Jeżeli nie będzie więcej niespodzianek, prawomocny wyrok w sprawie pani Grażyny zapadnie 22 stycznia 2014 r. To nie był jednak pierwszy raz, gdy Sąd Apelacyjny w Warszawie przełożył termin rozprawy. Pierwszy raz zrobił to w listopadzie na wniosek szpitala, który tłumaczył, że ponieważ mec. Rafał Dębowski wymówił SPCSK pełnomocnictwo (na trzy tygodnie przed terminem rozprawy), placówka potrzebuje czasu, aby znaleźć sobie nowego pełnomocnika - pomimo tego, że szpital na stałe zatrudnia zewnętrzną kancelarię prawną, która zajmuje się jego kompleksową obsługą prawną.
Tym razem sąd odroczył termin rozprawy, bo do sprawy po stronie pozwanego dołączyli przedstawiciele dawnego ubezpieczyciela szpitala, CIGNA STU (która dziś działa na rynku pod inną nazwą). To właśnie na CIGN-ę - przynajmniej teoretycznie - powinien spaść obowiązek wypłaty odszkodowania dawnej pracownicy i pacjentce szpitala na Banacha - o ile, oczywiście, podtrzymany zostanie wyrok sądu I instancji.
Mimo to CIGNA przez 8 lat trzymała się od sprawy pani Grażyny z daleka. Włączyła się do niej na powrót dopiero wtedy, gdy Sąd Apelacyjny w Warszawie miał wydać prawomocny już wyrok. Reprezentanci ubezpieczyciela przedstawili w sądzie kilkadziesiąt wniosków dowodowych, z którymi pani Grażyna musi się teraz zapoznać - i do których już teraz ma bardzo wiele zastrzeżeń.
Dlatego kobieta zwróciła się o pomoc do kancelarii mec. Romana Giertycha - chce, aby to on został jej pełnomocnikiem w Sądzie Apelacyjnym w Warszawie. Sam zainteresowany nie wyklucza takiej możliwości. - Jesteśmy umówieni na spotkanie, na którym omówimy szczegóły. Nie wykluczam, że przyjmę tę propozycję i już na kolejnej rozprawie będę reprezentował panią Grażynę. Sprawa jest bardzo interesująca - mówi nam mec. Giertych.
Grażyna Garboś-Jędral: - Naprzeciwko mnie stanęli nowa pełnomocnik szpitala wraz ze swoją aplikantką oraz dwóch przedstawicieli ubezpieczyciela CIGNA STU, która po raz pierwszy wystąpiła w charakterze interwenienta ubocznego.
- Dokładnie! 8 lat temu CIGNA przyszła do sądu i powiedziała, że chce brać udział w sprawie jako interwenient uboczny, ale nie zapłaciła wymaganych do tego 20 tys. zł. I przez 8 lat nie kiwnęła nawet palcem. A dziś nagle przychodzi, uiszcza tę opłatę 20 tys. i mówi mniej więcej tyle, że sprawę trzeba rozpatrzyć od początku.
I sędzia przyjęła dokumenty - wnioski dowodowe - zarówno od jego pełnomocników, jak i od przedstawicielki szpitala. Sąd poprosił, aby mi także dać kopie tych dokumentów - w sumie jakieś 300 stron - a następnie mnie pyta, jakie jest moje stanowisko w ich sprawie.
- No właśnie! Więc pytam: "Kiedy ja się z tym miałam zapoznać?". Wiedziałam, że to tylko wybieg, aby znów przełożyć termin rozprawy, więc zaraz dodałam, żeby nikt nie liczył na to, że ja w związku z tym wniosę o kolejne odroczenie. Sędzia zrobiła wielkie oczy.
Stanęło na tym, że dostałam 10 minut na zapoznanie się z tymi dokumentami. A tam - proszę sobie wyobrazić - brak poświadczeń o zgodności z oryginałem i kilkanaście kartek, w sumie trzy dokumenty, w języku angielskim!
