Dokładnie 15 lat temu, 15 kwietnia 1999 roku, powstał Sojusz Lewicy Demokratycznej. Wcześniej istniał jako luźna koalicja wielu sił politycznych, teraz stał się jednolitą partią. Sprawnym politycznym instrumentem, dzięki któremu Leszek Miller i Aleksander Kwaśniewski zbudowali potęgę polskiej lewicy. I szybko ją pogrzebali.
O rozkwicie i upadku imperium SLD w swej najnowszej książce pisze Robert Krasowski, publicysta, były redaktor naczelny "Dziennika". Jego "Czas gniewu" to kolejny tom historii politycznej III RP. Pierwszy tom, "Po południu", poświęcony był, jak to ujął autor, "upadkowi solidarnościowych elit".
"Czas gniewu" w księgarniach pojawi się jutro. Już dziś publikujemy fragment książki opisujący początki budowy potęgi lewicy. I pierwsze zwiastuny jej upadku.
(Śródtytuły pochodzą od redakcji)
***
Tuż przed wyborami w 1997 roku doszło do spięcia między prezydentem a Sojuszem. Obóz solidarnościowy nie zapomniał Oleksemu jego kontaktów z rosyjskimi dyplomatami. Nie tylko dla twardej prawicy, również dla Unii pozostawienie Oleksego na czele partii nadal było skandalem, brakiem elementarnej wrażliwości na państwowe pryncypia oraz główną przeszkodą na drodze do wyciszenia antykomunistycznych emocji. Kwaśniewski postanowił złożyć głowę Oleksego na ołtarzu historycznego pojednania. Grę zaczął miękko, zakulisową intrygą, wysyłając grupę działaczy z propozycją dymisji. Oburzony Oleksy odmówił, uznał ofertę za próbę zamachu. Kwaśniewski zaatakował go więc publicznie, skrytykował prowadzenie kampanii przez lewicę, obarczył Oleksego winą za przegrane wybory. Oleksy odgryzał się twardo, jednak wpływy prezydenta w partii nadal były potężne. Kwaśniewski wymusił zmianę lidera, po wyborach lewica Oleksego zastąpiła Millerem.
Partię zabolało. Oczywiście nie to, że szefem został Miller, lecz to, że operację przeprowadzono ze względu na cudzą wrażliwość. Poza kilkoma wyjątkami nikt w Sojuszu nie uważał przeszłości Oleksego za kompromitującą. W karaniu kolegi widziano kaprys prezydenta, który stracił umiar w ukłonach wobec Unii Wolności. Po raz pierwszy prezydent spotkał się z publiczną krytyką. "Wydaje mi się, że znam Aleksandra Kwaśniewskiego, ale ciągle nie do końca" - mówił Marek Borowski.
Łagodzono słowa, ale pretensja ze strony lewicy była ogromna. Kiedy szefowa Kancelarii Prezydenckiej oznajmiła, że kierownictwo SdRP "powinno zostać przewietrzone", Szmajdziński brutalnie odpowiadał: "Wpierw będzie przewietrzona Kancelaria Prezydenta". Partia uznała, że pod wrażeniem solidarnościowego zwycięstwa Kwaśniewski odwrócił się od Sojuszu, że szuka sobie nowej politycznej ojczyzny. Jednak emocje były chybione. Kwaśniewski był realistą, Sojuszu nie porzucał, był mu nadal potrzebny.
Jak zwykle konflikt brał się z tego, że partia za swoim przywódcą nie potrafiła nadążyć. Kwaśniewski zawsze miał większe ambicje, szersze horyzonty. Szybciej przyjmował nowe idee, szybciej rozumiał nowe konieczności. Teraz było podobnie, idąc śladem Wałęsy, Kwaśniewski bił się o całą pulę, o dominację lewicy nad całą polską polityką. I modelował Sojusz na miarę tej walki. Jednak pędząc ku swoim marzeniom, skupiając myśli na środowiskach, które chciał pozyskać, Kwaśniewski zapominał o tych, które już miał. Wierzył, że formacja, którą sam stworzył, nigdy go nie opuści. Słusznie, lecz przeoczył możliwość, że zrodzi jeszcze silniejszego przywódcę. Kwaśniewskiemu nie przyszło do głowy, że na drodze do przejęcia panowania nad całą polską polityką stanie mu nie solidarnościowy konkurent, ale polityk z jego obozu. Jego własny kolega, Leszek Miller.
Kwaśniewski z Millerem znali się od lat, nie tylko służbowo, ale też prywatnie. Przez długie lata mieszkali w tym samym domu, w tej samej klatce schodowej, Miller na pierwszym piętrze, Kwaśniewski na drugim. Nie była to przyjaźń, jednak silna zażyłość. Ich rodziny wyświadczały sobie codzienne przysługi, jak przypilnowanie dziecka czy wyjście z psem na spacer. Czasem się wspólnie bawili. Mimo koleżeńskich relacji była między nimi czytelna hierarchia. Kwaśniewski zawsze był wyżej, był tym zdolniejszym. Czasem traktował Millera z żartobliwą protekcjonalnością, która Millera bardzo bolała. Kwaśniewski widział, że Miller nad sobą pracuje - uczy się sprawnie mówić, poznaje mechanizmy państwa, wbija sobie do głowy pojęcia ekonomiczne. Ale tak bardzo wyprzedzał Millera, że nie potrafił w nim dostrzec groźnego rywala.
Nie tylko on, przez długie lata Miller był postrzegany nie jako przywódca, lecz wykonawca. Człowiek od ciężkiej organizacyjnej pracy, od wcielania w życie cudzej woli. Tak patrzył na Millera również Rakowski, który pod koniec PZPR zrobił go swoim najbliższym współpracownikiem. Po latach mówił: "Lubiłem go, był pracowity, uparty, otwarty na problemy innych ludzi". Takimi komplementami opisuje się asystenta, a nie partnera. Za Millerem nadal ciągnęły się jego robotnicze korzenie, dzieciństwo w Żyrardowie, praca elektryka. Tymczasem plebejski Miller powoli umierał, a w jego miejsce rodził się nowy, w którym rosły nie tylko wielkie ambicje, ale też wielkie talenty.
Był typowym dzieckiem ludu, budowały go nie sukcesy, lecz porażki. Nie szczyty, na które się wspiął, ale dołki, z których się wyczołgał. Po sprawie moskiewskich pieniędzy był na krawędzi politycznej śmierci. Myślał głównie o tym, jak przetrwać. Gdy wchodził na sejmową mównicę, solidarnościowi posłowie wychodzili z sali. We własnej partii jego pozycja nie była imponująca, był silnym sekretarzem generalnym, a potem wiceprzewodniczącym, ale kandydatami na najwyższe urzędy zawsze byli inni - Kwaśniewski, Oleksy, Cimoszewicz, Borowski. W 1993 roku Kwaśniewski postanowił Millerowi pomóc, zaproponował mu fotel ministra pracy w rządzie Pawlaka. Powiedział Millerowi: "Weź to. Bo jak wchodzi na mównicę poseł, to oni sobie mogą wyjść, ale jak wchodzi minister, to już nikt nie wyjdzie". W istocie pomogło. Kolejnym wielkim krokiem była nominacja na szefa MSWiA w rządzie Cimoszewicza, która dała mu olbrzymią porcję władzy oraz miano "kanclerza".
Swoje ambicje ujawnił w 1997 roku. Po wyborach stanął do walki ze Szmajdzińskim o szefostwo nad klubem. Dyskusja przed głosowaniem pokazała, że we własnej formacji nie był już synonimem betonu. Waniek i Sierakowska ostro atakowały Millera: "A Kukliński? Poparłeś zdrajcę. Jak w ogóle możesz startować", natomiast mocno go wspierał Cimoszewicz. Walka o klub po raz pierwszy pokazała sprawność polityczną Millera. Grał twardo, bezwzględnie, a przede wszystkim uważnie. Niczego nie zostawiał przypadkowi. To był moment, kiedy lewica była oburzona tym, że Kwaśniewski chce odwołać Oleksego. Więc Miller zdobył przychylność posłów, obiecując, że na kongresie wybroni Oleksego. Ledwo jednak został szefem klubu, wezwał partię do rewolucji pokoleniowej, do zastąpienia Oleksego młodym liderem. Gorąco przy tym zapewniał, że sam nie ma przywódczych ambicji. Kiedy jednak przekonał partię do zmiany szefa, natychmiast ogłosił chęć startu w wyborach. Widząc tak bezwzględną grę, Oleksy zorientował się, że Miller jest dużo groźniejszy od Kwaśniewskiego. W desperacji szukał wsparcia nawet w Pałacu, ale gdy poszedł do Kwaśniewskiego, usłyszał, że on także popiera Millera. Więc Oleksy nawet nie stanął do walki.
Zostawszy szefem, Miller oznajmił: "W SdRP musi zmienić się wszystko". I zmieniło się. Tak cynicznej opozycji polska polityka jeszcze nie widziała. Kilka miesięcy wcześniej Miller poparł konkordat, ale gdy rząd Buzka zaczął finalizować prace nad jego ratyfikacją, Miller ogłosił, że konkordat jest największym nieszczęściem dla kraju. Gdy do Sejmu trafił projekt budżetu, Miller zaatakował go jako "budżet hamowania gospodarki", choć był to projekt napisany przez Belkę. Kilka miesięcy wcześniej Miller poparł ideę dwunastu województw, ale gdy dokładnie tyle zaproponował Buzek, uznał, że jest ich zdecydowanie za mało. Tak było w każdej sprawie. Z początku uderzał głównie Miller, inni mieli skrupuły, ale z czasem je przełamali, krytykowali rząd za wszystko, bez umiaru, bez związku z potrzebami państwa, bez związku z własnym poglądami. A widząc, że pod ciosami krytyki rząd coraz mocniej się chwieje, atakowali z jeszcze większym impetem, budując styl opozycyjności zaciekłej i totalnej, której symbolem stało się zdanie nieustannie powtarzane przez Millera - o polskich śmietnikach, które "służą matkom do porzucania noworodków, a głodnym do szukania obiadu".
W kwestii strategii totalnej opozycyjności doszło do pierwszego kryzysu między Millerem a Kwaśniewskim. Buzek poprosił prezydenta o zgodę na opóźnienie wyborów lokalnych, aby zdążyć z przygotowaniem reformy samorządowej. Miller był przeciw, chciał, aby prezydent w każdej sprawie rządowi przeszkadzał. Kwaśniewski zachował się chwiejnie, z początku swój sprzeciw obiecał, potem jednak zdecydował się zachować jak głowa państwa. Jednak nie uprzedził Sojuszu o zmianie decyzji. Ogłaszając ją, mówił, że zapłaci za to "przyjaźnią ludzi, których znam i bardzo cenię". W istocie, Miller był wściekły, oświadczył, że prezydent "znalazł sobie nowych przyjaciół". Na wiele miesięcy wszelkie kontakty zostały zamrożone. Z daleka wydawało się, że Millera i Kwaśniewskiego coraz wyraźniej odsuwa logika pełnionych funkcji. Że prezydent bijący się o wizerunek głowy całego państwa musi wspierać raz władzę, raz opozycję, natomiast lider opozycji oczekuje wsparcia tylko dla siebie. Jednak prawdziwe tło ich konfliktu było inne, chodziło o władzę nad lewicą. Kwaśniewski po objęciu urzędu oddał legitymację SdRP, jednak z kontroli nad partią nie rezygnował, na co zgody Millera nie było. Kolejne głośne konflikty z Kwaśniewskim miały zawsze podobną logikę. Spór prowokował Kwaśniewski, który nieustannie się wtrącał w partyjne sprawy, na co Miller odpowiadał oskarżeniem, że Kwaśniewski wypełnia obce dyrektywy, że kieruje się interesami Unii, a nie dobrem Sojuszu. Aby stać się realnym szefem lewicy, Miller musiał w niej wzbudzić niechęć do poprzedniego szefa.
Największa rewolucja w Sojuszu polegała na wprowadzeniu nowego modelu przywództwa. Scentralizowanego, obliczonego na maksymalną skuteczność, skupionego wyłącznie w rękach Millera. Pretekstem był pomysł, rzucony kiedyś przez Borowskiego, aby Sojusz zamienić w partię. Miller argumentował, że koalicję 29 podmiotów trzeba wreszcie zamienić w sprawną strukturę. Jednak prawdziwym celem nie było dyscyplinowanie drobnych koalicjantów, lecz samego SdRP. Operacja tworzenia nowej partii była skierowana przeciw lewicowej arystokracji, przeciw byłym premierom, marszałkom, ministrom. I - oczywiście - przeciw Kwaśniewskiemu. Nowa partia miała odebrać im wpływy, anulować dawne zasługi, zaś całą władzę skupić w rękach szefa i jego zastępców. Całą operację Miller przeprowadził własnymi rękami, przez kilka miesięcy jeździł po Polsce, starannie dobierając nową partyjną elitę. Zostali nią szefowie wojewódzkich oddziałów partii, zwani odtąd baronami. Miller wybierał ich spośród ludzi twardych, ambitnych i brutalnych. Obiecywał im awanse, znaczenie, a w przyszłości ministerialne fotele, w zamian za zbudowanie silnych okręgów, nad którymi przejmą całkowitą kontrolę. Tak dużą, aby mieli pewność, że ich ludzie będą głosować tak, jak im baron rozkaże.
Wielki kongres nowej partii był festiwalem, na którym Miller upajał się swoją siłą, ale też swoją siłą postanowił wszystkich porazić. Na warszawskim Torwarze odbył się pokaz największej w dziejach III RP organizacyjnej sprawności. Prawie ośmiuset delegatów robiło to, co im Miller rozkazał. W wyborach na szefa partii nikt się nie odważył wystąpić przeciw Millerowi. Oleksy przed kongresem mówił: "Niektóre gazety donoszą, że chcę kandydować na szefa partii. To kompletna bzdura. Sławię Leszka Millera". Ironiczne "sławię" celnie portretowało monarchicznego ducha nowej partii. Miller zebrał 98 procent poparcia. Z wyborem sekretarza generalnego było podobnie, Janik nie miał kontrkandydata, dostał 96 procent poparcia. Próbą sił okazały się wybory wiceprzewodniczących. Walczyła o nie dawna lewicowa arystokracja - Cimoszewicz, Oleksy, Sierakowska, Kaczmarek. Przegrali wszyscy, choć przez pół nocy Oleksy chodził od jednego delegata do drugiego, nakłaniając do wyboru swojej osoby. Wiceprzewodniczącymi zostali tylko ci, których wskazał Miller, wśród nich Andrzej Celiński, dawny polityk Unii Wolności. Aparat był tak lojalny, że na polecenie Millera wybierał Celińskiego zamiast Oleksego czy Cimoszewicza.
Ale największym przegranym był Kwaśniewski. Nie był zwolennikiem budowania nowej partii, przejrzał intencje Millera, ale powstrzymać go już nie potrafił. Jednak swoich wpływów nie zamierzał oddać bez walki. Postanowił pokazać, że nadal lewicy nadaje ton. Przed kongresem jego minister opublikowała głośny tekst nawołujący nową partię do rozliczenia ze "szkieletem w swojej szafie", czyli z komunistyczną przeszłością. Miller temat zignorował, więc Kwaśniewski zdecydował się na ostentacyjny gest. Zbojkotował kongres założycielski. Mało tego, wystosował list, który został odczytany przez prezydenckiego ministra. Kwaśniewski pisał w nim, że "pod sztandarami lewicy popełniono wiele zbrodni", w związku z tym potrzebna jest "pewność, że nowa lewica nie skrywa starych grzechów i błędów". Jego słowa sala przyjęła lodowato, choć uchwały kongresu brzmiały potem podobnie. Bo w pozornym sporze o historię nie o przeszłość chodziło, lecz o władzę. O to, kto lewicy dobierze sztandary - Kwaśniewski czy Miller.
Dawna lewicowa arystokracja dostała sygnał, że Kwaśniewski nie rezygnuje z wpływu na partię. Jednak od Millera wyszedł sygnał dużo silniejszy. Że nowy szef nie będzie tolerował dwuwładzy. Pod koniec listu prezydenta znalazło się zaproszenie liderów partii na spotkanie do Pałacu. Dawniej takie zaproszenie było rozkazem, teraz Miller urządził demonstrację, liderzy nowej partii zbojkotowali prezydenta. Nikt nie przyszedł, spotkanie odbyło się dopiero dwa tygodnie później. W pierwszej odsłonie walki o prymat na lewicy Miller znacząco wysunął się na prowadzenie. Kwaśniewski to zrozumiał, w czasie noworocznego spotkania z posłami lewicy łagodził konflikt. Mówił: "Kiedy w 1991 roku tworzyłem wraz z Włodzimierzem Cimoszewiczem komitet wyborczy SLD, czułem się jego ojcem. Teraz czuję się dziadkiem partii SLD, a każdy dziadek bywa upierdliwy". Powszechnie odebrano to jako przeprosiny.
Nowa partia nazwała się tak samo jak dawna koalicja wyborcza. Sojusz Lewicy Demokratycznej. Nazwa była ta sama, ale pod nią kryła się organizacyjna rewolucja. Oraz piętno osobowości nowego szefa. Kwaśniewski był szefem kumplem, skracającym dystans, częstującym alkoholem, raczej dyskutującym niż wymuszającym swoje zdanie. Jego następca, czyli Oleksy, pozwalał na jeszcze więcej. Nie tyle rządził partią, ile celebrował swoje przywództwo. Zapraszał współpracowników na gargantuiczne uczty, przy których uwodził swoim humorem. Miller był inny. Nie miał potrzeby dyskusji, nie lubił celebry, był tytanem pracy z silną potrzebą kontroli nad wszystkim. Przygotowując się do ważnych operacji - jak wybory czy budowa partii - miesiącami potrafił nie wychodzić z samochodu. Pilnował wszystkiego osobiście, spotykał się z każdym. Był typem ascety, jadł mało, bardziej z potrzeby niż dla przyjemności. Alkohol pił rzadko, raczej gdy musiał, i nawet po alkoholu był uważny, skupiony, milczący. Zarzucano mu nieufność, pamiętliwość, mściwość. Jednak to nie była prawda. Chłodno kalkulował korzyści, jeśli mógł zjednać dawnego wroga, robił to bez oporu. Wiedział, że nie ma błyskotliwości Kwaśniewskiego czy Oleksego. Swoją pozycję budował więc na czymś innym. Na micie własnej siły. Kreował się na imperatora, który gdy czegoś zapragnie, zawsze potrafi to wziąć.
Starał się sprawiać wrażenie urodzonego zwycięzcy. Jako pierwszy polityk w III RP ogłosił, że w razie zwycięstwa zostanie premierem. Ale nawet tego było mu mało, zaczął się kreować na wielkiego przywódcę, który za chwilę przepędzi solidarnościowych amatorów. Jego język stawał się coraz bardziej imperialny. "Naszym zamiarem nie jest przyrzekanie cudów - oświadczył pod koniec 1999 roku - ale gdybyśmy obiecali gruszki na wierzbie, one tam wyrosną". Miller był dowódcą, który przed bitwą triumfował z powodu przyszłej wygranej. I zaraził tym partię, cała formacja dostała skrzydeł. Ona już nie walczyła o władzę, na rok przed wyborami upajała się spodziewanym triumfem. Nikt nigdy nie szedł do władzy z taką pewnością siebie.
To była epoka wielkiego triumfu lewicy. Miller szedł po władzę jak po swoją własność. Ale również Kwaśniewski w tym czasie zrobił coś niezwykłego. Wygrał drugą kadencję w pierwszej turze, zdobył trzy razy tyle głosów co Olechowski, trzy i pół razy więcej niż Krzaklewski. Prawica była zdruzgotana. Miller i Kwaśniewski kroczyli tak, że dla prawicy miejsca w Polsce nie było. Brali całe polityczne centrum. Zbierali teraz żniwo wieloletniej pracy, za którą dostawali cięgi od nostalgicznych obrońców pezetpeerowskiej dumy oraz lewicowych ortodoksów. Teraz już nie musieli lawirować, wykonywali mocne, wyraziste gesty, którymi wyrywali kolejne porcje centrowego elektoratu. Kwaśniewski wysunął Leszka Balcerowicza na stanowisko szefa NBP, a Miller stoczył w Sejmie twardy bój o poparcie dla niego. W tamtej epoce Miller potrafił publicznie oznajmić, że "nie ma Polski bez Kościoła". Lewica krzyczała, że to zdrada. Owszem, to była zdrada, ale dzięki niej lewica biła się już nie o dwadzieścia procent poparcia, lecz o pięćdziesiąt.
Dalej Krasowski pokazuje drogę lewicy na szczyt i z tego szczytu bolesny upadek. Twardo i przenikliwie recenzuje nie tylko Millera i Kwaśniewskiego, ale i inne postaci politycznej epoki. Buzka, Krzaklewskiego, Balcerowicza. Oraz Leppera, który pod skrzydłami ówczesnych liderów zmienił politykę w bokserski worek. Czego skutki odczuwamy do dziś.