W ramach cyklu Alkopolacy prezentujemy fragmenty książki Wojciecha Maziarskiego "Jak feniks z butelki". To rozmowy z alkoholikami prowadzone 14 lat temu i współcześnie. Co się przez ten czas zmieniło? Jak potoczyły się losy bohaterów? Czy udało im się powstrzymać od picia? Dzisiaj fragmenty opowieści Elżbiety. W kolejnych odsłonach: rozmowy ze Sławkiem - aktorem i Staszkiem - księdzem.
Elżbieta: Mama urodziła mnie w 1949 r. i od razu zostawiła u dziadków w Łodzi, a sama wróciła do Warszawy. Rodzice robili tu kariery, ojciec jest profesorem pedagogiki. Osiem lat później urodził się mój brat. W tym czasie mieszkałam już w Warszawie z rodzicami.
- Sześć. Oni bardzo mnie kochali i bardzo o mnie dbali. To był ciężki, powojenny okres, a ja miałam wszystko, o czym tylko można było w tamtych czasach marzyć. Gdy wiele lat później zaczęłam się leczyć z uzależnienia, wręcz wstydziłam się, gdy porównywałam swoje wspomnienia z dzieciństwa ze wspomnieniami koleżanek i kolegów z terapii. Oni często żyli w strasznym niedostatku, a ja miałam wszystko, dostawałam słodycze, śmietanę i mleko w proszku z zachodnich paczek z pomocą humanitarną, do swojej dyspozycji miałam 15-metrowy pokój w mieszkaniu dziadków. Do momentu, gdy zaczęłam trzeźwieć, wydawało mi się, że miałam cudowne dzieciństwo...
- Tak. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że żyłam w rodzinie zastępczej. A teraz już chyba jest za późno, bym zdołała nawiązać z mamą emocjonalny kontakt.
- Przyjechałam do rodziców do Warszawy i powieszono mi klucz na szyi. Mama stwierdziła, że sama sobie poradzę, bo jestem grzeczną i inteligentną dziewczynką. Ona już wtedy pracowała w Urzędzie Rady Ministrów, wracała późno i nie miała czasu, żeby się mną zajmować.
W tym momencie, gdy z tobą rozmawiam, przypomniał mi się z tamtego okresu incydent, kiedy mama bardzo długo nie wracała, a ja bałam się siedzieć sama w domu. Wyszłam więc na podwórko, żeby tam na nią zaczekać - i zgubiłam klucz. Jeszcze bardziej zaczęłam się bać tego, co mama mi za to zrobi. Nie przyznałam się jej nawet, że wyszłam przed dom ze strachu, powiedziałam tylko, że czekam cały dzień na ulicy, bo zgubiłam klucz. Chodziła z latarką i szukała go.
- W ogóle się bałam i byłam zagubiona. W Łodzi przyzwyczaiłam się do tego, że dziadkowie tylko mną się zajmowali, całe ich życie obracało się wokół mnie, a tutaj nikt się mną nie interesował. Czułam chłód. Miałam się tylko uczyć.
Przez całą podstawówkę o godzinie 20 miałam być już w łóżku, potem zaś - aż do chwili, gdy wyszłam za mąż - o dziesiątej wieczorem musiałam być w domu. Raz zdarzyło mi się wrócić później, gdy wyszłam na randkę z moim chłopakiem, a późniejszym mężem. W domu dostałam za to po twarzy i więcej już nie próbowałam naruszyć tej świętej godziny.
W domu nie robiło się wspólnych generalnych porządków. Każdy sam miał dbać o swój kąt, żeby się błyszczał. Ojciec potrafił mnie w nocy zerwać z łóżka, jeśli buty były niewyczyszczone albo ubranie niewyprane. Gdy miałam osiem lat, urodził się mój brat. Zajmowałam się nim, później chodziłam nawet na wywiadówki, bo rodzice robili kariery.
