Już samego zdławienia zrywu w 1944 roku Joseph Goebbels, złowieszczy mistrz propagandy, nie zdyskontował na wewnętrzny użytek. "Bohaterski czyn Wehrmachtu" w Warszawie zaświadczałby raczej o generalnej degrengoladzie na froncie wschodnim i jego zapleczu niż o sprawnej machinie rzeźniczej, przerzucającej istotami ludzkimi jak łopatą piasek. Informacje o powstaniu nie trafiły więc na czołówki gazet III Rzeszy.
Przebieg wypadków w Warszawie skrywano przed własną opinią publiczną. Późniejsza zimna wojna, niemiecki cud gospodarczy i ucieczka Niemców w historyczną afazję w epoce Adenauera spuściły na powstanie zasłonę milczenia. Nie zerwało jej w 1961 roku schwytanie Adolfa Eichmanna przez wywiad izraelski i zakończony wyrokiem spektakularny proces wielkiego zbrodniarza. Wtedy do rustykalnych salonów Niemców z wygodnymi sofami niespodziewanie wtargnął Holocaust. By nie wyjść do dnia dzisiejszego. O zbrodniach III Rzeszy w Polsce Niemcy dowiadywali się dopiero w dekadzie lat 70. W dozowanych ilościach.
Powołana do życia przez rządzących w Polsce komunistów i rząd RFN wspólna komisja podręcznikowa - rezultat nowej polityki wschodniej kanclerza Brandta i jego fascynacji Edwardem Gierkiem - potrzebowała lat, by wypracować wspólne stanowisko. Ignorowane zresztą w poszczególnych landach niemieckich, cieszących się autonomią w polityce oświatowej. Stąd pionierami, którzy w RFN najradykalniej zdzierali zasłonę tajemnicy z niemieckiej okupacji w Polsce, były lewicowe środowiska katolickie. To z nimi "wąchali się" katolicy ze "Znaku", "Tygodnika Powszechnego" czy "Więzi", gotowi do tego, by w każdej chwili usunąć rosyjską pchłę z polskiego kożucha.
Kolejną wielką cezurą okazała się pomoc, jaką tysiące Niemców z RFN zaczęło w postaci paczek przysyłać Polakom po wprowadzeniu stanu wojennego w grudniu 1981 roku. Niemieccy darczyńcy przecierali oczy ze zdumienia, gdy się dowiadywali, że ich paczki trafiają do byłych więźniów KZ-tów. Nowe otwarcie, jakie nastąpiło wraz ze zjednoczeniem Niemiec i transformacją PRL w III RP, przekształciło polsko-niemieckie pionierskie kontakty w strukturalną współpracę. Najpierw między historykami.
Pierwszorzędną rolę odegrały Niemiecki Instytut Historyczny i warszawskie biuro Fundacji Konrada Adenauera. Do rangi multiplikatorów wiedzy o powstaniu warszawskim w Niemczech urósł warszawski historyk Włodzimierz Borodziej, autor monografii o powstaniu w języku niemieckim, i jego kolega po fachu z uniwersytetu we Freiburgu, Bernd Martin. Niemiecki profesor zainicjował też jako jedyny w uniwersyteckim pejzażu Niemiec cykl seminaryjny o powstaniu warszawskim. Od ponad 20 lat niczym misjonarz rokrocznie przybywa z kolejnymi rocznikami swoich studentów do Warszawy, by na miejscu pokazać im topografię "najbardziej mrocznego sprzężenia stosunków polsko-niemieckich".
Po historykach przyszli filmowcy. Jeden z nich, Paul Mayer, nakręcił bezprecedensowy film o polskim państwie podziemnym, z powstaniem warszawskim włącznie. Jego "Konspiratorki" odsłaniają udział kobiet w zbrojnym oporze Polaków przeciwko Niemcom. I honorują naszą wrażliwość na ocenę II wojny światowej. Zawierając wszystko to, czego zabrakło w inkryminowanym filmie "Nasi ojcowie, nasze matki".
W 80-milionowych Niemczech o powstaniu wiedzą więc elity. Statystyczny Niemiec, zapytany o nie na ulicy, rozdziawi ze zdumienia usta. Sprzedawczyni w dyskoncie Aldi czy posterunkowy na niemiecko-szwajcarskim przejściu granicznym w Bazylei/Lörach w najbardziej naturalny sposób nie interesują się historią, tylko piłką nożną, nie czytają książek Borodzieja czy Martina, tylko kryminały. A do Polski na urlop nie przyjeżdżają, tylko grzeją się na plażach Ibizy. Utyskiwanie w Polsce na niewiedzę, ignorancję czy impertynencję Niemców, jak przy okazji kiczowatego filmu ZDF, nie ma końca.
Czemu więc w dobie konkurencji medialnych przekazów z jednej, a przyjaznych relacji między Polską a Niemcami i dobrej chemii między Angelą Merkel a Donaldem Tuskiem z drugiej strony, nie zorganizować za rok meczu piłkarskiego reprezentacji Polski i Niemiec, w duchu olimpijskim, w 70. rocznicę Powstania. Ostatnią z okrągłych, w której mogą jeszcze uczestniczyć sami powstańcy. W przerwie spotkania można by puścić 15-minutowy spot o powstaniu, skrót filmu Paula Meyera. Obejrzy go 20 milionów Niemców, w tym nawet niemieccy turyści na Ibizie, niewychodzący na wyspie z biało-niebieskich bawarskich namiotów i koniecznie z "Paulanerem" w ręku.
Wizyta reprezentacji Niemiec w KZ-Auschwitz, na kanwie ME 2012 w Polsce, bliskość wrażliwej na polską historię Angeli Merkel z Niemiecką Federacją Piłkarską, obecność Lewandowskiego i inny polskich muszkieterów w Bundeslidze oraz sam termin ewentualnego spotkania już po mundialu 2014 w Brazylii ideę meczu Polska-Niemcy w dniu 1 sierpnia 2014 sprowadzają z nieba na ziemię. A pożądany scenariusz czynią całkiem realny. I to dużo bardziej niż surrealistyczny, choć odbyty, pojedynek Lechii z Barceloną.