Kogo kocha Polak siedzący przed telewizorem? Nina Terentiew: Jest zmęczony serialami. Zwariował na punkcie gotowania i talent show

Z mody wyszły teleturnieje i reality show. Seriale też mają się nie najlepiej. Dziś w telewizji rządzą programy o gotowaniu, talent show i telenowele dokumentalne. Dlaczego się tak dzieje? Zapytaliśmy o to Ninę Terentiew, dyrektor programową telewizji Polsat.

Niewielu zna się w Polsce na telewizji tak jak ona. Niektórzy nazywają ją wręcz carycą telewizji, a gwiazdy i producenci nieustannie zabiegają o jej względy. Mówi się "pani Nina" i - bez podawania nazwiska - wiadomo, o kogo chodzi. Zanim siedem lat temu została dyrektorem programowym Polsatu, była szefem programowym TVP 2. No i prowadziła tam kultową już "Bezludną wyspę". Skąd wie, co ludzie chcą oglądać? Czy obraża się na Edwarda Miszczaka, gdy ten sugeruje, że Polsat kopiuje TVN? Terentiew przyjęła nas w swoim przestronnym gabinecie na 14. piętrze wieżowca telewizji Polsat i zgodziła się odpowiedzieć na te pytania. A także wiele innych - o Natalię Siwiec, Wojciecha Modesta Amaro i "Taniec z gwiazdami".

Angelika Swoboda, Gazeta.pl: - "Hell's Kitchen" - 2 miliony widzów, "Twoja twarz brzmi znajomo" - 3 miliony, "Taniec z gwiazdami" - bywało cztery. Polsat nie ma już kompleksów względem TVN?

Nina Terentiew, dyrektor programowa telewizji Polsat: - Nigdy ich specjalnie nie miał. A zobaczyć takie wyniki to zawsze marzenie każdego szefa programowego stacji.

Nie bała się pani zarzutów o plagiat, kiedy Polsat przejmował "Taniec z gwiazdami"?

- "Taniec z gwiazdami" to najbardziej utytułowany program na świecie i w wielu krajach ma już po kilkanaście edycji. Zarys formatu to nie jest zwykły scenariusz. To licząca 100-200 stron biblia, w której są opisane wszystkie najdrobniejsze szczegóły programu. Nie można nic zmienić. Do tego, przypomnę, program spowodował niewyobrażalny boom taneczny. Więc czemu miałabym myśleć, że ludzie już nie chcą tego oglądać?

Albo że go nie biorę, by wcześniej był w TVN.

- Oczywiście, na początku był pewien dyskomfort, ale zaraz pomyślałam sobie: "Chwileczkę. Przecież to nie jest program TVN. To jest format. Płacisz, kupujesz i masz". Nomen omen jest to format najlepszej telewizji na świecie, bo BBC, więc czego tu się wstydzić? To najlepszy koń wyścigowy w ich stacji, więc trudno, żeby nie był wykorzystany.

Ale jurorzy też są po części z TVN...

- To był drugi problem: czy zaczynać wszystko od nowa, czy też spotkać się w połowie. Wydawało mi się, że Beata Tyszkiewicz, z której zresztą telewizja TVN zrezygnowała w ostatniej edycji, zawsze była wielką ikoną tego programu. A jak jest orzeł, to musi być i reszka - nią jest Czarna Mamba, czyli Iwona Pavlović. Z kolei faceci - Andrzej Grabowski i Michał Malitowski - są nasi.

Kto wymyślił Andrzeja Grabowskiego?

- Rinke Rooyens, szef Rochstara, producenta show. Siedzieliśmy tu w moim gabinecie z całym kolegium i debatowaliśmy, a Rinke mówi: "A ten pan, co gra w +Kiepskich+"? Pomyślałam: "Jak to z daleka lepiej widać". Ja bym na to nie wpadła. Zadzwoniłam do Andrzeja i mówię: "Chcę ci zaproponować rolę, jakiej jeszcze nie grałeś". On na to: "Wszystko już grałem". Nie ustąpiłam: "Nie siedziałeś jeszcze w smokingu koło hrabiny i nie byłeś jurorem +Tańca z gwiazdami+". Zapowietrzyło go, chwila ciszy. "Ciekawa propozycja, zadzwonię jutro". Zadzwonił rano i mówi: "Słuchaj, zmieniłem swój kalendarz, spektakle, film, seriale przesunąłem, odsunąłem i jestem". I jako juror jest genialny, można się w nim zakochać. Natomiast Michał Malitowski - chłodny profesjonalizm. Jednego dnia zrelaksowany ocenia w naszym show, a drugiego tańczy na Broadwayu jako jeden z najbardziej utytułowanych tancerzy świata. No i nareszcie ktoś się może Iwonie porządnie postawić, choć prywatnie się bardzo lubią. Wcześniej zawodowcy byli zawsze blisko siebie. A on potrafi powiedzieć: "Ja myślę inaczej" i robi fikołka, czyli daje cztery punkty, podczas gdy Pavlović daje na przykład osiem.

Jak wybierano uczestników?

- Wybraliśmy tych, o których teraz jest głośno. Dwa lata przerwy w show-biznesie co cała wieczność, bo show-biznes pędzi jak szalony. Kto dwa lata temu słyszał o Joannie Moro? Nikt. Kto wiedział o Dawidzie Kwiatkowskim, cudownym dziecku internetu? On ma raptem 17 lat... Kiedy w pierwszym programie Beata Tyszkiewicz powiedziała: "Dawidzie, skradłeś moje serce", to chciałam powiedzieć, że moje chyba też. Co prawda jego piosenki mnie specjalnie nie porywają, ale za to jak tańczy, to całym sobą! Albo kto słyszał wcześniej o Natalii Siwiec?

Spodziewała się pani, że Natalia Siwiec odpadnie tak szybko?

- Nie. W tego typu gwiazdorskich programach najważniejsza jest miłość narodu. Na przykład Piotr Gruszka, nasz kochany siatkarz.... Publika go uwielbiała, choć tańczył, jak tańczył. Jak cię kochają i tańczysz świetnie, to fruniesz. Jak cię kochają, a tańczysz średnio, to możesz być ponad tym, który tańczył lepiej, a go nie kochają.

Czyli Natalii Siwiec jednak widzowie nie kochali tak bardzo?

- Wychodzi na to, że nie tak bardzo.

A kto wygra?

- Myślę, że batalia się rozegra między trzema osobami: Anetą Zając, Joanną Moro i Dawidem Kwiatkowskim. Każdy z nich dobrze tańczy i ma miłość fanów. Choć ja osobiście nie spodziewałam się, że Aneta Zając czy Joanna Moro pokażą zupełnie inną twarz. Zając była grzeczną dziewczynką, Moro chłodną pięknością. A jak się zmieniły.

To tak jak Wojciech Modest Amaro, który w "Hell's Kitchen" pokazał zupełnie inną twarz niż w "Top Chefie".

- Uwielbiam go i jestem pewna, że teraz przyszedł jego czas. Najlepszy dowód, że ma u nas aż dwa programy, choć do "Hell's Kitchen" musiał też przejść próbne zdjęcia. Jego historia brzmi jak bajka o Kopciuszku. Od początku był dla mnie jedynym kandydatem do roli Gordona Ramsaya, ale on robi tyle pokazów gotowania na świecie, że zgranie terminów jego i nagrań programu było niemożliwe. Mateusz Gessler był naszym drugim kandydatem, ale nagle dowiadujemy się, że postanowił się wycofać. Z kolei kalendarz Amaro uległ zmianom i nagle wszystkie puzzle się poskładały i Amaro z wielkim zapałem zabrał się do pracy. Ten program zresztą zawsze był jego marzeniem. Mnie programy kulinarne często nudzą, ale świat zwariował na punkcie gotowania, czego nie można nie zauważyć. To też jedna z tych dzisiejszych mód, którą się albo kocha, albo nienawidzi.

