Polski sukces czy porażka? "Miało być inaczej, wyszło jak zwykle"

- Bardzo szybko zapomnieliśmy o Polsce sprzed 30 lat. Ale na litość boską, nie powinniśmy zapominać o tym, co tu się w ciągu minionego ćwierćwiecza zdarzyło - mówił w Radiu TOK FM Michał Olszewski, który w najnowszym numerze "Tygodnika Powszechnego" zżyma się na polskie krytykanctwo i krótkowzroczność.

"Skoncentrowani na brzozie smoleńskiej oraz nieśmiertelnych pytaniach, kto ile wypił w Magdalence, zapominamy o tym, co nadchodzi. Coraz więcej spraw, które wymagają wyjścia poza horyzont najbliższych wyborów, zdaje się nas przerastać. I za ten brak dalekowzroczności przyjdzie słono zapłacić" - pisze w "Tygodniku Powszechnym" Michał Olszewski.

Publicysta przypomina też exposé zmarłego niedawno Tadeusza Mazowieckiego, który mówił o przepaści cywilizacyjnej między Zachodem a Polską, którą trzeba zasypać. "Cóż, panie premierze, nie udało się" - pisze gorzko Olszewski. "To już prawie ćwierć wieku, a my nadal jesteśmy zmęczeni Polską, może nawet jeszcze bardziej, bo tym razem żadna nowa nadzieja nie świta na horyzoncie".

Olszewski był gościem Agaty Kowalskiej w audycji "Post Factum" w Radiu TOK FM.

Agata Kowalska: To jest lament nad Polską?

Michał Olszewski: - Miało być inaczej, wyszło jak zwykle.

Planował pan chwalić w artykule?

- Planowałem nie narzekać.

We wstępniaku do najnowszego "Tygodnika Powszechnego" ks. Adam Boniecki pisze, że odnalazł jedną rzecz, która integruje Polaków. Kłótnie. Tymczasem kilka stron dalej minister Bartłomiej Sienkiewicz mówi o marszach 11 listopada: "Ta wielość jest wyrazem czegoś zrozumiałego. Jesteśmy po prostu trochę anarchiczni. I pomysł, że mamy wszyscy iść pod jednym sztandarem, jest trudno akceptowalny. (...) To jest święto, w którym się powinno manifestować jedność, ten właśnie najniższy wspólny mianownik wspólnoty politycznej". Ze swą myślą, że tego dnia Polacy zbiorą się pod biało-czerwoną flagą, zapominając o tym, co dzieje się przez cały rok, minister jest archaiczny.

- Szukam w pamięci momentu w ostatnich latach, kiedy naród zbierał się pod flagą. Przychodzi mi to z dużą trudnością. Może moment śmierci Jana Pawła II, może kilka godzin po katastrofie smoleńskiej. I nic więcej.

To działa na naszą niekorzyść?

- Wcale nie oczekuję, żebyśmy szli pod jednym sztandarem. To nie jest potrzebne. Wyznacznikiem polskości jest nie to, że spaja nas jedna myśl, tylko to, że patrzymy na siebie bez nienawiści. I z tym w ostatnich latach mamy coraz większy kłopot. Nienawiść od kilku lat nabrzmiewa.

W swoim tekście pisze pan o złorzeczącym pasażerze, któremu pociąg spóźnił się piętnaście minut. Jest tak dobrze, że narzekamy na drobiazgi?

- Bardzo szybko zapomnieliśmy o Polsce sprzed 30 lat. Punktem naszego odniesienia nie jest Ukraina czy Białoruś, ale Niemcy. Nie chcemy żyć jak ludzie z ukraińskich wiosek, chcemy żyć jak Niemcy, i wydaje się to normalne. Nie przejdzie mi przez gardło teza, że Polacy mają rozbuchane ambicje i chcą za dużo konsumować. Ale coś jest na rzeczy. Z tak wielką łatwością zapominamy o osiągnięciach minionych 25 lat, że trudno mi zrozumieć, gdzie leży przyczyna frustracji. Wiem, że odpowiedź jest prosta: nie ma pracy, nie ma perspektyw. Owszem, ale jedynym sposobem, żeby tutaj nie zwariować, jest ważenie racji. Od kilku lat Polacy uznali, że mają prawo czytać świat jednostronnie. Może to jedna z przyczyn naszych problemów.

Może problemem jest to, że kompletnie nie rozumiemy, dlaczego to jest kraj sukcesu?

- To znów kwestia przykładania miary. Trudno mieć pretensje do Polaków, że do polskiego sukcesu nie przykładają miary wschodniej, lecz niemiecką. Ale na litość boską, nie powinniśmy zapominać o tym, co tu się w ciągu minionego ćwierćwiecza zdarzyło. W innym przypadku będziemy się opisywać jako kraj ruin, destrukcji i absolutnego zniszczenia.

Obawiam się, że w ciągu najbliższych dekad ten sukces zacznie się obracać w pył. Przyjdzie moment, w którym zapytamy: dla kogo ten sukces budowaliśmy? Odpowiemy na to nie my, ale nasze dzieci. W Polsce dominuje perspektywa krótkoterminowa, najbliższych wyborów, najbliższego budżetu. To zrozumiałe w kraju, dla którego kołdra finansowa będzie zawsze przykrótka. Ale absolutne wycinanie tego, co będzie za 30, 40 lat, skutkować będzie tym, że obudzimy się w kraju ludzi starych, w którym nie ma młodzieży, nie ma kto pracować, nie ma kto płacić składek do ZUS.

Pisze pan "Nieźle nam poszła dekonstrukcja poprzedniego systemu, nie udało się jednak znaleźć nowej formy społecznej, odpowiedniej dla wygłodniałych, spragnionych lepszego życia ludzi".

- Myślę o wyborze, którego dokonaliśmy, świadomie czy nie, na przełomie lat 80. i 90., którego przykładem jest wypowiedź Piotra Skwiecińskiego z "Rzeczpospolitej" po powrocie z Węgier. Napisał, że Węgry to kraj, w którym stosunkowo słabymi samochodami jeździ się po niezłych drogach, a Polska to kraj, w którym dobrymi samochodami jeździ się po słabych drogach. To jest kwintesencja naszej przemiany. Jednak alternatywy nie było. Ten wygłodniały, szary, zmęczony tłum chciał telewizorów, dywanów, ananasów w puszce, peweksów.

Kiedyś postawiłam optymistyczną tezę, że emigracja to wynik nie tyle braku środków finansowych, co tęsknoty za lepiej zorganizowanym życiem. Ale jeden z ekspertów powiedział: "nie, powody emigracji to pieniądze". I to jest pesymistyczne, bo ci ludzie nie będą do nas wracać z jakimś zasobem lepszej organizacji życia.

- To pozwala zapytać, w jaki sposób wykorzystujemy strumienie pieniędzy płynące do nas z bogatszych krajów Unii Europejskiej. W co pompowane są te pieniądze? W aquaparki, kostkę brukową, wzmacnianie nabrzeży. Ale nie w budowanie nowych miejsc pracy, okrętów flagowych gospodarki, w tę wyświechtaną już innowacyjność. Jest takie piękne sformułowanie, które można nieoficjalnie usłyszeć na korytarzach Ministerstwa Rozwoju Regionalnego: są pieniądze, znajdźmy problem. A to, że za kilka lat trzeba będzie dokładać do aquaparków, nikogo nie martwi. Dziś przedmiotem troski, nie tylko naszej, ale polityków, powinno być to, co stanie się za siedem lat, kiedy ten strumień europejskich pieniędzy wyschnie.

Premier Tusk zrobił konferencję z tortem zrobionym z euro, zamiast ogłosić, że to ostatni tort.

- Ponieważ premiera Tuska nie ma w okolicy, możemy się za niego zastanowić, co się wtedy stanie. Co stanie się na przykład z województwem warmińsko-mazurskim, skąd pochodzę. Jeśli przez tyle lat pompowania potężnych funduszy, bo warmińsko-mazurskie ściąga na głowę najwięcej pieniędzy z UE, wciąż utrzymuje się tam najwyższa stopa bezrobocia i najniższe płace, to albo ja czegoś nie rozumiem, albo projekt unijny szwankuje.

Więcej o: