"Ja wyłam. To nie było ludzkie". Sąd: Chora po jednej z operacji przez 5 dni leżała we własnym kale, brudzie i smrodzie [116 DNI NA BANACHA]

Niedowład kończyn, postępujące uszkodzenie kręgosłupa, nieoperacyjna przepuklina, nieuleczalne problemy z trawieniem i wydalaniem, utrata funkcji seksualnych. Kalectwo. To skutek 116 dni pobytu w warszawskim szpitalu na Banacha. Grażyna Garboś-Jędral padła ofiarą serii potężnych błędów ze strony lekarzy, którzy nazywali ją "roszczeniową pacjentką". Sąd w niespotykanie mocnym orzeczeniu: "Z winy pozwanego jest wrakiem człowieka", "nieusuwalne kalectwo i permanentny ból - tak fizyczny, jak psychiczny - do końca życia powódki". Renomowany szpital ma zapłacić rekordowe 5 mln zł odszkodowania. Wyrok na razie jest nieprawomocny [ROZMOWA, CZ. 1].

2,5 miliona złotych. Z odsetkami - aż 5 milionów. Tyle Grażyna Garboś-Jędral ma dostać od Samodzielnego Publicznego Centralnego Szpitala Klinicznego przy ul. Banacha w Warszawie - największego w kraju i uznawanego za jeden z najlepszych. Szpitala, w którym Garboś-Jędral przez lata pracowała jako radca prawny. 5 mln to odszkodowanie za doznane tam krzywdy. W Polsce nikt nigdy takiej rekompensaty za błędy medyczne nie wywalczył.

Proces przed warszawskim sądem okręgowym toczył się... 8 lat. Wyrok zapadł w listopadzie 2012 r., ale jest nieprawomocny. Szpital złożył apelację. Ostatecznie sprawa rozstrzygnie się - przed sądem apelacyjnym - za kilka dni: 21 listopada.

Nad materiałami do tej historii w Gazeta.pl pracowaliśmy pół roku: rozmawialiśmy z lekarzami, ekspertami, analizowaliśmy zeznania sądowe, konfrontowaliśmy opowieść bohaterki z przedstawicielami szpitala i zeznaniami biegłych. Z samą panią Grażyną spędziliśmy dużo czasu w jej podwarszawskim domu. Mówi głośno, gestykuluje żywo i nie stroni od mocnych słów. Co jakiś czas prosi, by zanotować, że któryś z lekarzy, którzy ją leczyli, to "straszne bydlę". Czasem walnie pięścią w stół, by podkreślić wagę tego, co mówi. A duża część tego, co mówi, jest po prostu wstrząsająca.

Czasem aż trudno uwierzyć, że jedna osoba mogła paść ofiarą aż tylu błędów i zaniedbań ze strony personelu medycznego. Zakrawa na ironię fakt, że pani Grażyna jako radca prawny broniła tamtejszych lekarzy w sądzie w sprawach o błędy medyczne. I - jak mówi - żadnej nie przegrała. Dziś sama jest ofiarą tych błędów.

W sprawie pani Grażyny nie wszystko jest zupełnie jasne. Nawet sądowi w ciągu ponad 8 lat nie udało się rozwiać wszystkich wątpliwości. Bezsprzeczne jednak pozostaje: kobieta trafiła do szpitala z zawałem serca, z którym lekarze uporali się szybko i skutecznie, a mimo to - po pobytach w różnych szpitalach - wróciła do domu dopiero pół roku później: z I grupą inwalidzką, niezdolnością do podjęcia pracy oraz prowadzenia samodzielnej egzystencji.

Szpital twierdzi, że są poważne przesłanki, które wskazują, że kalectwo kobiety nie jest wynikiem działań jego lekarzy, a sąd nie wziął pod uwagę opinii biegłych, które były korzystne dla SPCSK. Niezależnie jednak od tych tłumaczeń nie ulega najmniejszej wątpliwości, że do wszystkich nieszczęść, które stały się udziałem pani Grażyny, doszło, gdy była ona pacjentką renomowanego szpitala, gdy przebywała pod ścisłą opieką najlepszych lekarzy w kraju. I nikt do tej pory nie poniósł za to konsekwencji.

Przygotowaliśmy serię materiałów, w których przeanalizowaliśmy linię obrony szpitala i kwestię, kto na koniec ponosi konsekwencje za błędy lekarzy. Dziś publikujemy pierwszą z dwóch części poruszającej rozmowy z panią Grażyną.

Joanna Berendt Gazeta.pl: Kiedy zaczyna się pani historia?

Grażyna Garboś-Jędral : - 9 lat temu, na początku czerwca 2004 r. Dostałam zawału. Z mojego domu pod Warszawą zadzwoniłam po karetkę. Chcieli mnie zawieźć do Pruszkowa. A ja wiedziałam, że w tamtym szpitalu nie było wtedy sprzętu ratującego życie pacjentom po zawale, np. sprzętu do koronarografii czy respiratora. Powiedziałam, że mają mnie więc zawieźć na Banacha, gdzie dawniej pracowałam jako radca prawny. Dyspozytor karetki, lekarz, nie chciał się zgodzić, choć wiedział, że w Pruszkowie mnie nie uratują. Mimo zawału zaczęłam się awanturować, grozić mu prokuratorem...

Poskutkowało. Na Banacha sprawnie założyli mi stent, dlatego żyję. O kardiologii na Banacha pean pochwalny mogłabym napisać. Leżałam tam do tej pory z 10 razy i nic złego o tamtejszych lekarzach nie mogę powiedzieć. Wspaniali fachowcy, pełni życzliwości, empatii...

To co się takiego wydarzyło?

- Niedługo po zabiegu dostałam strasznych bólów, na które nic nie pomagało. Okazało się, że ok. 1 proc. osób, które przeszły zawał, doświadcza takich bólów. To tzw. neuralgia międzyżebrowa. Lekarze postanowili wykonać mi przeciwbólową blokadę nerwów międzyżebrowych.

No i tu zaczyna się gehenna. Przyszedł do mnie dr A.* i założył mi tę blokadę na łóżku szpitalnym (z którego przy okazji spadłam, bo tak mnie naćpali Dolarganem...). Zero antyseptyki, zero dezynfekcji... Dopiero później dowiedziałam się, że ten zabieg przeprowadza się na sali operacyjnej albo zabiegowej. A on niemal dzień po dniu, od 24 do 29 czerwca, nakładał mi tę blokadę na zwykłym łóżku szpitalnym, trzymając ampułki z Depo-Medrolem w szafce przy moim łóżku, mimo 12 ostrzeżeń na ulotce o konieczności zachowania ostrożności aseptycznej. I ja grzeczna, pokorna, obolała na wszystko się godziłam.

Potem opowiadał w sądzie jakieś śmieszne rzeczy, że on przecież ręce umył... Powinien był wiedzieć, czym to się może skończyć.

Zobacz obie części zeznania lekarza, który zakładał pacjentce blokadę przeciwbólową: CZĘŚĆ 1 >>> CZĘŚĆ 2 >>>

Czym się skończyło?

- Jestem inwalidką I grupy, niezdolną do samodzielnej egzystencji. Stwierdzono u mnie trwałe kalectwo w stopniu znacznym.

Jak do tego doszło?

- Najpierw wszystko było w porządku. 2 lipca wypisali mnie, a 4 lipca miałam jechać do sanatorium do Konstancina. Wróciłam do domu szczęśliwa, że nic mnie już nie boli, że dobrze się czuję... Budzę się następnego dnia, a ból wrócił! Tylko z drugiej strony. I narastał. Więc do sanatorium postanowiłam pojechać przez szpital na Banacha. Tam, na izbie przyjęć, powiedzieli, że wszystko jest w porządku. Nałożyli mi jeszcze jedną blokadę i napisali, że "nie ma przeciwwskazań", bym pojechała. Gdyby zadali sobie trud i wysunęli logiczny wniosek, że coś, co pokonuje blokadę przeciwbólową, musi być poważne, to dziś pewnie byłabym zdrowa.

Z tym bólem pojechałam do sanatorium. Tam zaczęły się problemy z chodzeniem. Karmili mnie, ale nie pomagali. Zero diagnostyki.

I po 10 dniach pobytu w sanatorium budzę się o 4 nad ranem i mnie nie boli! Co za ulga! W końcu... - pomyślałam. Czułam tylko, że nogi mi cierpną. Wstałam, udało mi się nawet wejść do wanny. Myślałam, że kąpiel pomoże.

Nie pomogła, a drętwienie postępowało. O 6 rano już po ścianach szłam do gabinetu lekarza, błagając o pomoc. Pół godziny później pielęgniarka niemal zaniosła mnie z powrotem do łóżka, bo już nie byłam w stanie iść. Jak mnie w tym łóżku położyła, tak już nie wstałam. Przez 4 kolejne godziny nikt mi nie pomógł.