Kogo kocha Polak siedzący przed telewizorem?

- Nasi widzowie zakochali się miłością niewyobrażalną w "Twoja twarz brzmi znajomo". Prawie rok się zastanawialiśmy nad tym formatem. Obejrzałam produkcję włoską, hiszpańską, rosyjską i pomyślałam, że coś w tym jest, ale wahałam się: czy to nie będzie takie jarmarczne, żałosne, biedne? Bo żeby takim nie było, trzeba włożyć gigantyczną pracę. Żeby nie narazić stacji na potężne koszty i ewentualną klapę, pierwszy raz zrobiliśmy pilota programu rozrywkowego. Wcześniej nigdy tego nie robiliśmy. W tymże pilocie zobaczyłam Artura Chamskiego, który wcielił się w Helenę Vondrackovą tak, że uwierzyłam w ten program i zdecydowaliśmy, że trzeba spróbować.

Zapał gwiazd sprawił, że to nasz hit, który cieszy się oglądalnością 3 milionów. Mimo że nie występują tu ani Tomasz Kammel, ani Borys Szyc. Nikt z nas nie spodziewał się aż takiego sukcesu. A patent jest bardzo prosty - zgodny z zasadą inżyniera Mamonia, że najbardziej lubimy oglądać te hity, które znamy. Jednak to, jak dobrze nam to wychodzi, uświadomiłam sobie dopiero wtedy, gdy poważny dziennikarz muzyczny Artur Orzech napisał, że to playbacki! To znaczy, że oni to robią naprawdę genialnie!

Co kocha teraz polski widz?

- Docusoap [telenowela dokumentalna - red.], które oglądają się najlepiej do godz.18. Czy dałyby sobie radę o godz. 20 albo 22? Raczej nie, bo inaczej ubierasz się na bal, inaczej na biznesową kolację, a jeszcze inaczej rano do pracy. Wprowadziliśmy piątą docusoap pt. "Pielęgniarki" i też się ogląda. Już nam brakuje godzin. Przed laty miejsce docusoap zajmowały teleturnieje. Skromne, z rozmachem, z wygranymi, bez wygranych, mądre, głupie. Już ich nie ma, bo ludzie po prostu przestali je oglądać, co nie oznacza, że za kilka lat nie powrócą w wielkim stylu.

Czego jeszcze mają dość?

- Myślę, że są już trochę zmęczeni serialami. Kiedyś długo prosiłam amerykańskiego scenarzystę o receptę na popularny serial. I on powiedział mi, że publiczność musi się zakochać w bohaterach od pierwszego wejrzenia. Jak się zakocha, to będzie z nimi. Wtedy niepotrzebne są żadne zawirowania akcji. Ludzie będą patrzyli, jak ich ukochany bohater kroi pomidora, bo... to jest ich ukochany bohater. Tak jak w polsatowskiej "Pierwszej miłości".

Albo jak w "M jak miłość" TVP... Obraża się pani za słowa, że Polsat kopiuje hity innych telewizji?

- Odkąd wymyślono telewizję, na całym świecie wszyscy kopiują wszystko od wszystkich. Na przykład docusoap. Kto pierwszy pokazał ten gatunek? Polsat! A teraz jest i w TVN, i w telewizji publicznej. Czy ja mówię, że ktoś od nas kopiuje? Nie, bo wszyscy mamy ten sam cel - przyciągnąć widza. I nie ma co sobie opowiadać bajek, nikt nie robi telewizji dla siebie i na pewno nie może istnieć telewizja bez widzów. Zatem skoro u nas jest "Dlaczego ja", "Trudne sprawy" czy "Dzień, który zmienił moje życie" i wszystkie się świetnie oglądają, to inne stacje chcą też mieć docusoap. Zresztą, w stacjach niemieckojęzycznych, np. RTL, z których ten gatunek do nas przyszedł, docusoap są od rana do nocy na kilku kanałach jednocześnie. I będą tak długo, dopóki widzowie będą mówili: "Chcemy na to patrzeć". Kiedy widzowie powiedzą: "Mamy tego dosyć", pojawi się coś innego. I ja nie mam z tego powodu zadyszki.

Skąd się to bierze?

- Z telewizją jest jak z modą. Jak w modzie są mini, to cała ulica chodzi w mini. Jak trendy jest szpilka, to wszędzie jest szpilka. Kiedy jadę na targi, dobrze widzę, jakie są trendy w modzie telewizyjnej. Prawdopodobnie 10 lat temu nikogo by nie interesowało gotowanie. Wtedy wszyscy szaleli za reality show, których dzisiaj żadna duża stacja nie robi.

Niezmiennie od czasów "Idola" świetnie trzymają się talent show. Zresztą, Polsat zapoczątkował "Idolem" właśnie sukces tego gatunku programu. Już przy trzeciej edycji "Must be the music" byliśmy pełni niepokoju, bo przecież trzy duże stacje do swoich programów szukały jednocześnie z nami utalentowanych muzycznie ludzi w całej Polsce.

Okazało się jednak, że nie ma problemu. Utalentowanych muzycznie ludzi, którzy chcą się pokazać innym, chcą krzyknąć "Jestem!", wyrwać się z pewnego marazmu, nawet tylko po to, by usłyszeć, że przed nimi jeszcze bardzo daleka droga, jest wciąż wielu. I bardzo się cieszę, że wszystkie stacje mają te programy, bo dajemy uczestnikom szansę. Uchylamy im drzwi do sławy, a potem to już tylko ich szczęście, talent i praca.

Skąd pani wie, co ludzie chcą oglądać?

- Tego nigdy nie wiadomo, choć oczywiście pomaga intuicja i... dział analiz naszej stacji. Dzisiaj widz jest złapany i przebadany na wszystkie strony - znamy strukturę widowni o każdej porze dnia. Mimo to decyzje programowe podejmujemy kolegialnie i zawsze bardzo ostrożnie, bo telewizja jest bardzo nieprzewidywalnym biznesem. Możesz wszystko zrobić jak najlepiej, a publiczność i tak tego nie kupi. Zresztą, do wszystkiego robimy piloty i próbne zdjęcia. Bo telewizja to bardzo drogie medium, a saper myli się raz.

Pani się kiedyś pomyliła?

- No pewnie. Zrobiliśmy kiedyś talent show "Fabryka gwiazd", niezwykle popularny w Europie. W doskonałej obsadzie. Adam Sztaba jako szef naszej muzycznej akademii, w jury Kayah, Tede, Dutkiewicz. Uczestnicy wybierani bardzo skrupulatnie, do tego element "Big Brothera", bo mieszkali razem. Wszystko się powinno złożyć i się nie złożyło. Skończyło się na jednej edycji. Do dziś nie rozumiem dlaczego. Zresztą, można widownię przebadać na milion sposobów, a ona w ostatniej chwili powie "nie", ponieważ władza pilotów jest absolutna.

Lubi się pani z dyrektorami programowymi innych stacji?

- Z Edwardem Miszczakiem bardzo. Często siedzimy obok siebie na różnych spotkaniach i sobie "słodzimy". Uważam zresztą Edwarda za wielką postać polskich mediów. Nigdy nie pytam go, czemu powiedział tak czy siak na temat Polsatu, więc pośrednio krytykując moją pracę. Każdemu mogą puścić nerwy, to się po prostu zdarza. Zaś szefowie TVP 1 i TVP 2 to moi koledzy, znamy się doskonale z dawnych lat, lubimy i szanujemy. A to, co czasem mówimy, kiedy pytacie wy, dziennikarze, nie ma tak naprawdę wpływu na nasze relacje.

Więcej o: