"Zabrali nas na lotnisko: Polecimy do Madrytu. Gdy zobaczyłem flagę swojego kraju, zacząłem płakać" [NA POŁUDNIE OD LAMPEDUSY. FRAGMENTY KSIĄŻKI]

"Po 8 dniach dopłynęliśmy do Wysp Kanaryjskich. Byliśmy wycieńczeni. Hiszpanie udzielili nam pierwszej pomocy, umieścili w ośrodku i dali jeść. Wydawało się, że już po wszystkim. Po tygodniu zabrali nas na lotnisko. "Polecimy do Madrytu" - oznajmili. Lecz po 2 godzinach byliśmy w Senegalu. Rozpłakałem się, gdy zobaczyłem flagę swojego kraju i zrozumiałem, co się stało" - mówi jeden z bohaterów książki "Na południe od Lampedusy".

Autor " Na południe od Lampedusy " , Stefano Liberti, przemierzył północną Afrykę od Niamei w Nigrze przez Maghnijję w Algierii, aż do marokańskiego Tangeru. Rozmawiał m.in. z nielegalnymi imigrantami, ze szmuglującymi ich pośrednikami i z mieszkańcami włoskiej wyspy Lampedusa, która stała się ikoną problemu nielegalnej imigracji z Afryki do Europy. Odwiedził getta na obrzeżach Sahary i w tranzytowych miastach, podróżował ciężarówkami wożącymi w jedną stronę papierosy, a w drugą - ludzi, zbadał, co kieruje tymi, którzy decydują się na niezwykle niebezpieczną i długą podróż w nieznane.

Na włoskiej Lampedusie spotykają się dwa światy

Owocem jego podróży jest obsypana nagrodami, wydana w Polsce przez wyd. Czarne niezwykła książka [MOŻESZ JĄ KUPIĆ >>>TUTAJ ] . "Na południe od Lampedusy" ukazuje dwa światy. Ten na południe od śródziemnomorskich granic Europy ma jeden cel: przedostać się przez tę coraz bardziej szczelną granicę. Z perspektywy mieszkańców Nigru, Algierii czy Senegalu Europa jest szansą na wyrwanie się z biedy. Perspektywa rządów krajów europejskich, zwłaszcza sąsiadujących z Afryką przez morze Hiszpanii i Włoch, jest zupełnie inna. Borykające się z bezrobociem i kryzysem gospodarczym kraje południa Europy ograniczają imigrantom dostęp do swojego rynku pracy - czyli uszczelniają granice, jak tylko mogą.

Oba te światy spotykają się na włoskiej Lampedusie - najbardziej na południe wysuniętej wyspie. Czy raczej - jak podkreśla w gorzkim finale swojej książki Liberti - mogłyby się spotkać, gdyby nie to, że ich przeciwstawne interesy prowadzą do nieuchronnego konfliktu. Efekt? Co jakiś czas media relacjonują dramatyczną historię kolejnej wypełnionej po brzegi imigrantami łodzi, która tonie u brzegów Lampedusy lub gdzieś po drodze na wodach Morza Śródziemnego.

W swojej książce Stefano Liberti pokazuje jednak, że nawet ci z imigrantów, którzy trafią na Lampedusę, nigdy tak naprawdę nie przekraczają granic Europy. Oddajmy mu głos (śródtytuły pochodzą od redakcji):

Na południe od Lampedusy [FRAGMENTY KSIĄŻKI]

SENEGAL. Barcelona albo śmierć

"W Mbour wszyscy rozmawiali o Europie. W minionych miesiącach wypłynęły z miasteczka setki pirog, które w niespełna tydzień docierały obładowane ludźmi do wybrzeży Wysp Kanaryjskich. Niektóre z nich nigdy nie dopłynęły do celu; bliżej nieokreślona liczba łodzi zaginęła po drodze, pochłonięta przez morskie fale wraz ze wszystkimi pasażerami. Liczne pirogi pełne trupów odnajdywano daleko poza obranym kursem, w pobliżu Republiki Zielonego Przylądka, a w jednym przypadku nawet na otwartym morzu w okolicach Małych Antyli w Ameryce Południowej.

Ludziom niestraszna była jednak nawet taka perspektywa, chętnych na emigrację wcale nie brakowało, a hasło "Barça o barsar", co w wolof, narodowym języku Senegalu, znaczy "Barcelona albo śmierć", stało się niemal okrzykiem bojowym. Okrzykiem, który był jak rękawica rzucana władzom Hiszpanii, wzmacniającym kontrolę i coraz bardziej pilnującym swoich granic".

Europejskie rządy, prasa i organizacje międzynarodowe wzmiankowały o zarabiających na przeprawach siatkach mafijnych, o przemycie ludzi i o bezwzględnych przewoźnikach. Dauda zaś opowiedział mi zupełnie co innego:

- Za zebrane pieniądze kupiliśmy pirogę i dwa silniki. Długo to trwało i łatwo nie było, ale w końcu udało nam się uciułać niezbędną sumę. Wszyscy dobrze się znaliśmy i planowaliśmy wspólną podróż. I wszyscy razem zostaliśmy odesłani z powrotem.

Także Gaoussou mówił mi o wioskach, dzielnicach, grupach przyjaciół, zawiązujących wspólnoty, by razem podjąć trud wyprawy. Opowiedział mi o ludziach, którzy za zebrane wspólnymi siłami pieniądze kupowali łódź, zaopatrywali się w GPS i w kamizelki ratunkowe. "Wynajmowali" też rybaka, który w zamian za darmową przeprawę miał sterować łodzią.

NIGER. "Jak ja mam wrócić do domu z pustymi rękami?"

- Jak ci się udało wrócić do domu?

Abdou ożywił się w mgnieniu oka. Zaczął się wiercić. Machać rękami. Następnie, tonem wyraźnie wzburzonym, dał upust swojej złości. (...) Najwyraźniej uznał, że czas odsłonić swoją rozpacz. Przyglądałem mu się z uwagą. Nie wiedziałem, czy to nagłe przyspieszenie miało służyć rozwianiu moich wątpliwości, czy może raczej było konsekwencją bolesnego wspomnienia - przeprawy przez pustynię w bezlitosnych warunkach. Po chwili jednak wszystko pojąłem. To, że odesłano go do kraju bez prowiantu, było w gruncie rzeczy sprawą drugorzędną, błahostką w obliczu prawdziwego dramatu, czyli samej deportacji.

Przymusowa repatriacja okazała się odciśniętym na zawsze piętnem porażki, oznaką totalnej klęski. Abdou znajdował się teraz trzysta kilometrów od swojego miejsca zamieszkania, pięć godzin podróży od domu. Całymi dniami zadręczał się jednym pytaniem, którym podzielił się w końcu i ze mną; wbił wzrok w ziemię i wyznał: - Jak ja mam wrócić do domu z pustymi rękami?

Pośrednik, czyli "ten, który otacza cię troską"

Tchaga, connection man, cokser. Przylgnęło do niego kilka określeń, choć wszystkie oznaczają jedną i tę samą osobę: dwulicową, podejrzaną i zmienną. Pośrednik jest jednocześnie drobnym przemytnikiem i wybawcą. To ten, który zarabia na procencie od podróży, ale i ten, który zapewnia miejsce na ciężarówce. Często jest łącznikiem między migrantem a nieznanym miejscem, gdzie ten dopiero co się znalazł; pomaga mu nie tylko w znalezieniu środków niezbędnych do dalszej podróży, ale załatwia dlań potrzebne dokumenty, jak również wyciąga go z więzienia w przypadku aresztowania. Niekiedy wciela się w rolę przywódcy, którego każda wspólnota narodowa wybiera sobie w punkcie tranzytowym. Postać connection man cieszy się powszechnym uznaniem, a pełniona przez niego funkcja "ułatwiacza" zyskała społeczną akceptację.

Pośrednicy to postaci, bez których trudno się obejść na szlaku migracyjnym. Wraz z kierowcami, którzy biorą na swoje barki fizyczny ciężar podróży, jak również z właścicielami pojazdów oraz z prowadzącymi agencje stanowią odrębne, równoległe społeczeństwo, gdzie każdy odgrywa określoną rolę i otrzymuje za swoją pracę należne wynagrodzenie. Pośrednik to podstawowe ogniwo między zapewniającym przejazd a tym, który z niego korzysta; żaden afrykański emigrant bez gwarancji ze strony swojego rodaka-eksperta nikomu nie zaufałby na tyle, by wyruszyć ciężarówką przez pustynię ani też nie odważyłby się wsiąść do łodzi płynącej ku europejskim wybrzeżom.

Lampedusa. Wyspa imigrantów była pozbawiona imigrantów

(...) Po przyjeździe na wyspę nie zobaczyłem ani jednego imigranta. Żadnego czarnego sprzedawcy, żadnego włóczącego się po ulicach sub-Saharyjczyka. (...) Wyspa imigrantów była pozbawiona imigrantów. Wszystkie przewijające się w telewizji obrazy - rozgrywający się na oczach widzów dramat przybywających na wyspę oraz protesty imigrantów w ośrodku tymczasowego zatrzymania (CPT) - okazały się w pewnej chwili wyrazem medialnej przesady, małymi epizodami powiększonymi przez oko kamery do nieprawdopodobnych rozmiarów. Lampedusa była jakby szczelnie spowita powłoką sprzeczności i absurdu - gołym okiem nie było widać choćby krztyny tego, z czym kojarzono ją we Włoszech i na całym świecie.

W rzeczywistości wyspa cierpiała na syndrom wyparcia. Mieszkańcy Lampedusy nie zważali na przypływających do brzegów imigrantów. A władze państwowe, aby uniknąć problemów, starały się ich wszystkich ukryć lub sprawić, by nie rzucali się w oczy. Imigranci schodzili na ląd przy bocznym nabrzeżu, osłoniętym w dodatku wysokim murem. Następnie kierowano ich do jednego budynku położonego w pobliżu lotniska. Ich łodzie natomiast składowano w jakiejś nieznanej miejscowości, gdzie oczekiwały na rozbiórkę.

Lampedusa to miejsce zupełnie pospolite: zaledwie kilka wąskich, przecinających się pod kątem prostym uliczek, ustawione szeregowo domy z tufu wulkanicznego, jednolita główna ulica ze wznoszącym się pośrodku ratuszem. Dwa lub trzy bary, z których jeden chwali się na wywieszonej tablicy: "Najbardziej wysunięty na południe lokal europejski". Do tego pub otwarty do późnych godzin wieczornych, cmentarz, kościół, dwa kioski z gazetami oraz trafika. Na samym końcu głównej ulicy, za przestronnym tarasem, rozpościera się stary port z zacumowanymi kutrami. A w porcie, prawie na samym końcu nadmorskiej promenady, znajduje się molo, do którego przybijają łodzie i przy którym zacumowane są motorówki kapitanatu portu i policji skarbowej.

Tutaj nikt nie przypływa. To my zawsze po nich wypływamy

Pomimo milczenia jej mieszkańców, pomimo wzajemnej obojętności, pomimo ukrytych śladów obecności Afrykańczyków [Lampedusa] była głównym celem przeprawiających się przez morze. Znaczna część spośród tych dwudziestu tysięcy śmiałków, którzy dotarli na wyspę drogą morską w ciągu ostatniego roku [książka Libertiego ukazała się po włosku w 2008 r.), dobiła właśnie do tego molo. A imigranci przybyli tu z Libii trafili do tego właśnie tymczasowego ośrodka zatrzymań. Z - red.] masowany napływ tratw morskich miał miejsce nie gdzie indziej, lecz właśnie tam. Taki stan rzeczy to nie tylko rezultat położenia geograficznego wyspy, która znajduje się przecież bliżej afrykańskiego niż europejskiego wybrzeża, ale i wynik ściśle określonej strategii, odgórnie zaprogramowanej i sfinansowanej przez Rzym. (...)

- Tutaj nikt nie przypływa. To my zawsze po nich wypływamy. Czekamy na sygnał, a potem ich szukamy. [Kapitan straży przybrzeżnej Michele Niosi - red.] chciał podkreślić wagę wykonywanej przez siebie pracy, wskazać na liczbę uratowanych przed pewną śmiercią ludzi. Chciał pokazać przyjezdnemu dziennikarzowi, jak wielkie zasługi ma dowodzona przezeń jednostka. Jego opowieść potwierdzała słowa usłyszane z ust Giusy: na Lampedusę nikt nie przypływał sam z siebie. (...)

Weszliśmy na teren cmentarzyska i poprosiliśmy strażnika, żeby nas oprowadził. Znajdowały się tam łodzie wszelkiej maści i rozmiarów: drewniane kutry rybackie, pontony, małe motorówki. (...) - Często są nowiusieńkie, dopiero co skonstruowane w Tunezji - powiedział oprowadzający nas mężczyzna, który z wykształcenia był cieślą okrętowym, a zatem bez trudu odróżniał zwykłą morską tratwę od solidnej łodzi. (...)

Kolejny stereotyp się zacierał. Znów zacząłem rozmyślać, ile wspólnego z moim wyobrażeniem podróży rozpaczy miały łodzie, które właśnie widziałem. Okazuje się przecież, że do brzegu samodzielnie nikt nie przypływał, tylko był doprowadzany. Z kolei niesławne tratwy morskie okazały się łodziami z prawdziwego zdarzenia. Oczywiście, dochodziło również do zatonięć, były ofiary śmiertelne, zdarzały się zaginięcia podczas podróży, rozgrywały się różne tragedie, których rzecz jasna nikt nie kwestionuje. (...)

Jednak ta usilna chęć, z jaką starano się wszystko ukryć i wyprzeć, miała najpewniej swoje skutki uboczne - nadawała wydarzeniom patetyczno-tragiczny rys. To pragnienie niemówienia, ta jawna i wyraźna chęć niepokazywania spowijały wszystko mitycznym światłem, przydawały epickiego wymiaru. Mówienie o "podróżach nadziei", ukazywanie momentu przybicia do brzegu jako ostatniego etapu niewiarygodnych przepraw na zaimprowizowanych łodziach przekształcało podróżnych we współczesnych bohaterów, którzy uciekając ze swoich krajów, stawili czoło przeciwnościom losu i podjęli ryzyko podróży mogącej się zakończyć śmiercią.

Książkę "Na południe od Lampedusy" możesz kupić TUTAJ .

Chcesz na bieżąco śledzić sytuację za granicą? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE! Tutaj znajdziesz wersję na telefony z Androidem >>> A tutaj wersję na Windows Phone >>>

Więcej o: