Premier wiedział o publikacji "Wprost" już w czwartek. "Podejrzani są dwaj byli funkcjonariusze BOR" [KULISY AFERY]

Gdy w czwartek Donald Tusk dowiedział się o istnieniu nagrań, ściągnął do Warszawy szefa CBA Pawła Wojtunika. Co robił sztab premiera przez weekend? Autorzy artykułu we "Wprost" zaprzeczają, by były wywierane na nich naciski.

Właśnie w czwartek Sylwester Latkowski, redaktor naczelny tygodnika "Wprost", podjął decyzję o wykorzystaniu nagrań, które zaoferował mu Piotr Nisztor. Nisztor jest dziennikarzem związanym z "Pulsem Biznesu". To już jest czwarta publikacja tego autora, w której wykorzystywane są nagrania z niewiadomego źródła.

Latkowski rezerwuje 10 stron

Czasu na przygotowanie artykułu było bardzo mało. Wydanie tygodnika musiało w piątek w nocy trafić do drukarni. Latkowski zarezerwował na publikację 10 stron i w wąskim gronie, bez informowania reszty redakcji, wzięto się za pisanie.

- Bali się, że o sprawie za wcześnie dowie się Michał Lisiecki - mówi dziennikarz związany z redakcją "Wprost". Nie uczestniczył on w pisaniu tekstu o taśmach. 38-letni Michał Lisiecki jest właścicielem tygodnika i szefem Platformy Mediowej Point Group. Czy Lisiecki naprawdę nie widział o publikacji? Zadaliśmy mu wczoraj to pytanie. Nie odpowiedział nam.

Nerwowy weekend w PO

W sobotę, gdy informacje o publikacji "Wprost" zaczęły się rozchodzić, politycy PO rezygnowali z planowanych zajęć i wydzwaniali do siebie nawzajem, próbując oszacować straty.

Tymczasem Tusk i jego otoczenie próbowali ustalić, kto stoi za tymi nagraniami i jak bardzo są kompromitujące. Panowało przeświadczenie, że jakakolwiek rozmowa "przy kieliszku" będzie źle odebrana przez opinię publiczną i szkodliwa politycznie. Nastroje były fatalne.

W sobotę wydawało się, że nagrań dokonano, zakładając "pluskwy" w restauracji "Sowa i Przyjaciele". Większość wyższych urzędników i znaczących osób w Polsce zna to miejsce, wielu bywało tam regularnie. Ekskluzywna restauracja na Mokotowie kusi znakomitą kuchnią i doskonałą obsługą. Oraz, wydawałoby się, dyskrecją.

- Mój Boże, ja tam byłem chyba z 3 razy - martwił się nasz rozmówca, jeden z członków rządu. - Tam są trzy, a nie dwa saloniki. Jeden zaraz przy głównym wejściu. Drugi, bardzo wygodny, bo można podjechać od tyłu. Trzeci znajduje się w piwnicy, w pomieszczeniu z winami. Był tam tylko stolik i krzesła, bardzo klimatyczne pomieszczenia. Tam odbywały się bardziej zakrapiane imprezy, atmosfera często była bardzo swobodna.

Kto podsłuchiwał? Zemsta funkcjonariuszy?

W niedzielę w środowisku PO zaczęła krążyć informacja, że do nagrań wykorzystano telefony osób podsłuchiwanych. Takie przeświadczenie mieli ludzie powiązani ze służbami.

- Jest możliwość wykorzystania jako mikrofonu telefonu osoby podsłuchiwanej. Jest to skuteczne - mówił nam jeden z byłych funkcjonariuszy BOR. - Oczywiście BOR i ABW mają furgony naładowane elektroniką, które za pomocą mikrofonów kierunkowych pozwalają podsłuchiwać osoby znajdujące się w zamkniętych pomieszczeniach. Ale w tym wypadku raczej były to telefony.

Były "borowiec" powiedział nam też, że w ich środowisku mówi się o dwóch konkretnych osobach, byłych funkcjonariuszach BOR, którzy ponoć "namierzali" ministrów. Chcieli się ponoć zemścić za sposób, w jaki zostali potraktowani przy odejściu. W niedzielę wieczorem to oni byli głównymi podejrzanymi.

