Ostatnio pisaliśmy o sprawie pewnego 67-letnigo mieszkańca Olsztyna , którego straż miejska chciała ukarać mandatem za to, że w miejscu publicznym miał przy sobie piwo. W puszce, w kieszeni, jeszcze nieotwarte. Jak się okazało, funkcjonariusze chcieli ukarać mężczyznę mandatem w wysokości 50 zł za "usiłowanie spożywania alkoholu w miejscu publicznym". 67-latek mandatu nie przyjął i sprawa trafiła do sądu. Wyrok jeszcze nie zapadł.
Pod artykułem pojawiła się lawina negatywnych komentarzy. Internauci krytykowali nie tylko przepis pozwalający na karanie za "usiłowanie spożywania alkoholu" i samych strażników miejskich, ale również fakt, że w Polsce nie można "pić piwa pod chmurką". W tej ostatniej kwestii pojawiły się jednak i zdania za zakazem spożywania alkoholu w miejscach publicznych.
"Jakby w Polsce było zezwolenie na picie alkoholu wszędzie, byłaby się tragedia. Jesteśmy narodem chamów i nie byłoby umiaru. Wszędzie chodziliby z piwem, hałasowali, niszczyli i śmiecili" - napisał w liście do naszej redakcji Karol. "Rozumiem oburzenie związane z kwestią zakazu picia w miejscach publicznych. Ja bym chciał, żeby u nas było tak, jak w Berlinie. Czyli chciałbym pójść do parku, kulturalnie i w spokoju wypić sobie piwo, potem wyrzucić butelkę. I nie bać się, że jak mnie zobaczy jakiś policjant, to dostanę mandat. Ale tam to jest kwestia tego, że funkcjonariusze przymykają oko na spokojnie pijące alkohol osoby, a interweniują tylko wtedy, kiedy ktoś robi problemy i zachowuje się tak, że przeszkadza innym" - stwierdził z kolei Tomasz.
"Ukaranie kogoś za to, że miał zamkniętą butelkę i mógł ją otworzyć, jest bezsensowne. Ale jeżeli chodzi ogólnie o kwestię picia alkoholu w miejscach publicznych, to mam mieszane uczucia. Z jednej strony sama chciałabym się wybrać na piknik do parku i napić tam wina albo piwa i nie martwić o mandat. Ale ja wiem, że jak się zachować, a wiele osób niestety nie. Sama widziałam grupy młodych chłopaków w parku, ewidentnie pijanych, głośno przeklinających i raczących się piwem. Nie powiem, że mi bardzo przeszkadzali, ale gdyby było przyzwolenie na picie w miejscach publicznych, zapewne tak by wyglądało pół parku. Obawiam się, że kultura picia w Polsce jest jeszcze taka, że legalne "picie pod chmurką" stałoby się szybko synonimem pijaństwa w miejscu publicznym, a parki zaczęłyby odstraszać ludzi, którzy przychodzą tam się zrelaksować albo na spacer z dziećmi" - stwierdziła Karolina.
Zgadza się z nią Paulina: "Mieszkam na warszawskiej Pradze, mam sklep nocny pod balkonem. Panowie, którzy piją przed nim alkohol, sikają potem do naszej bramy. Niektórzy Polacy nie są jeszcze rozwinięci na tyle, by pozwolić im pić alkohol na zewnątrz".
Innego zdania jest Andrzej: "Zakaz picia alkoholu w miejscach publicznych nie rozwiązuje problemu z osobami, które chodzą pijane po ulicach i zaczepiają bogu ducha winnych ludzi. Nie widzę jednak powodu, by absolutnej większości mieszkańców zakazywać spożywania alkoholu w miejscach publicznych. Co w tym złego, że chcę usiąść na ławce, na kocu i napić się wina, czy piwa? Jeżeli nie zakłócam porządku, nie zachowuję się źle, powinienem móc to robić. To jest kwestia wolności i zaufania do obywateli. My, państwo, dajemy wam prawo do swobodnego zachowywania się, ale ufamy, że nie będziecie zachowywać się jak bydło" - napisał w liście do naszej redakcji.
Za legalnym piciem alkoholu w plenerze jest Komitet Obywatelski "Piwo pod chmurką". - Naszym zdaniem picie alkoholu nie powinno być dopuszczalne w każdym miejscu. Dlatego też proponujemy, aby samorządy mogły wyznaczać, a nawet były do tego zobowiązane, strefy, gdzie nie wolno pić alkoholu. Uznaliśmy tak po długim badaniu tematu i rozmowach zarówno ze zwolennikami jak i przeciwnikami "picia pod chmurką - mówi w rozmowie z portalem Gazeta.pl Łukasz Sielski z Komitetu.
Jak wyjaśnia, prawo powinno wyglądać tak, by służyło tym, którzy chcieliby się spokojnie napić piwa w parku, jak i tym, którzy nie chcą aby ich dzieci bawiące się obok bloku spotykały osoby, które siedzą tam przy piwie. - W tym projekcie zaproponowaliśmy, aby gmina miejska lub samorząd, decydując się na wprowadzenie zakazu, precyzował go kwadratem ulic. To powodowałoby brak niedomówień - dokładnie między tymi ulicami jest zakaz, ze strefami parkingowymi. W projekcie chcemy także, aby takie strefy zakazu nie znajdowały się dalej niż 100 metrów od mieszkań, szkół, przedszkoli, itp. - mówi Sielski. Jak dodaje, rozwiązanie z wprowadzaniem stref zakazu zamiast stref picia jest korzystniejsze, bo nie tworzą się wtedy alkogetta, w których jest duże nagromadzenie pijących alkohol.
Sielski zaznacza, że rozmawiał o swoim pomyśle m.in. z policjantami. - Oni prywatnie przyznają, że nie po to wstępowali do policji, żeby ganiać za studentami z piwem. Że to mało poważny temat na poważny zawód. Ludzie przestają ich szanować, przestają traktować poważnie. A policjant powinien być zawodem zaufania publicznego. Jeżeli ludzie boją się bardziej na widok policjanta niż grupy dresów, to coś tu jest nie tak przecież - stwierdza.
Co o zmianie prawa dotyczącego spożywania alkoholu w miejscach publicznych myśli straż miejska? Monika Niżniak, rzecznik prasowy Straży Miejskiej w Warszawie, zaznacza, że funkcjonariusze nie oceniają pomysłów na przepisy ani samych przepisów, tylko wykonują swoje zadania. I rzuca statystykami: - Zdarzeń dotyczących spożywania alkoholu w miejscu zabronionym jest bardzo dużo. Rocznie mamy ponad 55 tys. takich przypadków, blisko 70 tys. sprawców wykroczeń, wobec których strażnicy podejmują interwencję, około 17 tys. osób w stanie głębokiego upojenia alkoholowego, które przewozimy na izby wytrzeźwień - mówi. Jak dodaje, picie alkoholu często jest pierwotną przyczyną kolejnych wykroczeń czy przestępstw, np. bójek, zakłócania ciszy nocnej i niszczenia mienia.
- A ile z przypadków interwencji strażników miejskich dotyczyło osób, które sprawiały problemy po alkoholu, a ile takich, które spokojnie piły piwo w miejscu zabronionym? - pytamy. - W ubiegłym roku wystawiono około 30 tys. mandatów, ale też mieliśmy ponad 30 tys. pouczeń. Strażnik miejski ocenia, z jaką sytuacją, z jaką osobą ma do czynienia, bierze pod uwagę wszystkie okoliczności zdarzenia i decyduje, czy wystarczy tylko pouczyć daną osobę. Zdarza się jednak, że zostajemy wezwani na interwencję do osób pijących alkohol, one przysięgają, że już będą spokojne i kończymy na pouczeniu. Ale za dwie godziny dostajemy wezwanie w to samo miejsce, do tych samych osób i wtedy wypisujemy mandaty. Dla niektórych jakiejkolwiek wysokości kara jest skuteczniejsza niż pouczenie - zaznacza.
Niziak, pytana o przypadek mężczyzny, któremu strażnicy chcieli wlepić mandat za nieotwartą puszkę piwa, odpowiada: - Rzeczywiście zdarzają się przypadki usiłowania spożywania alkoholu. Nas interesują sytuacje, które w sposób bezpośredni wskazują na zamiar. Bo przecież nikt nie spaceruje ulicą z otwartą puszką piwa, żeby je wywietrzyć - mówi. - Ale wspomniany mężczyzna miał zamkniętą butelkę - zauważamy. - Powiedziałam już, jakie sytuacje nas interesują. Dla mnie zamknięte piwo to nie jest zamiar spożywania. To tak, jakby ktoś wracał z zakupami - ucina.
Za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym grozi mandat w wysokości 100 zł, za usiłowanie spożywania alkoholu - od 20 do 100 zł. Strażnik miejski bądź policjant może też poprzestać na samym pouczeniu. Policja i straż miejska zgodnie zapewniają, że są wyrozumiali dla osób, które nie sprawiają problemów i nie popełniają wykroczenia notorycznie. I zaznaczają - jeżeli ktoś uważa, że dostał mandat niesłusznie, zawsze może odmówić jego przyjęcia. Wtedy sprawą zajmie się sąd.