"Gazeta Polska Codziennie" donosiła w poniedziałkowym numerze, że nagrania z magnetofonu pokładowego z polskiego Jaka-40 nie są znane prokuraturze. Mimo że nagrania były dostępne od razu po katastrofie, a od niej samej minęły prawie cztery lata. Jak-40 lądował w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 r. tuż przed samolotem prezydenckim.
Zapytaliśmy o to Naczelną Prokuraturę Wojskową. Jej rzecznik ppłk Janusz Wójcik wyjaśnia Gazecie.pl, że "treść zapisu dźwiękowego z nośnika zabezpieczonego z rejestratora samolotu Jak-40 znana jest prokuratorom Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie - był on wielokrotnie odsłuchiwany przez prokuratorów". Zaś treść nagrań znajduje się w aktach.
Rządowy Jak-40, Fot. Cezary Aszkiełowicz / AG
Ponadto z zeznań członków załogi Jaka-40 wynika, że "nagranie z rejestratora z tego samolotu nie obejmuje korespondencji prowadzonej przez załogę Tu-154M z Grupą Kierowania Lotami lotniska Smoleńsk Północny, gdyż rejestrator ten był w tym czasie wyłączony".
Prokuratura opisuje też, dlaczego tak długo trwają badania tych nagrań. Trzeba po pierwsze uzyskać odpowiednie materiały z Rosji. "Nagranie z rejestratora nie jest nagraniem ciągłym, w tym znaczeniu, że rejestrator ten w trakcie postoju samolotu na lotnisku Smoleńsk Północny był wyłączony. Aby móc zatem precyzyjnie określić czas wypowiedzi zapisanych na rejestratorze Jaka-40, konieczne jest uprzednie odtworzenie wypowiedzi wieży lotniska w Smoleńsku, a następnie zestawienie ich oraz zapisów z rejestratora samolotu Tu-154M z zapisem rejestratora Jaka-40" - wyjaśnia rzecznik. Ostatnia uzyskana partia dokumentów przysłana została do prokuratury dwa miesiące temu.
"GPC" przytacza również rzekome zeznania Remigiusza Musia, technika pokładowego Jaka-40. Miał on stwierdzić, że "to rosyjscy kontrolerzy wciągnęli polskich pilotów w pułapkę, każąc im zejść do 50 m nad poziom pasa. Wszystko jest na taśmach". Prokuratura tak skomentowała nam te słowa: "Wypowiedzi mające być cytatami z zeznań śp. chor. Remigiusza Musia nie są wypowiedziami znanymi Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie, nie pochodzą z zeznań złożonych przez wymienionego".
Prokuratura jednocześnie przyznała, że "w złożonych zeznaniach dwóch członków załogi Jaka-40 podawało, iż słyszeli w korespondencji wieży lotniska Smoleńsk Północny z podchodzącymi do lądowania samolotami o wysokości decyzji - 50 m". Jednak trzeci członek załogi nie potwierdził tego, a jeden z tej dwójki potem zmienił zeznania i po odsłuchaniu zapisów dźwięku z Tu-154M, Jaka-40 i wieży w Smoleńsku "stwierdził, iż musiał się pomylić".
Ponadto ani słowa o 50 m nie ma na nagraniach z czarnych skrzynek. - Komisja (Millera) miała kopie zapisu rejestratora dźwięku z jaka, z tupolewa i z wieży. Koledzy z wojska zgrali to na swój magnetofon i w Polsce przeprowadzaliśmy analizy. W żadnym z zapisów nie pada komenda: "możecie zejść na 50 m". Jest mowa wyłącznie o 100 m - tłumaczył "Gazecie Wyborczej" Maciej Lasek.
Chor. Muś złożył wypowiedzenie w październiku 2011 r., z wojska odszedł w styczniu br. na wojskową emeryturę. - Był cenionym fachowcem. Otrzymał propozycję latania na śmigłowcach, ale z niej nie skorzystał - mówił "Gazecie Wyborczej" jeden z oficerów sił powietrznych. Inny stwierdził, że chorąży miał "dość tego zamieszania".
W nocy z 27 na 28 października 2012 r. 42-letni Muś powiesił się w piwnicy swojego domu w Piasecznie, zostawiając żonę i dwójkę dzieci. Prokuratura ustaliła, że było to samobójstwo, a w organizmie chorążego wykryto alkohol. Media informowały, że bardzo przeżył odejście z wojska. Miał dostawać 2 tys. zł emerytury, o wiele mniej, niż zarabiał w 36. Pułku, nie wypaliły mu też dwie firmy, które założył.
Z załogi, która lądowała 10 kwietnia 2010 r. na lotnisku Siewiernyj, w armii jest nadal tylko Rafał Kowaleczko, wtedy drugi pilot. Postanowił przejść kurs pilotażu Miga-29. Pierwszy pilot por. Artur Wosztyl pożegnał się z wojskiem, gdy w sierpniu 2011 r. zapadła decyzja o rozformowaniu 36. Pułku - podobnie zresztą jak 40 oficerów i żołnierzy (głównie pilotów).
Jak-40, którym lecieli do Smoleńska Wosztyl, Muś i Kowaleczko, jest dosyć małym samolotem, z trzyosobową załogą i kabiną pasażerską dla maksimum 32 osób. Produkowany był w ZSRR w latach 1968-81 (w sumie fabrykę w Mińsku opuściło 1011 maszyn). Od lat 70. XX w. był na wyposażeniu 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego - było to 20 maszyn, niektóre z nich można dziś oglądać w Muzeum Lotnictwa w Krakowie, Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, a jeden stoi przy drodze w Brzeźnicy koło Skawiny. Ze względu na charakterystyczny odgłos pracy trzech silników umieszczonych z tyłu kadłuba nazywany był "latającym gwizdkiem".
Chcesz na bieżąco dowiadywać się o najnowszych wydarzeniach? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE! Tutaj znajdziesz wersję na telefony z Androidem >>> A tutaj wersję na Windows Phone >>>