Niepodległe Kosowo stało się ostatnio jedną z ulubionych, politycznych wymówek Władimira Putina. Trzeba jednak przyznać, że użył jej w swoim stylu, zupełnie pomijając fakt, że kiedy ponad pięć lat temu świat uznawał ważność referendum w Kosowie i oderwanie się prowincji od Serbii, krytykował społeczność międzynarodową. Jednostronne uznanie deklaracji niepodległości Kosowa jest niemoralne i niezgodne z prawem. - Terytorialna integralność państw jest zapisana w prawach międzynarodowych. Powinniście się wstydzić w Europie tych podwójnych standardów - mówił Putin, który dziś, anektując Krym, powołuje się właśnie na przykład... Kosowa.
Sytuacja w Kosowie była jednak inna niż sytuacja Rosjan na Krymie. Przede wszystkim nikt ich nie dyskryminował, nie groziło im też żadne niebezpieczeństwo. Tymczasem na Kosowarach popełniano zbrodnie, dochodziło do brutalnych i krwawych czystek, w wyniku których administrację w regionie musiała przejąć ONZ. Co ciekawe, mimo że Republikę Kosowa uznało za legalną ponad sto państw na świecie, Rosja wciąż tego nie zrobiła. Nie przeszkadza to jednak Władimirowi Putinowi cynicznie wykorzystywać jej w swojej retoryce.
Zupełnie inna sytuacja panuje w Naddniestrzu, autonomicznym regionie Mołdawii, który od prawie ćwierćwiecza deklaruje się jako niepodległe państwo. Mołdawia uważa Naddniestrze za swoje terytorium, choć większość mieszkańców czuje swoją niezależność. Wszyscy jednak wiedzą, że w regionie karty rozdaje Rosja. Nieuznawane przez nikogo na świecie Naddniestrze to terytorium wciśnięte między Ukrainę a Mołdawię, nad którym praktycznie nikt nie ma kontroli. Na drodze z Kiszyniowa do Tiraspola, nieformalnej stolicy Naddniestrza, jest regularne przejście graniczne. - Zaraz za granicą jest kolejny posterunek, tym razem rosyjskich żołnierzy. Wszyscy tu mówią po rosyjsku, płaci się naddniestrzańskim rublem, ale Rosja nie uznaje niepodległości Naddniestrza. Tak wygodniej kontrolować to terytorium - mówi dziennikarz TOK FM Michał Janczura, który odwiedził to miejsce.
Naddniestrze jako nieuznawana republika nie jest stroną umów międzynarodowych, a co za tym idzie, nie ma praktycznie żadnych praw i obowiązków. Mówi się, że to raj dla przemytników broni, a mieszkańcy Naddniestrza wcale nie chcą się łączyć z Mołdawią. Większość jego obywateli pracuje w Moskwie lub dla Rosjan. Kreml dopłaca mieszkańcom tego terytorium po kilka dolarów do emerytur, a poza tym oferuje tańszy niż Mołdawia prąd i gaz. Wiele osób wierzy, że Rosja robi to, bo chce im pomóc.
W zachodniej Europie spore emocje budzi kwestia Katalonii. Przy powierzchownym porównaniu sytuacja z bogatym regionem Hiszpanii nasuwa pewne skojarzenia z Krymem: tam także ma się odbyć referendum w sprawie uniezależnienia od królestwa i podobnie jak na Ukrainie władze kraju również uważają je za nielegalne. Według premiera Katalonii Artura Masa głosowanie miałoby się odbyć w listopadzie. Premier Hiszpanii Mariano Rajoy odpowiada, że byłoby to wbrew hiszpańskiej konstytucji (brzmi znajomo), jednak nacjonalistów prących ku niepodległości niewiele to obchodzi. W styczniu ubiegłego roku kataloński parlament przyjął deklarację o suwerenności i prawie do decydowania. I choć Trybunał Konstytucyjny Hiszpanii ją podważył, Katalończycy upierają się, że ich prawo do samostanowienia jest nadrzędne wobec innych praw. Na tym jednak podobieństwa z Krymem się kończą.
Za Katalończykami nie stoi wielkie mocarstwo, a kilkaset lat świadomości swojej odmienności. Według specjalisty od historii Hiszpanii, Tadeusza Miłkowskiego z Uniwersytetu Warszawskiego, współczesne granice królestwa i Półwyspu Iberyjskiego w ogóle to w dużej mierze wynik przypadku. - A dokładniej mówiąc, różnego rodzaju zawirowań dynastycznych, sięgających średniowiecza - wyjaśnia. Jeżeli nie doszłoby do zjednoczeniowych procesów historycznych takich jak w przypadku Niemiec, Francji czy Polski, to bardzo prawdopodobne, że Portugalia wchodziłaby w skład Zjednoczonej Hiszpanii, a Katalonia z Walencją i Balearami byłaby innym państwem.
Zainteresowani dominacją w basenie Morza Śródziemnego Katalończycy byli swego czasu jednym z najbogatszych narodów regionu i przez półtora wieku władali m.in. częścią terytorium Grecji. Świadectwa potęgi przetrwały do dziś w języku, kulturze, tradycji, a nawet prawodawstwie. Na obszarze Kastylii i Aragonii (krain historycznych uważanych za kolebkę Hiszpanii - przyp. autora) dokumenty były sporządzane w języku galicyjskim i po kastylijsku. Za to na terytorium Katalonii ważne dokumenty były sporządzane po łacinie, jak w reszcie Europy - tłumaczy Miłkowski. I dodaje, że jakkolwiek za referendum stoją wyrosłe na kryzysie ruchy nacjonalistyczne i populistyczne, to tęsknota za samodzielnym państwem jest u Katalończyków zrozumiała. Katalonia jest taką trochę dojną krową dla Hiszpanii. Proszę zauważyć, że największy sprzeciw wobec referendum i separacji od kraju jest w regionach najbiedniejszych - wskazuje historyk.
Zbuntowany region jest jednak osamotniony w swoich dążeniach - nie może liczyć ani na zrozumienie hiszpańskiego rządu, który referendum uważa za sprzeczne z konstytucją, ani kręgów biznesowych, obawiających się spadku obrotów, ani Unii Europejskiej, która oświadczyła, że w przypadku samowolnej separacji Katalonia zostanie uznana za terytorium spoza wspólnoty i strefy euro. Byłby to bolesny cios dla gospodarki regionu. Jednocześnie stanowisko Unii podważa argumenty zwolenników referendum przekonujących, że zasobna Katalonia poradzi sobie jako osobny byt europejski.
Zupełnie inaczej sprawa wygląda w Szkocji, która swoje referendum niepodległościowe zapowiedziała na 18 września. Potomkowie Williama Wallace'a, który do historii popkultury przeszedł jako Waleczne Serce, mają na nie zgodę od władz w Londynie. Jednocześnie jednak premier Wielkiej Brytanii David Cameron robi wszystko, by nie przejść do historii jako ten, który pozwolił na rozpad kraju. Utrata regionu byłaby dla Wielkiej Brytanii bolesna ze względów prestiżowych i finansowych. - Niepodległa Szkocja będzie bogatsza o ponad 20 procent. Pod względem wysokości PKB per capita bylibyśmy ósmą gospodarką świata - przekonuje Alec Salmond, premier Szkotów, odwołując się do wpływów z produkcji ropy i gazu, którymi nie trzeba by dzielić się z Wielką Brytanią.
Możliwe jednak, że David Cameron martwi się na wyrost. Większość Szkotów do własnego kraju się bowiem nie pali: za separacją opowiada się zaledwie około 1/3 mieszkańców. Być może dlatego, że Londyn trzyma w ręku asa w postaci waluty. Choć niepodległa Szkocja miałaby pozostać członkiem Unii Europejskiej, NATO i ONZ, dysponować własną armią, wystawiać swoją reprezentację olimpijską i po swojemu kształtować zasiłki oraz emerytury, potrzebuje do tego pieniędzy. Rząd brytyjski tymczasem kategorycznie sprzeciwia się zachowaniu przez Szkotów funta jako swojej waluty.
Na owocne wyniki referendum w Szkocji tylko czekają mieszkańcy położonej na Morzu Irlandzkim wyspy Man, która ma status dependencji Korony Brytyjskiej, co oznacza, że Londyn zawiaduje m.in. jej polityką obronną i zagraniczną. W tym dysponującym własnym dwuizbowym parlamentem specyficznym tworze, który formalnie nie jest ani częścią Zjednoczonego Królestwa, ani Unii Europejskiej, nacjonalizm odradza się co kilka dekad. Ostatnio właśnie w związku z ruchami separatystycznymi w Szkocji, z którą od stuleci łączą wyspę bliskie relacje. - Jeśli, a raczej kiedy Szkocja osiągnie niepodległość, wyspa Man będzie musiała się zastanowić nad własną przyszłością. Nie możemy zmarnować takiej okazji - mówi tamtejszy minister rolnictwa Phil Gawne. Polityk nie godzi się też z faktem, że formalnie władcą wyspy jest brytyjska królowa. Zapowiada, że wkrótce zainicjuje poważną debatę o uniezależnieniu wyspy lub aliansie z niepodległą Szkocją.