Mecenas Roman Giertych zatrudnia filipińską pomoc domową. Na papierze Filipinki Giertycha były asystentkami w jego kancelarii adwokackiej - donosi najnowszy "Wprost". Autorzy tekstu, Michał Majewski i Sylwester Latkowski (naczelny tygodnika), piszą ponadto: "To, co robił Roman Giertych, jest wątpliwe prawnie i podatkowo, ale może być korzystne finansowo dla byłego wicepremiera. Zatrudniając Filipinki w kancelarii, może wrzucić ich wynagrodzenia w koszty prowadzenia działalności. Tyle że jest to ryzykowne prawnie. Przepisy mówią, że o zezwolenie na prace dla cudzoziemca występuje jego przyszły pracodawca, w tym przypadku kancelaria Giertycha. Pracodawca musi złożyć wniosek w urzędzie wojewódzkim. W papierach trzeba wyraźnie wpisać, na jakie stanowisko ma być przyjęty kandydat".
Jeśli zatrudniający obcokrajowca pisze we wniosku, że będzie pracował on jako asystent w kancelarii, a pracuje jako pomoc domowa, to jest to łamanie prawa. Ponadto, jak podaje tygodnik, zatrudniający obcokrajowca musi od starosty uzyskać informację, że nie ma możliwości zatrudnienia Polaków. Wyniki dziennikarskiego śledztwa są tematem okładkowym.
Podejrzenia wysuwane pod adresem Giertycha są dosyć poważne - mecenas rzekomo łamie prawo. Dzwonię więc do niego z prośbą o odniesienie się do całej sprawy. Jak się okazuje, Giertych ode mnie dowiaduje się, że jest bohaterem tekstu w najnowszym wydaniu tygodnika. Mówię, że ponoć dziennikarze chcieli z nim porozmawiać, ale usłyszeli groźby, że poda ich do sądu ("Chcieliśmy o tej sprawie porozmawiać z byłym wicepremierem. Zamiast argumentów usłyszeliśmy groźby, że ewentualna publikacja zaowocuje sprawą w sądzie" - napisał Latkowski w redakcyjnym komentarzu).
- Nie groźby. Ja powiedziałem panu Majewskiemu, że mam nadzieję, że coś takiego napisze, co pozwoli nam się spotkać. I teraz od pani słyszę, bo artykułu nie czytałem, że spełnił moją prośbę - mówi były wicepremier.
Czytam mu więc fragment komentarza Latkowskiego: "Dlaczego o tym piszemy? Cóż w tym zaskakującego i złego? Wiele osób w Polsce zatrudnia na czarno pomoc domową albo stosuje triki, by płacić jak najmniejsze podatki. Tyle że Roman Giertych nie jest pierwszym lepszym mecenasem. Reprezentuje elity władzy jako prawnik".
- Kto napisał ten tekst, kto jest pod nim podpisany? - pyta wyraźnie zdenerwowany Giertych. - Sylwester Latkowski i Michał Majewski - odpowiadam. - Jeżeli jest taki tekst, to ci panowie mają u mnie pozew. Bo ja nikogo nie zatrudniam na czarno, nikogo nie zatrudniam nielegalnie. Jeśli mi taki zarzut pan Latkowski stawia, że zrobiłem coś nieetycznie, to spotka się ze mną w sądzie. Ci panowie do końca swojego życia, dopóki nie spłacą długów za przeprosiny, będą mieli z tym problem. Tak powiedziałem i tak zrobię. Za tydzień wpłynie pozew do Sądu Okręgowego w Warszawie - zaznacza Giertych.
Jak w takim razie wygląda sprawa z Filipinkami? - Historia jest taka: koleżanka mojej żony, która jest Filipinką, poinformowała ją, że są jakieś dziewczyny z Filipin w tragicznej sytuacji. One przyjechały do pracy w Polsce, chyba zbierały jakieś grzyby. Otrzymywały za to grosze, w zasadzie to była niewolnicza praca. Nie miały ubrań, butów. Miejscowy proboszcz się tą sprawą zainteresował, bo one zimą w klapkach chodziły do kościoła. W pewnym momencie te Filipinki uciekły od pracodawcy. To była głośna sprawa, już dokładnie nie pamiętam, ale tam pracowało w takich warunkach około 50 osób... - opowiada były wicepremier.
- Kiedy one uciekły, pojawiła się prośba, aby ktoś im pomógł. Na prośbę mojej żony zatrudniłem dwie z tych dziewczyn u siebie w kancelarii, do pomocy. Sprzątały u mnie, przynosiły dokumenty, jakieś listy miały pisać... Zatrudniłem je w mojej prywatnej kancelarii, wszystko było zgodnie z prawem, legalnie, za moje własne pieniądze. Po jakimś czasie jedną z nich postanowiłem zatrudnić w domu jako pomoc domową. Wystąpiliśmy do urzędu o zmianę pozwolenia na pracę, uzyskaliśmy ją, wszystko formalnie jest w porządku. Później ściągnąłem jeszcze jej koleżankę z Filipin, po uzyskaniu wizy na pracę, pozwolenia na pobyt, wszystkich stosownych zgód - wyjaśnia. I dodaje ostrym tonem: - Jeżeli ktoś mi robi jakikolwiek zarzut z tego, że okazałem litość tym dziewczynom, że je u siebie postanowiłem zatrudnić... Moja kancelaria jest prywatną kancelarią, przecież tam nie ma żadnych publicznych pieniędzy. Mógłbym sobie zatrudnić pana Latkowskiego do tego, żeby mi sprzątał, i nikomu nic do tego, na co ja wydaję moje pieniądze.
Zdaniem Giertycha artykuł "Wprost" to zemsta. - To zemsta za pozew, który skierowałem w imieniu Sławomira Nowaka dwa tygodnie temu właśnie przeciwko Latkowskiemu, Majewskiemu i "Wprost". To prymitywna zemsta za moją pracę, jaką wykonuję jako adwokat - stwierdza.
- Ci panowie wiedzą, że przegrają sprawę z panem Nowakiem, więc próbują szukać na mnie haków. Tylko źle trafili, bo nie wiedzieli, że wszystkie sprawy załatwiłem legalnie, wszystko było zgodnie z prawem. Dostali pewnie informację z urzędu pracy, tylko ktoś im nie przekazał szczegółów, że zmieniłem pozwolenie na pracę dla tej dziewczyny, kiedy zatrudniłem ją jako pomoc domową. Nie znali też pewnie motywów, jakie mną kierowały, kiedy ją przyjmowałem - mówi Giertych.
Pół godziny później wicepremier dzwoni jeszcze z jednym wyjaśnieniem. - Pani redaktor, przeczytałem ten artykuł. I jedną rzecz muszę dodać, wyjaśnić: ja mam z panem Majewskim proces, dlatego nie mogę z nim rozmawiać. Mam przeszkodę natury formalnoprawnej. I on doskonale o tym wie, kiedy do mnie dzwoni - zaznacza, odnosząc się do kwestii jego braku komentarza.
Chcesz na bieżąco otrzymywać najważniejsze informacje? Masz telefon z Androidem? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE! Najważniejsze informacje codziennie na żywo w Twoim telefonie!