Duża firma produkująca wyroby mięsne pozwała do sądu blogera, który zamieścił w sieci nagranie testu tatara wołowego z Sokołowa i domowej roboty. Z porównania wynikało, że pierwszy produkt nawet po usmażeniu nie zmienia barwy, co rodziło podejrzenia, że jego skład jest niewłaściwy. Sam bloger stwierdził, że w tatarze z Sokołowa musi być dużo chemii.
Pozwanie go do sądu okazało się fatalne dla wizerunku marki. Burza rozpętała się na firmowym fanpage'u na Facebooku, gdzie każdy wpis jest teraz kwitowany słowem "tatar". Krążą też już memy i żartobliwe nagrania komentujące całą sytuację.
Dlaczego firma popełniła błąd? Jak należało postąpić, by nie dopuścić do kryzysu? I co można zrobić, by wybrnąć z wpadki? O to pytamy Macieja Budzicha, autora bloga Mediafun, na którym zajmuje się komentowaniem nowych mediów i analizą komunikacji marketingowej firm.
Maciej Budzich*: - Przede wszystkim należało go przewidzieć. Mamy do czynienia z powszechnie znanym mechanizmem. Nie było tu żadnego zaskakującego elementu. Moim zdaniem rozwiązania były dwa. Pierwsze, którego nie jestem zwolennikiem, polega na ugłaskaniu blogera. To są pomysły w rodzaju zaproszenia go do fabryki, pokazania procesu produkcji.
Dosyć ciekawym rozwiązaniem byłoby wykorzystanie faktu, że w materiale blogera było sporo niedociągnięć merytorycznych. Firma mogła, bazując na tym, przygotować swoją odpowiedź. On podłożył się w tylu miejscach, że Sokołów mógł go rozjechać. Mogli zrobić parodię albo solidny, rzeczowy materiał. W przypadku gdy uwaga internetu skupiona jest na firmie, sprawę można wygrać w taki właśnie sposób.
- To zależy. Choć filmik miał ponad 100 tys. wyświetleń, może warto było go zignorować. Fakt, że gdzieś w rozrywkowym programie kulinarnym pojawiła się krytyka, nie oznacza, że musi być odpowiedź firmy. Szczególnie że tak naprawdę ten film nie pokazywał niczego dramatycznego. W mięsie nie znaleziono zdechłego szczura czy jakiejś trucizny.
- Absolutnie nie odmawiam firmie prawa do obrony swojego dobra i wizerunku, ale w dzisiejszych czasach firma musi być przygotowana, że zostanie przez internautów postawiona w roli cenzora internetu lub gnębiciela biednego blogera. Wiadomo też, że w takiej sytuacji większa część internetu stanie po stronie blogera. Zaczną powstawać memy, parodie... Chodzi o to, żeby trochę przejechać się po firmie, a z drugiej strony zyskać coś dla siebie. Żartobliwe komentarze nagrali już Wardęga i Adbuster. Dlatego spodziewając się takiej reakcji, firma musi skalkulować, czy batalia prawna jest rzeczywiście najlepszym rozwiązaniem.
- To jest moment, w którym trzeba się przyznać do błędu. Wydaje mi się, że internet tego wymaga. Poza tym trzeba też uzgodnić wspólne stanowisko z blogerem.
- Trzeba to przeczekać. Każda riposta tylko dodatkowo nakręca komentujących.
- Trudno jest to ocenić. Na pewno nie będzie jakiegoś ogromnego spadku. Ale sprawa wyszła już poza sam blog czy blogosferę, artykuły o tym są w dużych serwisach i docierają do szerokiego grona odbiorców. Mimo wszystko jednak jest to przede wszystkim kwestia wizerunkowa. Może Sokołów teraz tego nie dostrzega, bo nie ma mocnego kanału komunikacji w internecie. Jest fanpage, który ma 6 tys. fanów, to nie jest dużo przy tego typu firmie.
Możliwe, że za pół roku czy rok będą chcieli to zmienić, wystartować z działaniami w sieci. I wtedy ten pojawiający się wszędzie tatar będzie problemem dla firmy i dla każdej agencji reklamowej, która się nią zajmie. Dlatego ewentualny spadek sprzedaży trzeba brać pod uwagę, ale najważniejsza jest kwestia wizerunkowa. A teraz, żeby budować wizerunek marki w sieci, trzeba się nauczyć języka internetu. Nie można go ignorować, jak to się stało w tym przypadku.
* Maciej Budzich - autor bloga Mediafun, obserwator i komentator nowych mediów i wszystkiego, co jest związane z nowymi technologiami i ich zastosowaniem w budowaniu marki, wizerunku, promocją firmy i przedsiębiorczością.
Chcesz wiedzieć więcej i szybciej? Masz telefon z Androidem? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE! Najważniejsze informacje codziennie, na żywo w Twoim telefonie!