- Pod koniec szkoły średniej poznałam swojego przyszłego męża. Wcześniej nic się nie działo, zdawałam z klasy do klasy. Tata akurat miał wykłady w Wojskowej Akademii Politycznej. Poszłam kiedyś do niego, a tam w sali gimnastycznej trzech chłopaków myło okna. Zaczęliśmy rozmawiać, powiedzieli, że studiują na politechnice, mieszkają w akademiku. Wydali mi się sympatyczni, więc na skrawku papieru zapisałam im mój numer telefonu. Zapomniałam o tym, zwłaszcza że miałam już oficjalnego narzeczonego, który się mi nawet oświadczył. Aż tu nagle po jakichś dziesięciu dniach jeden z tych chłopaków zadzwonił. Spotkałam się z nim raz, drugi, trzeci - i okazało się, że trafiłam w świat, którego nie znałam. Ten facet był absolutnie nieprzewidywalny. Byłam tym zafascynowana i oszołomiona.(...)
- Miałam 19 lat i studiowałam geologię, gdy pierwszy raz napiłam się na imprezie w akademiku czerwonego wina. Coraz częściej bywałam z Adamem na różnych przyjęciach, wyjeżdżaliśmy też poza Warszawę. Przy wszystkich tych okazjach piliśmy alkohol i stwierdziłam, że to jest bardzo fajne. Robiło mi się miło, ciepło, stawałam się weselsza, mniej zalękniona. Właśnie po alkoholu nie wróciłam do domu przed godziną 22. Pomyślałam: "A co mi tam, jakoś to będzie". Gdy przyszłam, ojciec o nic nie pytał, nie chciał wiedzieć, co się stało, tylko z miejsca dał mi w twarz i zamknął się w swoim pokoju. Przez całą noc nie spałam, dygotałam, czułam się upokorzona.
Jedyną osobą, której się zwierzałam, był Adam. Powiedziałam mu, że już dłużej tego nie wytrzymam, chcę uciec z tego domu. Wieleśmy o tym gadali i doszliśmy do wniosku, że może rzeczywiście dobrze będzie zacząć żyć samodzielnie. Wiedziałam jednak, że rodzice nie zgodzą się na nasze wspólne życie bez ślubu, więc zadecydowaliśmy, że się pobierzemy.
Zaraz po ślubie okazało się, że jestem w ciąży. Postanowiłam, że zajmę się synem, a obronę dyplomu trochę odłożę. I do dziś nie mam dyplomu. Urodziłam syna i znowu zostałam sama w domu. Męża całymi dniami nie było, bo przesiadywał na uczelni - ponoć przygotowywał się do obrony pracy dyplomowej. Czasami przychodził w środku nocy. Było mi okropnie. Bałam się.
Nasz syn miał dwa miesiące, gdy Adam pierwszy raz przyszedł pijany. Ja wtedy w ogóle nie piłam, bo karmiłam. Zaraz potem urodziła się nasza córka, ją też karmiłam. Alkoholu nie miałam więc w ustach przez kilka lat. A mąż coraz częściej przychodził pijany. W domu bez przerwy byli jacyś jego koledzy - najpierw ze studiów, a potem z pracy - z którymi mąż pił.
- Tak, powiedziałam mu, że nie życzę sobie tych ludzi u siebie w domu, więc odparł, że w takim razie będzie się z nimi spotykać poza domem. W efekcie pił i w domu, i poza domem. Nie wracał na noc, nie było go po dwa, trzy dni, a ja trzęsłam się ze strachu. Czasami dzwoniłam na telefon z informacją o wypadkach, bo bałam się, że coś mu się stało. Mój tata bardzo mnie wtedy wspierał, pamiętam nawet, że raz jeździł po kostnicach oglądać nieboszczyków.
Tak minęło kilka lat, z których niewiele pamiętam. Żyłam jak automat. Dzieci najpierw były w żłobku, potem poszły do przedszkola. W 1978 r. zaczął się koszmar. Zaczęłam czuć lęk przed zrobieniem czegokolwiek i przed wyjściem z domu. W żadnej sprawie nie byłam w stanie podjąć decyzji, zaczęłam chodzić do lekarzy, którzy zrobili mi badania i stwierdzili, że nic mi nie jest, tylko jestem strasznie znerwicowana. Zaczęłam brać psychotropy. Kuracja trwała pięć lat, w czasie których dostawałam coraz więcej leków. Każdy dzień zaczynałam od garści tabletek. Nie potrafiłam już bez nich funkcjonować. Nie miałam wtedy pojęcia, że się od nich uzależniłam...
- Poszłam do pracy. Żyliśmy z tego, co ja zarabiałam, i z tego, co mąż raczył mi dać... Trudno mi o tym opowiadać w sposób składny, bo od czasu, kiedy zamieszkałam z mężem, w moim życiu zapanował potworny chaos. Nic nie pamiętam. I jego nie pamiętam w swoim życiu. Pamiętam, że dzieci były kiedyś małe, ale nie pamiętam, żeby Adam był wtedy koło mnie. Nie pamiętam, żebyśmy razem jeździli na wczasy. To zdumiewające! Naprawdę nic nie pamiętam. Rano wstawałam, wysyłałam dzieci do przedszkola czy do szkoły, potem praca, potem zakupy, odebrać dzieci, ugotować im. I następnego dnia to samo. Tak jakoś to życie przeleciało (...).
Dopiero gdy pod koniec lat 70. zaczęłam chorować i brać leki psychotropowe, mój mąż nieco się włączył. Od 1978 do 1982 r. byłam pod opieką poradni zdrowia psychicznego. W 1979 r. trafiłam nawet na oddział dzienny. Były okresy, w których pracowałam, a gdy mój stan się pogarszał, szłam na zwolnienie. Wtedy przyjeżdżała teściowa, żeby mi pomóc przy dzieciach. Miałam też guza jajnika i musiałam przejść operację, po której odbyłam kurację hormonalną. Zaczęłam tyć - w 1984 r. ważyłam już 103 kilogramy. Trafiłam do szpitala i tam wyszło na jaw, że byłam źle leczona, te hormony zaszkodziły mi.
Pamiętam do dziś, że gdy wreszcie po tym wszystkim wróciłam do domu w 1985 roku, mój wzrok padł na butelkę. W naszym mieszkaniu zawsze był alkohol. Nalałam sobie kieliszek i wtedy przypomniało mi się, że przecież w szpitalu ostrzegano mnie, że jeśli napiję się alkoholu, to umrę. "No to najwyżej umrę" - pomyślałam. W tamtej chwili było mi wszystko jedno. Nie umarłam jednak, tylko zrobiło mi się lepiej. Po kilku takich próbach zauważyłam, że kieliszek mi pomaga, czuję się lepiej, znajduję w sobie dość siły i odwagi, żeby się postawić mężowi. Zaczęłam nawet formułować wobec niego żądania...
- Bo się go bałam.
- Kiedyś mnie uderzył, ale to było już później, gdy piliśmy oboje.
- Nie mam pojęcia, ale na samą myśl, że mogę na niego krzyknąć, ogarniał mnie strach. On wydawał mi się strasznie silny...
- Nie wiem, bałam się. Nie miałam odwagi się mu przeciwstawić. W życiu nigdy nikomu się nie postawiłam. Ani w domu, ani w pracy. Dopiero gdy zaczęłam pić alkohol, zrobiłam się odważniejsza. To znaczy, byłam odważniejsza, gdy miałam alkohol we krwi. (...)
Czułam się atrakcyjniejsza i nabierałam pewności siebie. Umiałam się przeciwstawić, gdy mi coś nie odpowiadało, umiałam załatwiać różne sprawy. Gdy zostałam w pracy szefem działu administracji, po kielichu radziłam sobie z pracownikami, potrafiłam od nich egzekwować wykonanie zadań, które przed nimi postawiłam. Rano szłam do sklepu, kupowałam flaszkę, wkładałam do torby i dopiero wtedy mogłam ruszyć do pracy.
W tamtym czasie alkohol był dla mnie towarzyszem życia i przyjacielem. Po wypiciu zdarzało mi się marzyć, wspominać różne rzeczy z mojego życia, gadałam do kieliszka, snułam wielkie plany, opowiadałam wódce, czego to ja nie dokonam.
- Wtedy jeszcze bardzo dobrze. Nie miałam z nimi żadnych kłopotów. Uczyły się bardzo dobrze, miały fajnych przyjaciół. Zaczęły się ode mnie odsuwać kilka lat później, gdy już tylko piłam.
- Nie. Starałam się uczestniczyć w ich życiu. Byłam na wszystkich wywiadówkach, chodziłam z nimi na bale w szkole, szyłam im stroje. Nawet w okresie, kiedy już piłam, starałam się być z nimi. Dbałam o to, żeby najpierw zrobić w domu wszystko, co związane jest z dziećmi, a dopiero później się upijałam. Dzieci były jedyną rzeczą w moim życiu, której alkohol mi nie przysłonił. Gdy zaś osiągnęłam taki stan, kiedy nie liczyło się dla mnie nic poza alkoholem, dzieci były już na szczęście duże i samodzielne.
- Widziały...
- No, nie. Wstydziły się, unikały mnie, zamykały drzwi do mojego pokoju, żeby ich goście mnie nie widzieli. Bo w naszym domu nie było tak jak u mojej mamy, zawsze pełno tu było młodzieży. Cała paczka przyjaciół regularnie się u nas spotykała. Moje dzieci najpierw ostrożnie zaglądały do mnie, przymykały drzwi, a dopiero potem wpuszczały kolegów.
- Nie potrafię znaleźć momentu, kiedy całe moje życie zawęziło się do alkoholu. Działo się to stopniowo i niezauważalnie. Na początku było tylko tak, że potrzebowałam nieco większych ilości wódki, żeby osiągnąć ten sam stan spokoju i pewności siebie.
- Przez pierwszy rok wystarczała mi lampka koniaku, a później ta ilość systematycznie rosła. W pewnym momencie sama byłam zaskoczona, gdy zorientowałam się, że wypijam pół litra dziennie. Pamiętam wieczór, kiedy sięgnęłam po butelkę - a tam pusto. Nawet zaczęłam zastanawiać się, kto mi ją opróżnił. Ale byłam sama w domu, więc nie mogłam tego zwalić na nikogo innego.
Jednocześnie czułam się coraz gorzej, miałam depresję. Moja lekarka w poradni zdrowia psychicznego, której oczywiście nie przyznałam się do picia, nie wiedziała, co się ze mną dzieje, zmieniała mi leki. Gdy dostawałam nowe lekarstwo, przestawałam pić na jakiś tydzień, bo się bałam, czy nie umrę, jeśli się po nim napiję. Ale potem ostrożnie próbowałam, nie umierałam - więc piłam dalej.
W tamtym okresie rano nie mogłam już wstać z łóżka, miałam zawroty głowy, bałam się wyjść z mieszkania. Wreszcie lekarka w 1991 roku powiedziała mi, że jest bezradna, nie wie, dlaczego żadne lekarstwa mi nie pomagają. Stwierdziła, że nie mogę pracować i posłała mnie na rentę. Od tej pory siedziałam już w domu. A mąż zaczął mówić, że jestem darmozjadem.
- Nie. W 1993 r. lekarka psychiatra oświadczyła, że nie ma pojęcia, co się ze mną dzieje, ale widzi, że leki mi nie pomagają. Więc ona je na jakiś czas wycofuje i zobaczymy, jak się będę po tym czuła.
Wtedy zauważyłam, że sam alkohol mi wystarcza. Czułam się po nim tak samo dobrze. Robiłam się weselsza, ożywiona, pewniejsza siebie, odhamowana. Pogodnie gadałam do kieliszka albo sięgałam po telefon i dzwoniłam do kogoś. Cały 1994 rok przepiłam. Nic z niego nie pamiętam, choć przecież jakoś musiałam funkcjonować, bo dzieci jadły, chodziły do szkoły. Ale nie wiem, jak to było i co się działo. Tego roku nie ma w mojej pamięci.
- Raz, córka. Któregoś dnia miałam takiego kaca, że nie byłam w stanie sama dojść do łazienki. Poprosiłam ją, żeby mi pomogła, a ona odpowiedziała: "Jeśli będziesz pijana, to choćbyś umierała, nie wezwę ci nawet karetki pogotowia" - i poszła.
To był pierwszy moment, kiedy zaczęłam się nad sobą zastanawiać. Przecież powiedziało mi tak dziecko, z którym miałam dobry kontakt, które dbało o mnie, odwiedzało mnie regularnie, gdy leżałam w szpitalu. W pierwszej chwili pomyślałam oczywiście, że jest żmiją i że jak można tak powiedzieć matce, ale gdy trochę ochłonęłam - zaczęłam myśleć. I dwa tygodnie później zgłosiłam się do ośrodka terapeutycznego.
- Ale mnie naprawdę wystarczył. Nie wiem co, ale ona coś uruchomiła w mojej głowie tą wypowiedzią. Męczyło mnie to bez przerwy, aż wreszcie którejś nocy obudziłam się o czwartej z krzykiem, że nie chcę tak dalej żyć. Doczekałam do ósmej rano, wrzeszcząc i błagając męża, żeby mnie zawiózł do ośrodka terapeutycznego. Po czterech godzinach takiego żebrania zwlókł się z łóżka i zawiózł mnie. Nawiasem mówiąc, dziś twierdzi, że to dzięki niemu nie piję, bo to on mnie zawiózł na leczenie.
Z ośrodka zawiózł mnie potem do poradni odwykowej, bo musiałam dostać skierowanie, a z poradni z powrotem do ośrodka. Tam kazano mi zebrać zaświadczenia z poradni zdrowia psychicznego, gdzie wcześniej się leczyłam. Gdy wszystko to skompletowałam, szef ośrodka przestudiował moje papiery i powiedział mi, że nie mam żadnej nerwicy, tylko jestem zwykłą alkoholiczką i mam zostać na leczeniu - albo wynocha. W tym momencie byłam przerażona. Przecież leki i alkohol to było wszystko, co miałam - a ten facet zapowiedział, że mi to odbierze. To co mi zostanie? - myślałam.
Ale zostałam. To nie był do końca świadomy wybór, bo nie wiedziałam jeszcze, na co się decyduję. Wiedziałam tylko, że nie chcę dalej żyć tak, jak do tej pory - więc muszę zostać, a dalej się zobaczy. Nie planowałam sobie wtedy, że już nie będę pić. Sądziłam, że może będę, ale inaczej.
- Że jest jeszcze inaczej. Gdy wróciłam z leczenia, wyobrażałam sobie, że teraz całe to swoje życie poukładam, że naprawię wszystko, że odtąd ja, mąż i dzieci będziemy już razem, że będziemy kochającą się rodziną.
Okazało się jednak, że tylko ja tego chcę. Dzieci dorosły (gdy kończyłam terapię, syn miał 24, a córka 21 lat), i miały już swoje własne sprawy, a mąż może i chciał mieć kochającą żonę, ale to nie ja miałam nią być. Początkowo myślałam, że namówię go, by też podjął leczenie, że dzięki temu zbliżymy się do siebie, ale on nie wyraził zainteresowania. Wreszcie oświadczyłam mu, że intuicyjnie czuję, że jest ktoś inny w jego życiu - i wreszcie się przyznał. Spadło na mnie potworne uczucie pustki. "Co ja teraz mam ze sobą zrobić? Czym się zająć?" - pytałam... Przerwijmy na chwilę tę rozmowę. Wciąż jeszcze to przeżywam, nie mogę się pogodzić... To całe moje monotonne życie...
- Nawet na terapii byli w mojej grupie ludzie, którzy mimo że też są uzależnieni, mieli tyle barwnych przeżyć, przygód, tyle im się zdarzyło, tyle rzeczy ich spotkało. A mnie było wręcz głupio opowiadać o sobie, bo nic mnie nie spotkało. Dzień mi mijał po dniu, nic mi się nie zdarzało, wszystko było takie same, szare i monotonne. Wiem, że to głupio brzmi, ale naprawdę wciąż mnie męczy to wspomnienie jednostajnej jałowości.
- Gdy w końcu 1995 r. ustaliliśmy z mężem, że nasze życia się rozchodzą, zaczęłam się rozglądać za możliwością dorobienia paru groszy. Wzięłam pół etatu w lecznicy. Potem przyjaciele zaproponowali mi jeszcze dodatkową pracę na umowę-zlecenie w biurze podróży. To w sumie daje mi spore zarobki, do których dochodzi renta, więc moja sytuacja finansowa jest znakomita. Nigdy w życiu nie miałam jeszcze tylu pieniędzy.
