- Podtrzymuję, że zdaniem komisji w ostatniej fazie lotu, w kabinie znajdował się wyższy oficer w randze generała, co zresztą potwierdził Instytut Ekspertyz Sądowych swoimi analizami - mówił podczas ostatniej konferencji Maciej Lasek, szef zespołu mającego popularyzować oficjalne ustalenia w sprawie katastrofy smoleńskiej. Tę wypowiedź przypomina dziś "Wprost" .
Lasek nawiązywał do twierdzeń zespołu parlamentarnego Antoniego Macierewicza m.in. podważających obecność Dowódcy Sił Powietrznych generała Błasika w kokpicie Tu-154M.
W zapisie firmowanym przez krakowski Instytut Sehna pojawiają się słowa "generałowie", mogące potwierdzać obecność Błasika. "Tymczasem z analizy Instytutu Sehna wynika nawet więcej. Krakowscy eksperci potwierdzili przecież także, że wysokość 250 metrów czyta niezidentyfikowany głos 'mężczyzny'. Kto zatem spoza załogi (która jest w całości zidentyfikowana po głosach) miał na tyle kompetencji, by odczytywać w ostatniej fazie lotu wysokościomierze?" - pyta tygodnik.
I wyjaśnia, że Błasik nie był, co prawda, formalnym członkiem załogi, ale niejako sam się nim mianował meldując prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu gotowość tupolewa do lotu. Jest więc prawdopodobne, że zamierzał sobie ten lot wpisać do własnego nalotu, jako tzw. "lot inspektorski". Warunkiem uznania Błasikowi lotu do Smoleńska jako "lotu inspektorskiego", a więc uznania jego obecności w kokpicie za uprawionej, jest jednak znalezienie odpowiedniego rozkazu w tej sprawie. Do tej pory, jak wynika z informacji "Wprost", nie udało się go znaleźć.
Jednak ekspert, z którym rozmawiał portal Gazeta.pl przekonuje, że regulamin zabraniał wówczas wykonywania "lotów inspektorskich" w samolotach, które aktualnie przewożą najważniejsze osoby w państwie. A tak przecież było 10 kwietnia.
Zaznacza jednak, że to i tak nie wyklucza obecności Błasika w kokpicie. Mało tego, podobne sytuacje się już zdarzały. - Wiem o kilku takich. Przykładowo jeden z wysokich oficerów Dowództwa Sił Powietrznych polecił spisać się jako kontrolujący przelot ekipy państwowej na pogrzeb papieża - mówi anonimowo ekspert związany z lotnictwem wojskowym.
Czemu wojskowym zależało na lotach kontrolnych, czyli nie za sterami samolotu? - Mówiąc krótko: aby otrzymać apanaże. Aby być pilotem wojskowym trzeba wykonać ileś "nalotów" w ciągu roku. To się przekłada na bezpośrednie dodatki finansowe. I potem na naliczenia uprawnień emerytalnych. Stąd właśnie w interesie każdego z tych ludzi jest, żeby te minima spełniać - opowiada nasz rozmówca. Dodaje także, że wpływała na to mała ilość innych możliwości wylatania odpowiedniej ilości godzin.
Czy i jaki wpływ ma obecność dodatkowej osoby w kokpicie? - Z założenia i w normalnych instytucjach kontrolujący wchodzi do kabiny i nie ingeruje w żaden sposób w czynności załogi. Ma siedzieć z tyłu i obserwować to, co załoga robi i czy robi to prawidłowo. Potem swoje spostrzeżenia przekazuje załodze i ewentualnie wpisuje w dokumentacje. Ale to wszystko dopiero po wykonaniu lotu.
Ale zaznacza: - Oczywiście, dodatkowa para oczu w kabinie może pomóc. Ale w większości wypadków, tego typu działalność przeszkadza. Na pewno przeszkadza w przypadku lotów, gdzie sytuacja się komplikuje, tak jak komikowała się w Smoleńsku.