Zadzwoniłam do domu, przyjechali córka z mężem. Dopiero dzięki ich interwencji - a raczej awanturom, bo od ich krzyków dach się trząsł! - zgodzili się zawieźć mnie do szpitala.

Trafiła pani z powrotem na Banacha?

- Tak. Lekarz powiedział mi, że jest jakiś ogromny ucisk na rdzeń i trzeba natychmiast operować. Nie krył, jak groźna będzie operacja. Podał mi nawet telefon ze słowami, że jeżeli mam jakieś życiowe sprawy do załatwienia, to najlepiej teraz. Wiem już, jak to jest żegnać się z życiem, bliskimi...

Jeszcze wtedy pani nie wiedziała, co się z panią działo?

- Nikt jeszcze nie wiedział. Byłam przekonana, że to Pan Bóg pokarał mnie za panią B., przed którą parę lat wcześniej obroniłam szpital.

O czym pani mówi?

- Stare dzieje. Reprezentowałam szpital w sprawie pani B., która pozwała lekarzy za wykonanie pewnego zabiegu, który był mocno niezalecany i w rezultacie którego wylądowała na wózku inwalidzkim. Ale ten zabieg uratował jej życie. Moralnie pieniądze oczywiście jej się należały, choć z prawnego punktu widzenia - z którego ja wychodziłam - niestety nie. I ja tę sprawę dla szpitala wygrałam.

Ale co pani B. ma wspólnego z pani sprawą?

- Byłam pewna, że choroba spadła na mnie jako kara za pozbawienie tej kobiety pieniędzy! Ona wylądowała na wózku, więc ktoś u góry postanowił i mnie na tym wózku usadzić... A potem wysłać na tamten świat.

Pani przeżyła.

- Bo ten lekarz, fantastyczny człowiek, dokonał cudu! Uratował mi życie i jakąkolwiek władzę w nogach. Widzi pani, że chodzę. Nieważne jak, ale chodzę... Dopiero dużo później się dowiedziałam, że szanse na zapewnienie mi jakiejkolwiek sprawności w nogach - jakiejkolwiek! - wynosiły 5 proc. Tak wielkie było uszkodzenie rdzenia.

Zobacz opis operacji usunięcia ropnia >>>

Skąd się wzięło to uszkodzenie?

- Okazało się, że na rdzeń uciskał ropień. Pan doktor już po operacji naprowadził mnie na to, skąd się ten ropień wziął. Zapytał mnie wprost: "Proszę powiedzieć, co pani zrobiono na tym odcinku kręgosłupa około trzech tygodni wcześniej?".

W pierwszej chwili nie rozumiałam. Zaskoczyłam dopiero, kiedy wyjaśnił, że musiało to być ok. 25 czerwca. Tę rozmowę odbywaliśmy w poranek po operacji 15 lipca, na sali pooperacyjnej. Powiedziałam mu, że byłam tu w szpitalu, leżałam na kardiologii i zakładano mi blokadę przeciwbólową... "No to przy okazji blokady prawdopodobnie wszczepiono pani gronkowca, bo miała pani ropień, który uciskał na rdzeń" - powiedział.

Wyniki badań posiewowych wykazały jednak, że to nie gronkowiec, tylko... salmonella pokarmowa. "Nigdy w życiu o czymś takim nie słyszałem!" - tak mi powiedział. To chyba jedyny taki przypadek wszczepienia komuś salmonelli pokarmowej w kręgosłup w Europie, o ile nie na świecie...

Nie było możliwości, by dostała pani tej salmonelli skądinąd?

- Nigdy nie byłam nosicielem tej bakterii! Po usunięciu ropnia nigdzie w organizmie nie miałam po niej śladu. Nie było jej we krwi, w płynach ustrojowych, w posiewach... Wniosek? Droga salmonelli do mojego organizmu musiała prowadzić przez tę blokadę.

Zobacz fragment opinii biegłej o zakażeniu salmonellą >>>

Chce pani powiedzieć, że trzy tygodnie chodziła z tą bakterią, a ona w tym czasie nigdzie się poza ten ropień nie rozprzestrzeniła?

- No właśnie, dobrze pani pyta. Żyję tylko cudem. Sędzia napisała tak zresztą w uzasadnieniu wyroku... Na Bloku "D", na którym leżałam, gdy doszło do zakażenia, przez kilka miesięcy szalała bakteria salmonelli, na wszystkich ośmiu piętrach. Odnotowano na nim 10 przypadków zakażeń wśród pacjentów kardiologii - choć to wyszło na jaw dużo później. W tamtym czasie władze szpitala ani nie ostrzegały pacjentów przed zagrożeniem, ani nie zgłosiły go w sanepidzie. Ale ktoś musiał o tym wiedzieć, bo wśród wszystkich antybiotyków, które mi podawano, przepisano mi również Ciprofloksacynę, lek najnowszej generacji wyjątkowo silnie zwalczający salmonellę. Do tej pory nie wiadomo, kto mi go przepisał, bo z karty choroby to nie wynika.

Zobacz wykaz pacjentów, u których w 2004 r. na Banacha wykryto salmonellę >>>

Może były jakieś wskazania medyczne do zastosowania tego antybiotyku?

- Absolutnie żadnych. Nikt nie potrafił mi potem wyjaśnić, czemu mi go podano. Ale dzięki niemu żyję. To dlatego ta salmonella mi się nie rozprzestrzeniła w organizmie. W innym razie dostałabym posocznicy i poszła na drugi świat. Tak zeznał zresztą w sądzie specjalista ds. chorób zakaźnych, prof. C.

Zobacz zeznanie specjalisty od chorób zakaźnych prof. C. >>>

Nie wie więc pani, kto ten lek zlecił, ale podejrzewa, że to ktoś, kto wiedział, że na bloku szaleje salmonella?

- O obecności bakterii na bloku musiał wiedzieć przynajmniej naczelny epidemiolog szpitala dr D. Mimo to w swojej późniejszej, nieprawdziwej opinii, która dotarła do sanepidu, napisał coś wręcz przeciwnego.

Napisał, że leżałam na "8B" i w związku z tym nie mogłam się zarazić bakterią na Bloku "D", kiedy miałam wykonywaną blokadę. A to nieprawda. Podczas zakładania blokady leżałam właśnie na Bloku "D", a na "8B" trafiłam dopiero w połowie lipca z tym ropniem, który spowodowała salmonella. Ale tego pani już nie znajdzie w tym dokumencie.

Rzeczywiście uważa pani, że świadomie w tej opinii nie napisał prawdy?

- A jak! Pisał też o dochodzeniu epidemiologicznym w mojej sprawie, na które - jak zeznała dużo później przed sądem jego następczyni, dr E. - nie ma jednak żadnych dowodów. Pisał również, że ropień mógł powstać przed zabiegiem blokady, co jest przecież absurdalne. Skąd niby miał się wziąć w kręgosłupie ropień z salmonellą i jakim cudem lekarz zakładający blokadę by go nie zauważył?!

Dlaczego dr D. miałby skłamać w tej sprawie?

- Moja odpowiedź na to pytanie mogłaby być uznana za pomówienie, zresztą dr D. i tak już nie żyje... Ale proszę zapytać o to panią dyrektor szpitala, Ewę Marzenę Pełszyńską, bo tę opinię pan doktor napisał w sierpniu 2004 r. tuż po tym, jak złożyłam u pani dyrektor wniosek o odszkodowanie.

Zobacz, co p. dyrektor Pełszyńska odpowiedziała Gazeta.pl w lipcu... >>> ... i w listopadzie >>>

Sugeruje pani, że napisał ją po to, by szpital nie musiał wypłacić odszkodowania?

- Nie szpital! Chciałam, aby odszkodowanie wypłacił mi ubezpieczyciel szpitala, CIGNA STU SA.

Zobacz pismo p. Grażyny do dyrektorki szpitala >>>

I to właśnie na użytek ubezpieczyciela dr D. stworzył swoją opinię. Napisał w niej jeszcze, że zaraziłam się tą salmonellą u siebie w domu... I jak leżałam w szpitalu, to dostałam od Powiatowej Stacji Sanepidu w Pruszkowie pismo, żebyśmy się z mężem i córką stawili na badania i że oni przyjdą nam dom dezynfekować!

Zaraz, skoro szpital był ubezpieczony, to dlaczego przed sądem stanął sam? Co się stało z CIGNA STU?

- Z jakichś tajemniczych powodów pani dyrektor zwolniła CIGNĘ STU z odpowiedzialności w tej sprawie. Szpital miał szansę zmusić ich do wzięcia udziału w procesie, ale tego nie zrobił. Odszkodowaniem zostanie obciążony szpital albo jego nowy ubezpieczyciel. Ta decyzja nie miała żadnego uzasadnienia. Przecież to wbrew interesom szpitala! Byłam tam radcą prawnym, zajmowałam się takimi sprawami, więc wiem.

Wracając do pani, po zawale dostała pani neuralgii międzyżebrowej, nałożono pani blokadę przeciwbólową, wszczepiając przy okazji salmonellę pokarmową. Zrobił się ropień, przeszła pani operację jego usunięcia... I co dalej? Wypisano panią do domu?

- Jeszcze nie. Dolna część mojego ciała ciągle była sparaliżowana. Po tej operacji 14 lipca miałam też porażone zwieracze, nie mogłam się wypróżnić. Pielęgniarki zrobiły mi więc 24 lipca lewatywę. Na ubikacji. Zabieg trzeba było przerwać, bo dostałam straszliwych boleści. Tak strasznych, że wyłam z bólu. To nie było ludzkie, ja po prostu wyłam...

Dopiero na prośby mojej córki pielęgniarki dały mi środki przeciwbólowe i zasnęłam. Ale przez cały czas wyciekała ze mnie jakaś brązowa wydzielina pomieszana z krwią. Jak się później okazało, podczas lewatywy doszło do poważnego urazu, niemal przebicia, błony śluzowej jelita grubego. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, nie rozumiałam, co się ze mną działo.

A co na to lekarze?

- Jeden wpisywał, że krwawienie jest z hemoroidów. Ale drugi pisał już, że krwawienia z hemoroidów nie stwierdził. Tak sobie pisali. A ja dopiero później dowiedziałam się, że w praktyce lekarskiej jest przyjęte, że każde krwawienie z odbytu powinno zostać precyzyjnie zdiagnozowane, bo może być oznaką ciężkiej choroby.

Zobacz fragment historii choroby ze sprzecznymi zapisami nt. krwawienia >>>

No ale przecież musieli wykonywać pani jakieś badania.

- Tak, robili mi badania per rectum, czyli paluchem - zamiast kolonoskopii, o którą błagałam niemal codziennie. Bo w jednym z najlepiej wyposażonych diagnostycznie szpitali w tym kraju najważniejszym narzędziem diagnostycznym chirurga jest jego palec... Potem w sądzie prof. F. z Kliniki Neurochirurgii, na której wtedy leżałam, mówił, że lekarze nie widzieli potrzeby robienia mi kolonoskopii.

Zobacz, co prof. F. zeznał na temat kolonoskopii >>>

Tymczasem badanie paluchem nic nie dawało, bo uszkodzenie było poza zasięgiem palca.

Zobacz opis operacji, który wskazuje, w którym miejscu było uszkodzenie >>>

Lekarze nie brali tego pod uwagę? Nie rozumiem, czemu nie zrobili pani bardziej szczegółowych badań.

- No nie zrobili. A mnie bolało tak, że z tego bólu wyłam! Znajdzie pani w mojej karcie sporo odniesień do tego, że "pacjentka skarży się na ból". Nawet więcej niż uwag, że "pacjentka jest roszczeniowa"...

Jakie miała pani roszczenia? Skargi na ból, domaganie się badań?

- Moją historię choroby wypełniał na polecenie dr. G. jeden z lekarzy stażystów, dr H. Co to był za numer... Zamiast mnie zbadać i pisać o mojej chorobie, to codziennie wpisywał do karty, że "pacjentka jest roszczeniowa". I jeszcze - bobas jeden! - stawiał przy tym, nie wiadomo po co, swoją pieczątkę...

Zobacz fragment historii choroby, z zapisami dr. H. o "roszczeniowości" pacjentki >>>

To pewnie była pani roszczeniowa.

- Jak zapytałam go w sądzie, co znaczy, że "byłam roszczeniowa", to odpowiedział: "No, bo pani nam ciągle groziła, że nam sprawę w sądzie założy...". I założyłam, więc chyba byłam!

Naprawdę tak im pani groziła? Dlaczego?

- Przecież oni prawie cały miesiąc pozwolili mi tak leżeć z tym krwawieniem, z tym bólem... Mimo moich próśb, błagań nawet palcem nie kiwnęli... A nie, przepraszam! Paluch - to akurat jedyne, czym kiwali... I gdyby nie córka z mężem, którzy byli przy mnie niemal cały czas, by mnie myć, przebierać, to pewnie nikt by się tam mną tam nie zajął.

Nikt? Przesadza pani.

- Sąd napisał w wyroku: "W konsekwencji chora po jednej z operacji przez pięć dni leżała we własnym kale, w brudzie i smrodzie, bo wówczas nie dopuszczono do niej męża, który faktycznie wraz z córką przejął całą opiekę pielęgniarską nad pacjentką".

Mało tego... Proszę sobie wyobrazić, że mnie na Banacha przez kilka miesięcy nikt głowy nie umył. I jeszcze powiedzieli mojej córce, że się nie da. I tak miesiącami leżałam z brudną głową! A w szpitalu na Solcu - do którego mnie skierowali z Banacha - już trzy czy cztery dni po operacji pielęgniarka do mnie przyszła z michą z wodą. Wystarczyło odsunąć łóżko, przekręcić mnie na nim w poprzek tak, aby głowa wystawała poza łóżko, podstawić taborety pod nogi, bym się nie przewróciła, i już! A na Banacha mówili, że nie da rady. I potem jeszcze twierdzili, że ja byłam brudną pacjentką.

Skoro twierdzili, że głowy umyć się nie da, to chyba nie powinni mieć o to do pani pretensji.

- Chodziło jeszcze o coś innego. Jak pielęgniarki na chirurgii przychodziły mnie umyć, to chciały w tym celu używać podkładu, który wyciągały spode mnie. Tego samego podkładu, który był brudny od mojej ropy, krwi... Myślały, że jak go zmoczą wodą, to wystarczy! Więc ja im mówiłam "won"! Jak ja nie pozwalałam na taką "higienę", to one potem mówiły, że jestem brudną pacjentką. I może byłabym, gdybym im pozwalała się myć tym zaropiałym podkładem. Dzięki córce na szczęście nie byłam.

Strasznie dawała im tam pani w kość... I z tego, co pani mówi, były ku temu powody. Ale żeby grozić sądem? Może dlatego lekarze i pielęgniarki zaczęli omijać panią szerokim łukiem?

- Co to jest za argument?! Czy ja nie miałam prawa domagać się odpowiedniej opieki medycznej? Czy ta jest zarezerwowana tylko dla pacjentów, którzy bez sprzeciwu znoszą niekompetencję i partactwo lekarzy? Poza tym ja nie miałabym żadnych zastrzeżeń, gdyby się mną odpowiednio zajęto.

Tymczasem oni albo ignorowali moje wycie z bólu i błagania o kolonoskopię, albo przychodzili sobie cyrki urządzać. Pani sobie wyobrazi, że wrócił jeden ordynator z urlopu, przychodzi do mnie na konsultację, każe zabrać mi balkonik i mówi do mnie: "Idź!". Jak w "Znachorze", kiedy choremu w filmie zabrali łupki i kazali iść. A ja przecież po tej operacji usunięcia ropnia w ogóle nie chodziłam! Powiedziałam mu to, ale ten swoje: "Idź!". Nie zrobiłam nawet kroku, a rehabilitant już musiał mnie łapać...

Czy ja więc nie miałam prawa urządzać awantur, kiedy pracownicy szpitala tak się wobec mnie zachowywali?

Dużo było tych awantur?

- No trochę było. Prof. F. podczas kolejnej awantury kazał mi wyjąć cewnik. Powiedział: "Macie ją wozić do kibla". Co to znaczyło w praktyce? Trzeba było za każdym razem mnie bezwładną przekładać z łóżka na wózek, wieźć do łazienki, ściągać z wózka na toaletę, a potem znów na ten wózek i z powrotem do łóżka...

Odebrałam to jako złośliwość. I zakomunikowałam panu profesorowi: "To będę teraz sikać w łóżko". Ten w końcu się poddał i zgodził, by mi na powrót założyli ten cewnik. W historii choroby jest taki zapis, że zakładają mi cewnik, następnego dnia rano mi go wyjmują, a po południu znów zakładają.

Zobacz fragment historii choroby z zapisem o cewniku >>>

Ale to już było po tym, jak przewieźli mnie na OION (Oddział Intensywnej Opieki Neurologicznej). I tam to dopiero zaczął się horror...

*Uwaga! Wszystkie inicjały lekarzy zostały zmienione na przypadkowe

O tym, co przeżyła Garboś-Jędral na OION-ie, czytaj w drugiej części rozmowy >>>

Wszystkie części cyklu 116 DNI NA BANACHA >>>

Wszystkie części cyklu 116 DNI NA BANACHA >>>

Napisz do redakcji: listydoredakcji@gazeta.pl

Więcej o: