Wybory do Parlamentu Europejskiego. "Nienawidzę lotnisk. Cztery domy, rozdwojenie jaźni. I rozpad więzi rodzinnych...". Saryusz-Wolski szczerze o Brukseli

- Parlament Europejski to polski Sejm do kwadratu. W tej grze liczy się, czy znasz kulturę, historię, mentalność i wrażliwość ludzi z 28 krajów - mówi w rozmowie z portalem Gazeta.pl Jacek Saryusz-Wolski. W swoim brukselskim biurze opowiedział mi o pracy w europarlamencie i cenie, jaką za nią płacą niektórzy z posłów. O rozpadzie więzi rodzinnych, ciągłym życiu na walizkach i szkodliwej dla zdrowia europoselskiej diecie - "byle jak, byle gdzie, a czasem w ogóle".

Brukselskie biuro Jacka Saryusz-Wolskiego w budynku Altiero Spinelli to obszerny narożny gabinet, którego centralne miejsce zajmuje potężny, zawalony papierami stół. - Tu jest przeczytane, tu narasta nowe, tam jest początek. A w skrzyniach poprzednia kadencja - opisuje europoseł.

Dziś publikujemy pierwszą część rozmowy polityka z Gazeta.pl. Eurodeputowany opowiada w niej o jasnych i ciemnych stronach pracy w parlamencie, czego w niej najbardziej nie znosi i co radzi politykom, którzy po tegorocznych wyborach 25 maja po raz pierwszy obejmą euromandat. W drugiej, która ukaże się wkrótce, Jacek Saryusz-Wolski będzie mówił o Władimirze Putinie, ofercie UE dla Ukrainy i o tym, jak postrzegają Polskę w Brukseli.

Jacek Saryusz-Wolski: *) - To tej części się boję...

Michał Gostkiewicz, Gazeta.pl: Panie pośle, gdzie się robi europejską politykę? Bo są głosy, że w kebabie u Basi (słynny w polskich kręgach w Brukseli kebab przy placu Luksemburskim obok Parlamentu Europejskiego - M.G.) albo w Mickey Mouse (nieformalna nazwa barku dla europosłów z kolorowymi krzesełkami w bajkowych kształtach).

- Uprawia się ją w komisjach, w gabinetach, gdy się pisze teksty raportów i rezolucji, wreszcie w rozmowach z partnerami i przy komputerze. W rozmowach twarzą w twarz tworzą się zręby tego, co potem przybiera postać rozstrzygnięć czy tekstów. Nie sądzę, że akurat w tych dwóch miejscach, które pan wymienił. Czasami owszem - przy roboczych posiłkach. Ale one są formą pracy, a nie przyjemnością, wbrew potocznym sądom.

Przychodzi europoseł nowicjusz do europarlamentu, wchodzi do budynku i...

- Najpierw powinien pójść do kiosku na dół i kupić chyba ósme już wydanie książki o funkcjonowaniu parlamentu, pióra byłego europosła Richarda Corbetta, dr. Michaela Schackletona i Francisa Jacobsa.

I wkuć na blachę?

- Ha, to za mało! W trakcie I kadencji trzeba tę książkę pod poduszką trzymać. Uczyć się, uczyć i uczyć. I nie wierzyć swoim politycznym kompetencjom wyniesionym z kraju. Są one ważne jako punkt odniesienia, ale reguły i metody pracy w PE są inne. Nie ujmując nic naszemu Sejmowi Parlament Europejski w porównaniu z polskim to parlament do kwadratu, a nawet do sześcianu. Na różnice polityczne nakładają się różnice narodowościowe, co powoduje, że liczba niewiadomych rośnie wykładniczo. A to sprawia, ze negocjacje w PE są o wiele bardziej skomplikowane, niż w jakimkolwiek parlamencie kraju członkowskiego, gdzie jest lewica, prawica, liberałowie, zieloni itd. A na to wszystko nakłada się jeszcze siatka interesów krajowych.

Potrzebne są nie tylko języki. Trzeba znać kody kulturowe, tradycje różnych nacji, nie tylko w sposób podręcznikowy się w danym języku wypowiadać, ale znać historię, kulturę, mentalność, tradycję, psychologię, literaturę, żarty, wrażliwość tych krajów.

To wszystko się liczy w tej grze, w tym zetknięciu się różnych wrażliwości, historii i tradycji. To samo zdanie wypowiedziane przez Brytyjczyka, który zawsze stosuje understatement (ang. niedopowiedzenie, użycie słabszego znaczeniowo słowa, niż nakazuje logika), i przez przedstawiciela innej nacji, która zwykła mówić wprost, znaczy co innego. A z tego wszystkiego tworzy się specyficzny angielski mówiony, taki "Bringlish", "Brussels English". Wykorzystywane są różne kody znaczeniowe i pewne słowa wcale nie oznaczają tego co w słownikach. Dla osoby, która się na tym nie zna, są to szczegóły w zasadzie niedostrzegalne, a na tyle istotne, że mogą zmienić wydźwięk przyjmowanych przez Parlament tekstów.

A to ma potem przełożenie...

- I trzeba wiedzieć, kto jakie triki stosuje. Każdy tekst jest poddawany interpretacjom, nie można wpadać w pułapki. A dla zwykłego czytelnika nie ma różnicy. Za mało tutaj jest ekonomistów i prawników. Trzeba być w połowie ekspertem, a w połowie politykiem.

Czego się więcej przydaje?

- Po połowie. Potrzebna jest i znajomość narzędzi politycznych, żeby uprawiać opartą na kompromisie i konsensusie politykę. I trzeba być ekspertem, żeby stawić czoło nadzwyczaj kompetentnym urzędnikom w Komisji Europejskiej czy w Radzie UE - z którymi potem negocjowany jest ostateczny kompromis.

Kluczem zresztą jest nie tylko staż, ale i specjalizacja. Mamy przecież 22 komisje. Są europosłowie, którzy siedzą tu już 40 lat i jest z nimi jak z winem - też wbrew temu, co piszą tabloidy, im są starsi, tym lepsi się stają. Specjalizacja, specjalizacja i jeszcze raz specjalizacja: to są ludzie, którzy mogą w większym stopniu wpłynąć na kształt rozstrzygnięć legislacyjnych, budżetowych czy z obszaru polityki zagranicznej (to trzy główne obszary prac) bardziej niż 20-30 skrzykniętych posłów.

Dlaczego?

- Ze względu na autorytet, polityczne powiązania i wpływy, którymi się cieszą. Dam przykład posła Vidala Quadrasa - w zasadzie najważniejszej w parlamencie osoby, jeśli chodzi o politykę energetyczną, z którym bardzo dobrze i ściśle współpracowaliśmy. Hiszpan swoją kompetencją i zasiedzeniem w temacie dyktował i dyktuje rozstrzygnięcia. Można wskazać wiele takich osób, czy to w rolnictwie, polityce zagranicznej czy w budżecie...

Mówi się o Elmarze Broku, że jest tu tak długo, że zna wszystkich i może wszystko załatwić...

- Tak, bo jest tu od siedmiu kadencji. Ale nie jest tak, że może wszystko, bo zdarzyło mi się z nim wygrywać, a nawet zająć jego fotel przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych. [J.S-W. uśmiecha się].

A trzeba było wygrywać?

- Tak.

W ramach jednej frakcji?

- Tak. Spory wewnątrz frakcji to normalna rzecz. Poczytujemy to sobie za sukces, że Brok w sprawach polityki wschodniej mówi dziś tekstem w dużo większym stopniu "naszym", ma bliższy punkt widzenia do polskiego, niż jeszcze kadencję temu.

Pamięta pan pierwszą kadencję. Jak wypadają obecni polscy europosłowie na tle tych pierwszych?

- Bardzo dobrze wspominam pierwszą kadencję i skład. Żartowaliśmy, że nasza delegacja w zasadzie mogłaby się przekształcić w radę wydziału i przyznawać stopnie naukowe, tylu było naukowców. To miało wiele zalet - intelektualne narzędzia, którymi operowali ci ludzie, dawały im ogromną przewagę. Pisała w "Gazecie Wyborczej" Henryka Bochniarz, że dobrym europosłem jest się dopiero po dwóch kadencjach. I rzeczywiście: w pierwszej się uczy, w drugiej się rozwija skrzydła, a pełnowymiarowym europosłem można być w trzeciej. Oczywiście jest to daleko idące uproszczenie. Są ludzie tak przygotowani, że mogą dołączać do prac parlamentu bez tego "stażu".

W tym roku na listy trafiło wiele osób znanych z tego, że są znane. Obniży nam się trochę poziom.

- Nie będę komentował, bo nie są jeszcze znane wyniki wyborów, a mamy tutaj taką dobrą zasadę, że nawzajem o sobie mówimy tylko dobrze i nie krytykujemy się. Zależy nam, żeby się jak najbardziej zgadzać i współpracować.

W jak dużym stopniu spory krajowe przenoszą się do Brukseli?

- Przenoszą się, ale nie aż tak bardzo i oby jak najmniej. Współpracujemy w sprawach budżetowych, polityki spójności, polityki wschodniej, CO2, łupków... Tam gdzie jest bardzo ważny polski interes, udaje się współpracować. Zdarza się, że łamiemy dyscyplinę frakcyjną w imię dobrze pojętego interesu Polski.

Co pan najbardziej lubi w tej robocie?

- (długie milczenie) Czasami porównuję się (śmiech) do ichtiologa, któremu dane jest wskoczyć do akwarium i pływać razem z rybami, ale to dlatego, że wcześniej przez 20 lat zajmowałem się naukowo i dydaktycznie UE. Ta "Europe in the making" jest dla mnie fascynująca: obserwować od środka to, czego kiedyś uczyłem, co badałem. Widzieć na żywo, jak się tworzy nowa wypadkowa różnych koncepcji, interesów, tożsamości.

Co by pan wyplenił, gdyby pan tylko mógł, z parlamentarnej pracy?

- Samoloty i inne środki transportu.

Jak to?

- Praca jest fascynująca. Ale tryb życia - straszny. Ma się dwa czy cztery domy, człowiek się budzi i nie bardzo wie, w którym łóżku.

Warszawa, Strasburg, Bruksela...

- No i powrót do mojego kochanego domu w Łodzi. To jak roztrojenie jaźni - te podróże. I jeszcze jedna ogromna cena - rozkład więzi rodzinnych, rodzina w permanentnej diasporze. Podziwiam moje koleżanki i kolegów, którzy mają małe dzieci, bo taki system pracy jest zabójczy - dla związków małżeńskich i dla relacji rodzice - dzieci. Trzeba naprawdę stawać na głowie, żeby na ołtarzu Europy nie poświęcić rodziny. Są takie osoby, które powiedziały: "Nie kandyduję", chociaż mogłyby tu dalej z wielkim pożytkiem zasiadać, ale powiedziały, że rodzina jest ważniejsza.

Panu się udaje...

- Ja mam dorosłe dzieci, więc tej ceny nie płacę, a moja żona mi często towarzyszy. Ale to jest taka sytuacja, w której najczęściej z rodziną rozmawia się przez Skype.

Ile czasu starający się w miarę sumiennie wypełniać obowiązki poseł spędza w Brukseli i Strasburgu, a ile w domu?

- Wylatuje z domu w poniedziałek, wraca w piątek. Tydzień w tydzień. Czterdzieści dwa tygodnie w roku. Sto dni w podróży rocznie.

Na warszawskie lotnisko patrzeć pan pewnie nie może.

- Nienawidzę lotnisk, pociągów, poczekalni, taksówek i innych środków transportu. I restauracji i innych jadłodajni, które są niszczące dla zdrowia.

Tak niezdrowe to stołowanie się na mieście?

- To nie to, że się je źle. Ale je się byle jak, byle gdzie i o różnych porach, czasami się nie je, bo jest się w takim biegu. Jadanie niedomowe w takich ilościach jest dla zdrowia niedobre. No i człowiek głuchnie od słuchawek [posłowi chodzi o tłumaczenia prac parlamentu na języki narodowe - każdy poseł przemawia w swoim języku, co powoduje konieczność częstego zakładania słuchawek; autor niestety nieraz sprawdził - dość twardych i niewygodnych].

Jest taka grupa europosłów, którzy za wiele nie robią. Rokrocznie lądują na szczytach rankingów euroobiboków. Jeżeli nie siedzą w komisjach, nie pracują, tylko przychodzą na posiedzenia i robią za maszynkę do głosowania, to co oni tu robią całe dnie?

- Nie wiem. Ja, będąc w Brukseli, w zasadzie do domu wracam tylko krótko się przespać, więc nie potrafię odpowiedzieć na pana pytanie.

Mhmmm...

- (śmiech) Pan mnie naciąga, żebym się wypowiedział, żebym się ustosunkował... No nie zrobię tego! (dalszy śmiech).

Czy przez te 10 lat zdarzyły się jakieś "akcje", wydarzenia, z których posłowie się do tej pory śmieją? Albo przeciwnie - woleliby zapomnieć?

- Bez nazwisk...

Może być bez nazwisk.

- Było tak na początku, że ktoś dla oszczędzenia na hotelach spał w swoim biurowym pokoju.... I miał potem kłopoty ze strażą marszałkowską...

Był taki poseł?

- Dalej mnie pan za język nie pociągnie (śmiech). Ale mam pozytywne wspomnienie jednej z naszych akcji, takiej "szarży ułańskiej". Gdy udało nam się ubrać całą salę w pomarańczowe szaliki i przed każdym posłem na pulpicie leżała pomarańcza - to był jeden ze sposobów manifestacji solidarności z pomarańczową rewolucją na Ukrainie.

Wszystkim się to spodobało?

- Tak.

Trzeba było ustalić z każdym z osobna posłem, czy jakoś w tajemnicy te owoce podrzuciliście?

- Nieeee. Pamiętam jak dziś: nasi asystenci stali z wielkimi kartonami pomarańczy i każdemu dawali. Wszyscy brali. A moja asystentka pojechała do części handlowej miasta, zdobyła belę pomarańczowego materiału, który w moim gabinecie cięliśmy na kawałki, by potem każdy miał pomarańczowy szalik na szyi. I ten obraz pomarańczowego Parlamentu Europejskiego poszedł w świat. Podobnie potem "ubieraliśmy" parlament w szaliki białoruskie, choć na mniejszą skalę.

Przez wiele lat pracował pan na rzecz wejścia Polski do Unii Europejskiej, teraz obserwuje ją od środka. Jak zmieniło się znaczenie Parlamentu w europejskim systemie władzy?

- Pierwszy raz byłem w PE jako student w 1972 r. Wtedy, 40 lat temu, europarlament był niewybieranym bezpośrednio organem doradczym. Również parlament z czasów, kiedy byliśmy jeszcze krajem stowarzyszonym, pukaliśmy do drzwi UE, był nieporównywalnie słabszy. Teraz to parlament pełną gębą, który prawie w stu procentach współdecyduje w procesie tworzenia prawa - na równi z Radą. Sądzę, że dziś spełnia wszystkie kryteria parlamentu narodowego i jest silniejszy, niż wiele parlamentów krajów członkowskich.

Jakie najważniejsze zadania stoją przed polską delegacją w nadchodzącej kadencji?

- Najważniejsze jest bezpieczeństwo i polityka zagraniczna, zwłaszcza sąsiedztwo wschodnie. Sprawy budżetowe, o które zabiegaliśmy w minionych dwóch kadencjach, są ku naszemu zadowoleniu ułożone. Teraz powinniśmy w kraju koncentrować się na dobrym wydawaniu tych pieniędzy. Ważne będą też: ewentualne traktatowe zmiany ustroju Unii, przystąpienie do unii bankowej i zmierzanie możliwie szybkim krokiem do strefy euro, żeby być w twardym jądrze Unii, a nie na peryferiach .

Tak jak ostatnio podczas negocjacji ukraińskich?

- Tutaj z kolei działa tzw. zasada zmiennej geometrii. W różnych sprawach tworzą się różne koalicje, i nie są to małżeństwa na zawsze. Sojusze zawiera się "case by case", w jednych obszarach z jednymi, w innych obszarach - z drugimi. W pewnych obszarach bardziej na stałe. My cały czas poszukujemy sojuszników ws. nieprzesadzonej polityki ochrony środowiska, wydatnej polityki energetycznej, maksymalnie wydatnej polityki wschodniej... Takich obszarów jest wiele, konfiguracji też. Sztuką jest zbudować nie koalicję 5 czy 15 państw, ale uzyskać większość, a często jednomyślność. Jeżeli np. decyzja będzie musiała być podjęta na zasadzie konsensusu, to na koniec 28 państw musi się zgodzić.

Mamy szansę na ten stołek komisarza spraw zagranicznych po wyborach czy trudno przewidzieć?

- (poważnie) Trudno przewidzieć.

Chcesz na bieżąco śledzić sytuację za granicą? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE na Androida | Windows Phone | iOS

Więcej o: