- On starał się zabijać osoby powyżej 14. roku życia, uważał, że są już dorosłe i odpowiadają za swoje czyny, mają swoje przekonania. Nie mogę sobie wyobrazić, jakim potworem trzeba być, żeby zabić dziecko - opowiada w przejmującej rozmowie Adrian Pracoń. Ten 24-latek opisał w książce "Masakra na wyspie Utoya" ostatnie chwile wielu swoich przyjaciół, którzy zostali zamordowani 22 lipca 2011 roku.
Adrian Pracoń: Teraz daję sobie radę, ale różnie to bywa. Często sypiałem mało, budziłem się w nocy. Im bliżej rocznicy, tym było gorzej.
- Często mam koszmary. Śni mi się, że ktoś mnie goni, że muszę uciekać, chować się. Mam poczucie strachu... Na początku, niedługo po zamachu, śniły mi się jego buty, kiedy stał obok mnie i miał mnie dobić. Śniło mi się, jak we mnie celuje i jak zabija moich przyjaciół.
Pamiętam wszystko. Jakby to się wydarzyło wczoraj. Najczęściej wraca właśnie ten moment, kiedy we mnie celował, kiedy leżałem na kamieniu, udając, że nie żyję. Wtedy zaczął strzelać do moich przyjaciół, a mnie postrzelił.
I wraca też ta niepewność z samego początku masakry. Nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje. Nie wiedzieliśmy, czy to żart, trening, czy chcieli nam pokazać, jak żyje się w kraju ogarniętym wojną. Widzę, jak on zabija kolejne osoby, jak starają się od niego uciekać. Jak chodzi i dobija leżących na ziemi. Wszystkie te obrazy do mnie wracają.
- Przez pierwsze 83 dni po zamachu jedna z gazet codziennie miała go na pierwszej stronie. To straszne, ale cóż mogę powiedzieć... Nie po to walczyliśmy o demokrację, żeby teraz go nie pokazywać.
- Niedobrze mi się robi. Fizycznie. Jak tylko go zobaczę. Nie boję się go, wiem, że siedzi w więzieniu, że nie zrobi nam krzywdy. Jednak sam fakt, że ktoś taki istnieje, jest dla mnie obrzydliwy. On zabrał mi moich najlepszych przyjaciół...
- To dla mnie bardzo trudny temat. Przez jakiś czas nie wiedziałem, czy jeszcze kiedykolwiek się uśmiechnę, czy pokocham... Byłem przestraszony, zlękniony, zły, sfrustrowany, miałem w sobie mnóstwo żalu. Te emocje przykryły wszystkie inne.
- Miałem na to tysiąc odpowiedzi, choć oczywiście ciężko było to sobie wyjaśnić. Krótko po tragedii myślałem, że po prostu nie chciał strzelać do pojedynczych osób, wolał zabijać całe grupy. Teraz coraz częściej myślę, że to był przypadek. Żyję dzięki przypadkowi.
To nie mogła być żadna siła wyższa, bo gdyby istniała, tragedia na wyspie Utoya nigdy by się nie wydarzyła. Spotkałem pewnego księdza, który tłumaczył mi, że to była walka dobra ze złem. Czasami wygrywało zło, w moim przypadku zwyciężyło dobro, coś mnie chroniło.
- W to konkretne nie, ale czasem warto tak na to spojrzeć. Łatwiej jest przez to przejść.
- Często się budzę z takim odruchem, że sięgam po kamień i w niego rzucam. Znajduję nóż, mobilizuję ludzi. To do mnie wraca, mam poczucie winy, że to wszystko się wydarzyło. Zrzucałem na siebie winę, wpędziłem się w depresję.
Teraz łatwo mówić, że powinniśmy zachować się tak albo inaczej. Ja znalazłem się w sytuacji zupełnie abstrakcyjnej, nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy, że przeżyję coś takiego. Każdy z nas robił, co mógł, wszyscy staraliśmy się uratować...
- Bo był za młody. On starał się zabijać osoby powyżej 14. roku życia, uważał, że są już dorosłe i odpowiadają za swoje czyny, mają swoje przekonania. Nie mogę sobie wyobrazić, jakim potworem musiałby być, gdyby zabił małe dziecko.
- Nie wiedziałem, ile czasu mi zostało, czy zdążę powiadomić wszystkich. Do kogo najpierw zadzwonić, komu powiedzieć? Płynąłem do brzegu, celował we mnie, ale udało mi się go ubłagać, żeby nie strzelał. Odszedł...
Nie zastanawiałem się nad tym, co robię. Dopadłem do telefonu, napisałem, co się dzieje. To mogły być moje ostatnie słowa. Chciałem dać znać z miejsca, w którym wszystko się kończy.
- Jeszcze jak leżałem w szpitalu, mój tata zaproponował, żebym napisał książkę. Powiedział, że muszę to zrobić po tym wszystkim, co przeżyłem, i ze względu na to, że przeżyłem. Z czasem zacząłem traktować pisanie jak swego rodzaju terapię. To były bardzo ekstremalne wydarzenia, emocje, musiałem to z siebie wyrzucić. Gdybym tego nie zrobił, to bym zwariował. Do końca moich dni chcę pamiętać o życiu moich przyjaciół. Oni będą nieśmiertelni dzięki tej książce.
To moja odpowiedź na terror Breivika - zauważ, że rzadko wymieniam jego nazwisko. On jest powodem tego wszystkiego, on przeprowadził polityczny, terrorystyczny atak na dzieci. Większość ofiar miała po 14-16 lat! Trzeba o tym mówić, trzeba to zapisać, rozmawiać o tym, żeby mieć pewność, że to już nigdy więcej się nie powtórzy. Dzięki książce mam wszystko zapisane. Mogę zacząć zapominać o tym, co złe.
- Chciałem być szczery i dokładnie opowiedzieć, jak to było. Nie widziałem, jak Eivind został zabity, ale opisywałem to, bo był mi bliski, był moim przyjacielem. Chciałem, żeby został w naszej pamięci.
Gdy sprawa wyszła na jaw, przeprosiłem rodziców chłopca, zapytałem, czy mogę coś dla nich zrobić... Wydawca mojej książki miał to załatwić, ale nie doszli do porozumienia. Rozumiem, że to mógł być dla nich szok. Zdecydowaliśmy - dla dobra rodzin ofiar - że wycofamy książkę.
Eivind był ich synem, szanuję to, ale gdyby to ode mnie zależało, nie usuwałbym fragmentów o nim. Chciałbym, by każdy mógł o nim przeczytać. To był wspaniały chłopak. Przykro mi, że rodzicom się to nie spodobało, ale on był też moim przyjacielem, chciałem opowiedzieć o nim światu.
- Pojawiam się w mediach, więc jestem przygotowany na krytykę. Prawda jest jednak taka, że pierwszej nocy po masakrze skontaktowali się ze mną dziennikarze CNN. Po tym wywiadzie telefon nie przestawał dzwonić, a ja potrzebowałem rozmowy, potrzebowałem o tym mówić. Nie chciałem zamęczać opowieściami lekarzy i pielęgniarek, i tak mieli za swoje.
Rozmawiałem więc szczerze z dziennikarzami, po każdym wywiadzie czułem się lepiej. Miałem wrażenie, że nie opowiadam swojej historii, że to jakiś film. Po czasie, trochę mimochodem, stałem się twarzą tego wydarzenia. Dostawałem wiele listów, ludzie mnie wspierali.
Uwierz mi, ta historia kosztowała mnie bardzo dużo. Żadna popularność mi tego nie zwróci i nigdy w ten sposób o tym nie myślałem.
- Wiesz, pół roku temu zupełnie sobie nie radziłem, zgłosiłem się do szpitala psychiatrycznego, bo chciałem popełnić samobójstwo. Teraz każdy dzień jest dla mnie walką o normalne funkcjonowanie. Jestem w trakcie godzenia się z tym, co się stało. Moje życie nigdy już nie będzie takie, jak kiedyś, ale tak... mogę żyć, kochać, wyglądać normalnie.
Chciałbym wrócić do szkoły, do pracy, zadbać o moich najbliższych. Dam sobie radę, dzięki pomocy specjalistów wiem, że nie jestem sam i nie walczę samotnie z tą ciemną mocą. Widzę rezultaty, mam nadzieję i ochotę dalej żyć.
Chcesz wiedzieć szybciej i więcej? Masz telefon z Androidem? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE! Najważniejsze informacje codziennie, na żywo w Twoim telefonie!