- Bez. Już na sali zapytałam sędzię, czy zapoznała się ze wszystkimi dokumentami. Sędzia wydarła się na mnie, że powinnam wiedzieć, że sąd zapoznaje się ze wszystkimi dokumentami. Na to ja powiedziałam, że wnoszę o to, aby pozwany dostarczył tłumaczenia tych dokumentów na język polski, bo w Polsce według ustawy mamy obowiązek posługiwać się językiem polskim. Przecież w tych dokumentach mogłyby być jakieś wulgaryzmy albo nakłanianie do przestępstwa...
- Że sama będę mogła się tym zająć, kiedy będę przygotowywać swoje stanowisko w ich sprawie. Dostałam na to dwa tygodnie. Ale to, że sędzia odrzuciła mój wniosek o tłumaczenie... To jest jakiś skandal! Coś takiego nie zdarzyło mi się ani razu w ciągu 35 lat, od kiedy rozpoczęłam pracę w tym zawodzie!
- Wczoraj do 4 rano siedziałam i czytałam. I już mogę pani powiedzieć, co w tych dokumentach jest: wnioski dowodowe na 50 stron. A w nich takie idiotyzmy, jakby przez ostatnie 8 lat nie było żadnego postępowania sądowego w mojej sprawie!
- Otóż, pani Joanno, interwenient uboczny pisze np., że salmonellą zaraziłam się przez krew albo że miałam jakiegoś guza podskórnego. No ile razy ja mam udowadniać, że nigdy nie miałam we krwi bakterii salmonelli! Przecież to wszystko jest w aktach sprawy, do których sąd ma dostęp.
- No właśnie nie mam pojęcia, skąd oni wzięli jakiegoś guza. I co ja mam na to powiedzieć? To tak, jakbym ja powiedziała pani: "Pani Joanno, jest pani Murzynką!". I teraz niech pani się tłumaczy. Taki jest poziom tych wniosków dowodowych. A ich cel jest tylko jeden - tak jak mówiłam: chcą po raz kolejny odroczyć sprawę, a na kolejnym posiedzeniu utrzymywać, że całość dowodów jest do ponownego rozpoznania. A to oznacza powrót do punktu wyjścia, do punktu sprzed ponad 8 lat.
Ja już chyba tego dłużej nie wytrzymam.
- To był prawdziwie desperacki krok. W sądzie byli ze mną syn i synowa. I to synowa przypadkiem zauważyła przechodzącego obok mecenasa Giertycha. Syn mówi do mnie: "Mamuś, weź go! Ratuj się, bo oni cię tam zjedzą!". Więc ja - w akcie ostatecznej rozpaczy - zadzwoniłam wczoraj do kancelarii pana mecenasa. Nie mam już siły sama protestować. W kancelarii pana mecenasa usłyszałam, że znają, śledzą moją sprawę i są zainteresowani. Chcę, aby to mecenas Giertych był moim pełnomocnikiem.
***
Grażyna Garboś-Jędral po tym, jak przez kilka lat pracowała w szpitalu na Banacha jako radca prawny - broniąc tamtejszych lekarzy w sprawach o błędy medyczne - w 2004 r. trafiła do niego jako pacjenta z zawałem serca. Z zawałem uporano się szybko i skutecznie, a mimo to kobieta opuściła szpital po 116 dniach jako kaleka, z I grupą inwalidzką, niezdolna do prowadzenia samodzielnej egzystencji.
Sąd Okręgowy w Warszawie orzekł w uzasadnieniu ciągle nieprawomocnego wyroku, że niepełnosprawność pani Grażyny jest wynikiem działań - albo braku działań - lekarzy szpitala na Banacha. Pobyt w tamtejszej placówce według sędzi zakończył się dla kobiety uszkodzeniem kręgosłupa, niedowładem kończyn, nieoperacyjną przepukliną, nieuleczalnymi problemami z trawieniem i wydalaniem oraz utratą funkcji seksualnych.
Szpital nie przyjmuje winy swoich lekarzy, tłumacząc, że sąd I instancji nie uznał opinii biegłych, które były dla SPCSK korzystne. Jak tłumaczył nam mec. Rafał Dębowski - kiedy jeszcze był pełnomocnikiem szpitala - choć "niezaprzeczalne jest, że pani Grażyna Garboś-Jędral miała poważne kłopoty zdrowotne, to w sprawie są uzasadnione wątpliwości, by winni im byli lekarze".