W czwartek opublikowaliśmy artykuł, w którym opisaliśmy, jak mechanicy próbowali oszukać naszego czytelnika . Namówiliśmy Was do opisania własnych przeżyć dotyczących nieuczciwych warsztatów. Nie spodziewaliśmy się aż takiego odzewu.
W ciągu kilkunastu godzin dostaliśmy tyle listów, że na wszystkie nawet nie jesteśmy w stanie odpisać. Piszecie m.in. o tym, jak w Waszych autach "naprawiono" drążek do zmiany biegów, że zupełnie przestały działać, jak ustawiono światła, że "zaczęły świecić po niebie", jak naprawa za 500 zł kosztowała blisko 8 tys.
"Mnie kiedyś też spotkała podobna historia. Rzecz działa się w Skierniewicach. Na przeglądzie technicznym wyszło, że jedno z kół hamuje dużo słabiej, niż powinno. Zapytałem, do którego z miejscowych mechaników warto się udać i usłyszałem, że do Pana X. Zatem pojechałem, umówiłem się na jakiś zakres naprawy za ok. 500 zł. Gdy odbierałem samochód, cena wzrosła już do 950 zł, bo pan mechanik powymieniał to, co "i tak by się w najbliższym czasie zepsuło", nie pytając mnie, czy się zgadzam.
Następnego dnia wracałem do Warszawy trasą "katowicką". W pewnym momencie o mało zawału nie dostałem, bo wcisnąłem pedał hamulca, a on wszedł do końca bez żadnej reakcji. Na szczęście hamulce reagowały na "pompowanie", więc bardzo powoli z ręką na ręcznym dojechałem do Warszawy. Udałem się do serwisu i gdy odbierałem naprawiony po naprawie samochód, usłyszałem mniej więcej to samo, co opisany w artykule klient: "Kto panu to naprawiał?".
Okazało się, że mechanik w Skierniewicach wydał samochód ze źle wyregulowanymi hamulcami, coś się ocierało i świeżo wymieniony płyn hamulcowy się zagotował. Na dodatek mechanik wypryskał nowe klocki hamulcowe jakimś srebrnym preparatem w sprayu, co jak mi wytłumaczyli, jest wbrew zasadom napraw układu hamowania. Musiałem płacić dodatkowo za specjalny rozpuszczalnik i czyszczenie. Tak więc nie zawsze warto słuchać podpowiedzi o jakości usług. Panu X oczywiście już nigdy nie dam zarobić, natomiast tam pojadę, bo obsłużono mnie profesjonalnie."
"Pojechałem tam, bo wiem, że mam kłopot z tłumikiem, walił w podłogę i nie miałem światła mijania prawego. Auto ma 12 lat, Volvo V40, benzyna 2l, turbo, jestem drugim właścicielem, auto kupione w polskim salonie. Zadzwonili, że: 1. mało paliwa, trzeba dotankować - powiedziałem OK, 2. wymagają wymiany końcówki kierownicze - powiedziałem OK, 3. tłumik stary, ale pojeździć jeszcze można, sprawdzą uchwyty, drążki kierownicze są ważniejsze - OK, 4. światło prawe, do wymiany plastikowa kostka - OK.
Podsumowując, zgodziłem się na 2 i 4, koszt naprawy 950 PLN i byłem bardzo zadowolony, że zwrócili uwagę na drążki kierownicze, ale podczas rozmowy szef był nieuprzejmy, to ich nie pochwaliłem. Przed odbiorem zauważyłem, że wajcha ręcznego odstaje na 30 cm, wcześniej tego nie było. Prosiłem, aby to poprawić, to mi powiedzieli, że zarzucam im zepsucie ręcznego, a oni nic tam nie robili - choć później wyszło, że zaciągnęli mocniej i się zablokowało. Poprawili obraziwszy się i zarzucając mi, że oskarżam ich o zepsucie "starej" linki - nic takiego nie miało miejsca z mojej strony.
Wieczorem okazało się, że prawa lampa świeci po niebie, podjechałem do ściany i zobaczyłem, że świeci pod dach budynku! Z zewnątrz wygląda, że żarówka dobrze zamocowana, wsadzam rękę i okazuje się, że całe wnętrze lampy nie jest sztywne, porusza się jak pokład statku podczas sztormu - widać poszły plastikowe śruby mocujące wnętrze reflektora (info z internetu), nie można ustawić światła - nie ma szans. Pojechałem z powrotem (naprawa w sobotę) we wtorek i mówię: - Wnętrze reflektora się nie trzyma, że nie zgłaszali tej awarii przez telefon, że tak jest; że nie można ustawić świateł i wcześniej tak nie było. - Tak było, że stary samochód, że wymyślam i że oni się czują odpowiedzialni za to - usłyszałem. To mnie wkurzyło i rzuciłem im na koniec głośno, że dziadowski zakład i zamiast naprawiać to psują inne rzeczy, zrobiłem to celowo na głos żeby inni klienci słyszeli.
Co najsmutniejsze, to od 6 lat naprawiam auto w jednym zakładzie i jestem bardzo zadowolony i ten brak światła mnie podkusił aby podjechać do innego warsztatu w sobotę (moi byli zajęci), bo nie chciałem dostać mandatu."
"Gdy jeździłem Chryslerem Voyagerem, w Radomiu zmieniłem pasek rozrządu. Z powodu nie wbitego dokładnie sworznia ten pasek się rozregulował. Nie połamałem zaworów, ale i tak auto było do sporej naprawy. W serwisie dowiedziałem się, że mam do wymiany dodatkowo wszystkie wtryski. Byłem na tyle skołowany, że uwierzyłem pracownikowi, że on to robi dla mnie ekstra (może dlatego, że się jąkał i budził współczucie).
Mówił, że da mi wtryski prawie nowe, bo niedawno inny klient życzył sobie zupełnie nowe, a te były jeszcze super itp. Wymieniłem wtryski, dostałem moje niby stare do ręki i dopiero znajomy mechanik mi powiedział, że to raczej niemożliwe, żeby wtryski dopiero co wyjęte z silnika były zardzewiałe.
Potem wyszło (w rozmowach z innymi mechanikami, którzy samochód widzieli po tej "naprawie'), że zamiast zapłacić między 500 a 1000 zł zapłaciłem ostatecznie 7800 za naprawę samochodu wartego wtedy między 25 000 zł a 30 000 zł."
"Piszecie o mechanikach krętaczach, to podzielę się moim doświadczeniem. Zacząłem pracę jako kierowca samochodu ciężarowego. Jeżdżę po kraju. Wracając pewnego razu z Elbląga w samochodzie wyposażonym w dwa połączone baki; paliwo przelało się z jednego do drugiego wskutek czego silnik zapowietrzył się. Szczęściem w nieszczęściu stało się to przy stacji paliw więc wystarczyło zatankować, odpowietrzyć silnik i jechać dalej. Niestety, był to jeden z pierwszych moich kursów na mercedesie i nie wiedziałem jak to zrobić. Zauważyłem reklamę "naprawa samochodów".
Pomyślałem że kilka minut i będę mógł jechać dalej. Młody mechanik może by mi pomógł ale nadjechał szef który stwierdził że "skoro nie można odpalić silnika to pewnie nie paliwo tylko coś innego".Za holowanie samochodu o dokładnie o 100 metrów zażyczył sobie 100 zł plus vat. Na drugi dzień mechanik zaczął naprawiać samochód od próby wymiany filtrów (wymiana 1000 km wcześniej) twierdząc że filtr jest stary. Nie reagował na moje sugestie o odpowietrzeniu.
Po dalszym moim marudzeniu na ten temat "obraził się" wyprowadził samochód z warsztatu i powiedział że to on uczył się na mechanika i on wie, co ma robić, a skoro jestem taki mądry, to niech radzę sobie sam. Zadzwoniłem do mechanika z firmy i przez telefon sam odpowietrzyłem silnik w 5 minut. U tego mechanika za holowanie i roboczogodziny pseudonaprawy wyszło 250 zł."
"Samochód "naprawiali" miesiąc, za każdym razem mówili, że popsuta jest inna część, najpierw jakiś przekaźnik, później przepustnica, kupiłam nową przepustnicę, wymienili ale usterka nadal jest (auto trzymało cały czas wysokie obroty). Po wymianie przepustnicy stwierdzili, że uszkodzony jest alternator, dali do regeneracji alternator. Po regeneracji alternatora oddali samochód. Zapłaciłam za naprawę, samochód otrzymałam wieczorem. Na drugi dzień rano samochód znowu wszedł na wysokie obroty i tak już zostało.
Nie oddałam im już samochodu, napisałam reklamację, ale z odstąpieniem od umowy. Samochód pojechał do innego mechanika, który stwierdził, że były połamane przekaźniki, wszystkie kable podłączone tak, że omijały komputer, generalnie pod maską była masakra.
Czekam teraz tylko na opinię na piśmie drugiego mechanika, co musiał poprawiać po tamtych partaczach. Składam pozew do sądu, będę domagać się zwrotu kosztów naprawy i zadośćuczynienia. Zgłosiłam też sprawę na policję i do Rzecznika Ochrony Konsumentów i Konkurencji."
"Ja napiszę dla odmiany nie o warsztacie "Pana Józka" ale o autoryzowanym serwisie. Serwis przez blisko dwa lata odkąd to zgłosiłem, nie potrafił zdiagnozować co stuka w moim nowym samochodzie podczas odpalania go zimą (tylko wtedy). Wymieniali gumy zawieszenia wydechu i inne drobiazgi, aż po mojej kolejnej interwencji (gdy już byłem mocno podminowany) stwierdzili, że coś drążek zmiany biegów jest za luźny i to pewnie on tak stuka, bo cięgna są wadliwe. Trochę w to powątpiewałem, bo odgłos "stukania" dobiegał z tyłu samochodu ale pracownicy oświadczyli, że to złudzenie i nie sposób na słuch tego stwierdzić. I wymienili mi cięgna.
Tysiąc kilometrów później (czyli po ok. miesiącu) stałem sobie na skrzyżowaniu czekając na zielone. Wrzucam jedynkę a drążek wraca na miejsce. Próbuję wrzucić dwójkę - to samo. Dopiero trójka "wskoczyła" i ruszyłem w towarzystwie niemiłosiernego wycia i swądu palonego sprzęgła. Wściekły od razu zajechałem do rzeczonego ASO. Panowie wzięli samochód na warsztat i stwierdzili, że odkręciły (czy odczepiły - nie pomnę) się cięgna odpowiedzialne za wrzucanie pierwszego i drugiego biegu i naprawili usterkę inkasując ode mnie pieniądze. Zapomniałem dodać, że w okresie, jaki upłynął od ostatniej wizyty skończyła mi się gwarancja.
Na moje stwierdzenie, że przecież panowie wymieniali te cięgna kilka tygodni temu oświadczono mi, iż to nie ma żadnego związku, ponieważ to się czasem tak dzieje. Jak żyję, nie słyszałem o takim przypadku, a już z pewnością nie w trzyletnim samochodzie z niewielkim przebiegiem. Szlag mnie nieomal trafił ale się spieszyłem, wiec pieniądze zapłaciłem. Fakt, kwota nie była duża ale nie znoszę jak się ze mnie robi idiotę.
W mojej ocenie, ASO są równie "niebezpieczne" dla naszych kieszeni, jak przygodne warsztaty opisane w Pana artykule. Co pewnie potwierdzi szeroka rzesza kierowców. A w ich przypadku to już cokolwiek dziwne, ponieważ taki warsztat jest przecież wizytówką koncernu i powinien wychodzić ze skóry aby nakłonić klienta do kolejnych zakupów."
Chcesz wiedzieć więcej i szybciej? Masz telefon z Androidem? Ściągnij naszą aplikację Gazeta.pl LIVE! Powiadomimy cię o najważniejszych wydarzeniach!