Tak naprawdę dokuczała mi tylko pustka spowodowana brakiem rodziny. Zaczęłam się zastanawiać, czym wypełnić tę pustkę. I wreszcie doszłam do wniosku, że czuję potrzebę dawania czegoś innym, że poczucie własnej wartości buduję na osiągnięciach innych ludzi. Dlatego zaczęłam działać w fundacji założonej przez doktora Woronowicza...
- Powolutku i ostrożnie zaczęłam odbudowywać znajomości z przyjaciółmi z dawnych lat. To są dziewczyny, które poznałam jeszcze na studiach, i ludzie z dawnego towarzystwa mojego męża. Kiedyś regularnie się spotykaliśmy, tworzyliśmy zgraną paczkę, a później, gdy piłam, kontakty nam się urwały. Początkowo trudno to było odbudować - i ja byłam skrępowana, i z ich strony wyczuwałam skrępowanie. Ale jakoś to poszło, dziś spotykam się z nimi w miarę regularnie.
- Ani tata, ani mama do dziś nie chcą przyjąć do wiadomości, że jestem alkoholiczką. Mama wpada do mnie w niedziele na obiady, a ja na piątą regularnie chodzę na mityngi. Za każdym razem pyta: "Na siedemnastą idziesz TAM?". Więc odpowiadam, że idę TAM. Bez słowa wstaje i wychodzi. Tata może jakoś to zaakceptował, ale nie chce, żeby o tym mówić.
- AA okazało się dla mnie bardzo ważne. To jest właśnie to miejsce, gdzie mogę zrealizować swoją potrzebę dawania czegoś innym. Ale zarazem, jeżdżąc na turnusy terapeutyczne w Strzyżynie, przekonałam się, że nie daję sobie rady w niesieniu pomocy konkretnym, pojedynczym ludziom. Gdy z nimi rozmawiam, zbyt mocno przeżywam ich troski i nieszczęścia, po prostu rozsypuję się psychicznie. Postanowiłam więc, że raczej pomogę zorganizować miejsce, do którego mogliby zgłaszać się po pomoc i gdzie czekałyby na nich osoby potrafiące tej pomocy udzielić. Takim miejsce ma być Fundacja Centrum Konsultacji i Terapii "Absolut".
Znalazło się grono ludzi chętnych do zrobienia czegoś i znalazła się stara, zapleśniała suterena w Warszawie. Własnymi rękami wyremontowaliśmy ją, umeblowaliśmy, podłączyliśmy prąd, telefon. Teraz startujemy z działalnością, na razie spotyka się tu tylko nasza grupa, wkrótce zacznie się też zbierać grupa kobieca AA, chcemy, by stale dyżurował tu niepijący alkoholik, szukamy terapeuty. Teraz całe moje życie toczy się wokół fundacji. Wcześniej nigdzie nie czułam się u siebie, a tu wreszcie znalazłam swoje miejsce.
- To ja w 1997 roku wystąpiłam o rozwód. Proces trwał cały rok, bo mąż chyba do końca nie wierzył, że się na to zdecyduję, i zaczął robić jakieś absurdalne trudności, nie zgadzał się na różne rzeczy, na które musiał się zgodzić. Od jesieni 1998 r. jestem już wolna, choć mąż jeszcze mieszka ze mną. To znaczy przyjeżdża we wtorek i zaczyna pić, w czwartek stara się wytrzeźwieć, a w piątek wyjeżdża poza Warszawę do jakiejś swojej nowej kobiety.(...)
- Do dziś nie potrafię sobie wybaczyć, że nie miałam swojego życia. Zawsze żyłam sprawami innych. Był już moment, kiedy myślałam o tym spokojniej, a w czasie naszej rozmowy wszystko to znów do mnie wróciło.
Myślę, że stoję przed pewną granicą. W tym roku daję sobie jeszcze czas na dokończenie terapii i na zamknięcie bilansu tamtych lat. Jeśli będzie mi dane tego dożyć, od przyszłego roku ruszę do przodu. Uczę się w Studium Organizacji Turystyki. Być może uda mi się założyć własne biuro podróży - zwłaszcza że to, w którym pracuję na umowę o dzieło, przestało mi odpowiadać. Jego właścicielem jest wprawdzie mój przyjaciel, ale on jest czynnym alkoholikiem.
- Chyba masz rację. Rzeczywiście, ostatnio strasznie dużo zaczęło się dziać. Jestem tak zajęta, że nigdy nie wracam do domu przed godziną 22. To zabawne, bo sądziłam, że w tym wieku człowiek już kończy intensywne życie - a ja je właśnie zaczęłam.
***
- Nie udało się. Zimowe ogrzewanie tego lokalu rozłożyło nas na łopatki, zamieniliśmy więc 100-metrową suterenę na małe pomieszczenie w centrum miasta. Było ciasno, ale zależało nam, by mieć jakikolwiek lokal, w którym można się spotkać, zaprosić ludzi, zorganizować zebranie.
- Tak, tyle że od 2005 r. zmieniliśmy profil. Zajmujemy się głównie działalnością edukacyjno-naukową. Organizujemy konferencje i szkolenia związane z uzależnieniami. Początkowo skupialiśmy się na uzależnieniach od substancji chemicznych, a później rozszerzyliśmy profil, zajmując się także np. hazardem czy uzależnieniem od internetu. Jesteśmy bardzo aktywni, zapraszamy gości z zagranicy, bez przerwy coś robimy. O, na przykład teraz - dopiero co w zeszłym tygodniu przeprowadziliśmy kilkudniową konferencję, a już pracujemy nad programem następnej.
- I tak już na pewno pozostanie. Zresztą alkohol czasem mi o sobie przypomina. W zeszłym roku weszłam do sklepu spożywczego i nagle mój wzrok padł na ścianę zastawioną butelkami. Zaczęłam je oglądać i analizować: tego nie znam, tamtego nie widziałam, tamtego też nie było w czasach, gdy piłam. I nagle poczułam smak alkoholu na języku, a w myślach rozległ się głos: "Elka, co ty tutaj robisz?!". Uświadomiłam sobie, że zbliża się 19. rocznica mojego niepicia, za miesiąc zgaszę kolejną świeczkę. I że muszę wciąż wkładać wysiłek w podtrzymanie trzeźwości, bo upływ czasu nie ma znaczenia. Alkohol w każdej chwili może do mnie wrócić.
- Raczej nie. Częściej przypominam sobie jego smak na jawie w czasie upalnego lata, gdy widzę w kawiarniach na stolikach oszronione szklanki. Zwłaszcza piwo robi na mnie wrażenie, bo kiedyś bardzo lubiłam jego smak. Jeszcze dziś czuję, że chętnie bym potrzymała w ręku taką oszronioną szklankę z piwem. Wielokrotnie zdarzyło mi się też, że gdy zobaczyłam szampana albo czerwone wino, wówczas w ustach poczułam ich smak.
Dziewięć lat temu miałam potężny nawrót choroby - byłam rozdygotana, czułam smak alkoholu. Pobiegłam do Ośrodka Terapii Uzależnień i poprosiłam, żeby mnie przechowali, bo się boję. Akurat nie było lekarza, ale pielęgniarki mnie przygarnęły, dały mi czekoladę i wodę do picia. Do wieczora stanęłam na nogi.
- Zawsze.
- Nikogo, zawsze robię to na mityngu.
- Wprost o tym mówią. Widzę w ich oczach niedowierzanie i muszę odpowiadać na dziesiątki pytań. Zresztą pamiętam, jak ja sama reagowałam dawno temu, gdy widziałam, że ktoś tak długo nie pije. Wydawało mi się to niewyobrażalne. Przecież nie da się tyle lat nie pić.
- Przynajmniej dwa razy w tygodniu. Jestem już na emeryturze, więc mam sporo czasu.
- W czasie, gdy piłam, oboje przeżyli koszmar z mojego powodu. Później musiałam włożyć wiele wysiłku w to, żeby na nowo poukładać sobie z nimi relacje. Z synem poszło łatwiej, z córką znacznie trudniej. W pewnym momencie odsunęła się ode mnie. Zauważyłam to, gdy w 1996 r. wychodziła za mąż i wszystkie sprawy omawiała tylko z ojcem, mnie nie dopuszczała do tych rozmów. Musiałam bardzo uważać, żeby się nie wtrącać, bo zaraz się irytowała.
Kilkakrotnie próbowałam przełamać lody, ale mi się nie udawało. Jakieś dziewięć lat temu byłyśmy razem na wakacjach nad morzem i w pewnym momencie, gdy siedzieliśmy na plaży, uznałam, że chwila jest odpowiednia, więc powiedziałam, że chcę ją przeprosić. "Za co?" - zapytała, więc wymieniłam rzeczy, które mi leżały na sumieniu: "Za to cię przepraszam, i z to, i za to". A wtedy ona: "A za to? A za to? A za to?" - jednym tchem wymieniła takie rzeczy, o których ja nawet nie pamiętałam, bo je wyparłam ze świadomości. Gdy tego słuchałam, myślałam, że ze wstydu pod ziemię się zapadnę. Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć i jak się zachować.
Dopiero całkiem niedawno to się zmieniło, może rok temu. Punktem przełomowym był moment, kiedy przez okno zobaczyła, jak ojciec pijany wysiada z samochodu. Powiedziała mi wtedy, że nagle do niej dotarło, że prowadząc w takim stanie, może kogoś zabić. Od tamtej pory czuję wyraźnie, że zmienił się jej stosunek do mnie, więcej rozmawiamy, zbliżyłyśmy się do siebie.
Próbowałam też przeprosić moją serdeczną przyjaciółkę, wobec której czułam wyrzuty sumienia, ale ona nie chciała na ten temat rozmawiać. Odpowiedziała tylko: a daj ty mi święty spokój, to było tyle lat temu, że już dawno o wszystkim zapomniałam. Podobnie było z moimi rodzicami: próbowałam ich przeprosić, ale oni odmawiają rozmowy na ten temat.
- Tak. Mama ma 88 lat i jest po wylewie.14 lat temu w czasie naszej poprzedniej rozmowy powiedziałam, że chyba nie potrafiłabym się nią tak opiekować jak babcią. Moja siła wyższa najwyraźniej postanowiła mnie rozliczyć z tych słów i zrobić mi sprawdzian: w marcu 2013 r. mama doznała udaru mózgu, więc teraz muszę się nią opiekować. I oczywiście opiekuję się, ale czuję, że robię to inaczej niż wtedy, gdy chorowała babcia.
- No... częściowo chyba tak. Gdy kilka dni temu byłam u niej i przygotowywałam jej lekarstwa do zażycia, wyczułam w niej lęk przed samotnością i śmiercią. Zrobiło mi się jej żal, a jednocześnie pomyślałam o swojej przyszłości. Przecież mnie może spotkać ten sam los. Powiedziała mi, że czuje się samotna i że nie ma do kogo zadzwonić. "Mamo, a nie mogłaś o tym pomyśleć 40 lat temu?" - odpowiedziałam. Wciąż nie potrafię się uwolnić od pretensji, jakie do niej mam, ale mimo wszystko potrafię się nią opiekować. I opiekuję się, na zmianę z bratem.
- Tata ma już 89 lat. Ożenił się drugi raz z kobietą sporo od siebie młodszą, która teraz się o niego troszczy. On tego potrzebuje, bo na starość stracił wzrok. Dopóki widział, w każdy pierwszy wtorek miesiąca spotykaliśmy się na stacji metra i szliśmy na kawę, żeby sobie poopowiadać, co się przez ten miesiąc u nas wydarzyło. Teraz widujemy się rzadziej, bo nie może sam chodzić po mieście. Ostatnio zadzwonił do mnie z życzeniami z okazji Dnia Dziecka i tak mnie tym wzruszył, że aż się pobeczałam. Pomyślałam, że kurczę, on chyba naprawdę mnie kocha.
- Ja się zmieniłam, nawet nie wiem kiedy.
Powyższa rozmowa jest fragmentem wywiadu z Elżbietą, częścią książki Wojciecha Maziarskiego "Jak feniks z butelki", wyd. Waza, 2013.