"Jest dość zdumiewające, że politycy i komentatorzy kwestionujący prawo Stanów Zjednoczonych do interwencji w Syrii z niezwykłą łatwością przechodzą do porządku dziennego nad destrukcyjną rolą Rosji w konflikcie syryjskim" - pisze w "Rzeczpospolitej" dr Zbigniew Lewicki , amerykanista z Uniwersytetu im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.
Lewicki przypomina, że to właśnie weto Moskwy związało ręce Radzie Bezpieczeństwa ONZ. "To w kierunku Moskwy, a nie Waszyngtonu należy kierować wyrazy protestu oraz potępienia, i to ją obarczać odpowiedzialnością za bezkarność syryjskich wojsk rządowych" - podkreśla politolog. I zaznacza, że Rosja w swych działaniach wobec Syrii realizuje jedynie "czysto partykularny interes, jakim jest chęć utrzymania ostatnich już pozostających w jej dyspozycji baz marynarki wojennej na Morzu Śródziemnym".
Tymczasem Stany Zjednoczone nie rezygnują według Lewickiego ze swej mocarstwowej roli. Zdaniem politologa "ogłoszenie przez prezydenta Baracka Obamę zamiaru dokonania karnego uderzenia na wybrane cele w Syrii praktycznie przesądza o dalszym postępowaniu Stanów Zjednoczonych". Jego zdaniem można oczekiwać gorącej dyskusji w Kongresie, "ale jest niemal pewne, że w ostatecznym rachunku górę weźmie poczucie odpowiedzialności za państwo".
Lewicki przyznaje jednak, że decyzja o interwencji w Syrii nie przyszła Barackowi Obamie łatwo. Z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że USA nie mają w Syrii własnych interesów. Wiadomo też, że interwencja skutkować będzie ofiarami wśród cywilów, co wykorzysta reżim Baszara al-Asada. Jeśli zaś informacje wywiadowcze o użyciu chemicznych środków bojowych przez Rosjan okażą się nieprawdziwe, wiarygodność USA ostatecznie legnie w gruzach. Ostatnim problemem jest brak międzynarodowej zgody na interwencję. "Działanie Stanów Zjednoczonych będzie zatem jednostronne, podjęte na mocy własnej decyzji - co stworzy bardzo niebezpieczny precedens" - zauważa Lewicki.
I konkluduje: "Z tych wszystkich powodów tym bardziej należy docenić postępowanie Stanów Zjednoczonych i samego prezydenta".
Cały artykuł przeczytasz w "Rzeczpospolitej".