na doniesienia o takich działaniach Hamasu trzeba brać poprawkę.
- Bo w wielu przypadkach jest to po prostu izraelska manipulacja. Podam przykład: szkoła UNRWA w Beit Hanoun, która została kilka dni temu ostrzelana przez izraelski czołg. Zginęło tam ok. 20 osób, a kilkadziesiąt było rannych. To jedna z tych szkół, w których chronili się mieszkańcy przygranicznych terenów Gazy. Izrael najpierw zaprzeczył, żeby to jego wojska ostrzelały budynek. Tej wersji trzymano się długo pomimo zebranych przez UNRWA zeznań wielu świadków - w tym także pracowników ONZ.
- Utrzymywano, że na szkołę spadło przez przypadek kilka rakiet Hamasu, które nie doleciały do Izraela. I rzekomo wszystkie spadły na dziedziniec tej jednej szkoły! Druga wersja była taka, że to jednak czołgi izraelskie, ale dziedziniec był pusty i nikt nie zginął. Tymczasem dziennikarze będący na miejscu udokumentowali wjeżdżające karetki czy ogromne plamy krwi. Trzecia wersja była taka, że Izrael był ostrzeliwany z okolic szkoły i dlatego na budynek spadły pociski. To pokazuje, jak należy podchodzić do izraelskich relacji o tego typu wydarzeniach.
- To była jedna z najcięższych w ostatniej dekadzie nocy w całej Strefie Gazy. Wiele osób mówiło, że nigdy nie przeżyło tak intensywnych bombardowań. Izraelczycy atakowali kilka dzielnic w mieście Gaza, ale też miejscowości Rafah i Khan Yunis na południu Strefy Gazy. Ludzie dostawali od izraelskiej armii masowe nakazy ewakuacji. Ale problem z tymi nakazami polega na tym, że równie dobrze można by powiedzieć połowie miasta Tel Awiw, żeby się ewakuowało. 45 proc. Gazy jest na tym etapie objęte wojskową strefą, co znaczy, że teoretycznie wszyscy ludzie powinni się stamtąd wynieść.
- Uciekają, ale pod warunkiem, że mają dokąd. Ja nie znam ani jednego domu w całej strefie Gazy, który nie gościłby już teraz swoich krewnych, znajomych i przyjaciół z przygranicznych miejscowości. Niektórzy śpią na ulicach, w parkach, w okolicach szpitali. Szkoły UNRWA, w których chronią się uciekinierzy, są przepełnione w takim stopniu, że to trudno sobie wyobrazić. To jest kilkadziesiąt osób mieszkających w jednej klasie, setki osób koczujących na dziedzińcach. Proszę pamiętać, że tam nie ma jak się wykąpać, nie ma gdzie ugotować obiadu. Wysyłanie kolejnych osób do szkół UNRWA jest dość okrutne w tych okolicznościach. Ludzie uciekają z domu bez niczego. Jak uda im się założyć buty, to już jest dobrze.
- Niestety, niewiele jest już takich miejsc. Świadczy o tym co najmniej kilka historii rodzin uciekinierów, które słyszałam. Na przykład palestyńsko-niemieckiej rodziny, która mieszkała w Szedżaji, czyli wschodniej dzielnicy miasta Gaza, która od ponad tygodnia jest pod intensywnym bombardowaniem. Ta rodzina przeniosła się do rzekomo bezpieczniejszego centrum Gazy. Kilka dni później apartamentowiec, w którym się zatrzymali, został zbombardowany. Pod gruzami zginęła cała rodzina: rodzice i trójka dzieci. Słyszałam więcej takich historii: ludzie przenosili się ze wschodnich części Gazy, ale i tak ginęli.
- Jedynym bezpiecznym miejscem są hotele, w których mieszkają zagraniczni dziennikarze. Trzeba pamiętać, że Izraelczycy w inny sposób cenią życie Palestyńczyków i obywateli krajów Zachodu. Gdyby w Strefie Gazy zginął Polak, to byłaby głośna sprawa. Kiedy ginie tysięczny Palestyńczyk, nikogo to nie obchodzi. Dlatego też te hotele są w miarę bezpieczne. My mieszkamy w ich okolicy, i gdy wczoraj w nocy trwały ciężkie bombardowania, na te hotele nie spadły żadne pociski.
- Nie. Tam nie ma już miejsca. Hotele są pełne dziennikarzy. Sytuacja jest już tak dramatyczna, że ludzie zaczęli wchodzić do niewykończonych pustych domów. Widziałam dziś rodzinę, która prawdopodobnie bez niczyjej zgody wprowadziła się do takiego pustostanu i koczuje tam, żeby przetrwać najbliższe dni.
- Najpoważniejsze zniszczenia, jakie ja widziałam, miały miejsce w dzielnicy Szedżaja, o której już mówiłam. To były całe połacie domów, całe segmenty dzielnicy zrównane z ziemią. Ludzie byli w kompletnym szoku, kiedy wracali i zastawali domy w kompletnej ruinie. A czasem pod gruzami pogrzebani byli ich bliscy.
- Przyjechałam do Szedżaji w sobotę rano. To był pierwszy dzień, kiedy po wymuszonej tygodniowej nieobecności ludzie mogli na chwilę wrócić do domu. Tydzień wcześniej, w niedzielę, uciekali stamtąd pod ostrzałem czołgów. W sobotę trwał dwunastogodzinny rozejm. Ludzie wrócili i nie mieli pojęcia, jak ogromna jest skala zniszczeń. Wielkie leje po bombach, budynki zmiażdżone, nerwowa akcja wydobywania ciał bliskich. Rozmawiałam z kobietą, która straciła ojca i dwóch bratanków. Ojciec miał 85 lat, był schorowany i nie był w stanie się ewakuować się z resztą rodziny, jego dwóch wnuków zostało, żeby się nim zająć. Wszyscy zginęli pod gruzami ich zbombardowanego domu.
- Proszę sobie wyobrazić, że pan wybiega z domu tak jak pan stoi, często nawet bez dokumentów. W rękach niesie pan dziecko. I nie ma pan ze sobą nic. W ten sposób ludzie, którzy wyszli z domu, pałętali się godzinami po ulicach, szukając miejsca, w których mogą się zatrzymać.
- Ta część Gazy, która ma prąd, ma go tylko przez trzy godziny dziennie. Ale większa część pozostaje bez dostępu do elektryczności. Brakuje też bieżącej wody. Zresztą nawet przed początkiem tej wojny woda, która płynęła z kranów w Strefie Gazy, była słona, kwaśna, nienadająca się do gotowania, a nawet do umycia twarzy.
- Często sama się zastanawiam. Na pewno dzięki ogromnej solidarności. Ludzie się tutaj zawsze wspierają w takich okolicznościach. Podam przykład: jeden z kościołów wraz z sąsiadującym meczetem wspólnie przyjął około tysiąca uchodźców. I wszyscy sąsiedzi od pierwszego dnia ich napływu zaczęli przynosić jedzenie, ktoś udostępnił prywatną studnię, piekarze przynoszą tym ludziom chleb itd. Jest bardzo dużo takiej zwykłej, ludzkiej, sąsiedzkiej pomocy. To na pewno pomaga ludziom przetrwać. Wspierają się też rodziny - ogromnie ważne dla Palestyńczyków - niektóre z nich goszczą w domach nawet po kilkudziesięciu krewnych. W pewnym sensie przetrwać pomógł też ramadan - ludzie zrobili zapasy jedzenia, zanim się zaczął. Poza tym, jako że pościli przez cały dzień, jedli mniej.
- Szczerze mówiąc, bardzo ciężko odpowiedzieć mi na to pytanie. Problem z tą operacją ze strony izraelskiej jest taki, że ona od początku miała wymiar bardziej polityczny niż wojskowy. Jej głównym celem było zerwanie palestyńskiego rządu jedności narodowej oraz osłabienie, ale nie zniszczenie, Hamasu. Z drugiej strony Hamas i Palestyńczycy mają poczucie, że nie ma już nic do stracenia. Pół Gazy jest odcięte, duża jej część została niemal zrównana z ziemią. Wiele osób zginęło, są tysiące rannych. Ciężko mi powiedzieć, co musiałoby się zdarzyć, żeby sytuacja się zmieniła - to zależy przede wszystkim od polityków. Z perspektywy Strefy Gazy mogę jednak na pewno powiedzieć, że nie ma widoków na rozwiązanie kryzysu bez zdjęcia blokady - albo izraelskiej, albo egipskiej. Tu nie ma zgody, żeby sytuacja dalej tak wyglądała.
O konfliktach zbrojnych w Palestynie i Izraelu przeczytaj w reportażach Pawła Smoleńskiego >>
Chcesz na bieżąco śledzić sytuację za granicą? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE na Androida | Windows Phone | iOS