Inny z naszych rozmówców (były minister w rządzie Donalda Tuska) zauważa, że jeżeli wykorzystano telefony, świadczy to o namierzaniu konkretnych, a nie przypadkowych osób. - Zastanawiające, że nagrani zostali ludzie powiązani albo wręcz - jak Sienkiewicz czy Wojtunik - odpowiadający za służby. To źle o nich świadczy - dodaje.

Co jeszcze ma "Wprost"?

W poniedziałek "Wprost" trafiło do kiosków . Opublikowano dwie rozmowy - Marka Belki z Bartłomiejem Sienkiewiczem i Sławomira Nowaka z Andrzejem Parafianowiczem.

"Wprost" poinformowało, że istnieją jeszcze co najmniej dwa nagrania. Czy na nieopublikowanych taśmach jest coś kompromitującego? Piotr Nisztor nie chciał z nami rozmawiać na ten temat. Podobnie jak Sylwester Latkowski i Michał Majewski, inny współautor artykułu. - Wszystko, co mamy do powiedzenia, napiszemy sami. Zapraszamy do lektury następnych numerów - mówią zgodnie.

O czym rozmawiała Bieńkowska z szefem CBA?

Pierwsze nieopublikowane nagranie pochodzi ze spotkania wicepremier, minister Elżbiety Bieńkowskiej z szefem CBA, Pawłem Wojtunikiem. Doszło do niego z inicjatywy Bieńkowskiej. Z naszych nieoficjalnych informacji wynika, że wicepremier chciała porozmawiać o śledztwach dotyczących funduszy unijnych. Dowiadywała się o nich z mediów, nie była w stanie na tej podstawie wstrzymywać środków. - Jak wysyłane były projekty, wobec których prowadzone były śledztwa CBA, istniało zagrożenie, że Bruksela wstrzyma nie tylko ten projekt, ale i pozostałe, które są w programie. Choć z aferami nie miały nic wspólnego - mówi nam anonimowo rozmówca z Ministerstwa Infrastruktury i Rozwoju.

- To była oficjalna, służbowa rozmowa. Oni się wcześniej nie znali. Raczej wykluczam, żeby powiedziano tam coś głupiego - podkreśla nasz rozmówca.

Czy Krzysiek coś palnął?

Druga rozmowa - prezesa Najwyższej Izby Kontroli Krzysztofa Kwiatkowskiego i Jana Kulczyka, jednego z najbogatszych Polaków - odbyła się kilka dni temu w warszawskiej restauracji w pałacyku Sobańskich. Co Kulczyk chciał załatwić z szefem NIK? Oświadczenie w tej sprawie wydał rzecznik NIK Paweł Biedziak:

"Prezes NIK spotyka się z wieloma osobami, które chcą mu przekazać informacje o różnego rodzaju nieprawidłowościach. Podczas rozmowy z Janem Kulczykiem szef NIK poinformował go, że ze swoimi problemami przedsiębiorca powinien zgłosić się do innych organów państwa".

- Byłbym w szoku, gdyby Krzysiek coś Kulczykowi palnął - mówi nam dobry znajomy Kwiatkowskiego. - On jest ostrożny i bardzo świadomy tego, że zawsze wszystko można wykorzystać - dodaje.

Czy rząd naciskał na wstrzymanie publikacji "Wprost"?

Cezary Gmyz, były dziennikarz "Rzeczpospolitej", alarmował w rozmowie z portalem niezalezna.pl: "Przez cały piątek, kiedy dziennikarze "Wprost" zaczęli dzwonić do bohaterów tych historii, pojawiały się mocne sugestie, czy też naciski, żeby materiału nie publikować. To byli ludzie, którzy są związani z biznesem prywatnym, ze sferami rządowymi. Ale też osoby, które są kojarzone ze służbami specjalnymi. Mam wrażenie, że w tym przypadku doszło do złamania prawa prasowego, które przewiduje karę za tłumienie krytyki prasowej. Moim zdaniem, tymi naciskami powinna się zainteresować również prokuratura, bowiem godzi to w wolność prasy".

O naciski zapytaliśmy autorów artykułu. - Nic mi o tym nie wiadomo - powiedział Michał Majewski. - Zapewniam, że jeżeli ktoś będzie na nas naciskał, na pewno sami o tym pierwsi poinformujemy.

Więcej o: