Louis Ferrante jest niewysoki - metr sześćdziesiąt w kapeluszu. Łatwo nie miał ani w szkole, do której właściwie nie chodził, ani w więzieniu. Ale były gangster ma charyzmę, pewność siebie i twarz pokerzysty. Nawet przez marynarkę widać potężne mięśnie ramion. Podobno w więzieniu robił po 1000 pompek dziennie. Nienagannie ubrany twardziel.
Louis Ferrante*: Udało się. To było w czasie procesu, gdy groziło mi dożywocie, i to w trzech różnych sprawach. Dla wszystkich było jasne, że jestem pod ogromną presją, że służby bardzo chcą, żebym zaczął sypać. Ale ja miałem inny plan. Spotkałem się z największymi bossami czterech włoskich rodzin, z consigliere. I powiedziałem wprost: Jeżeli okaże się, że mam spędzić resztę życia w pudle, to OK, zrobię to w imię zasad, w które wspólnie wierzymy. Nie będę donosił, nikogo nie wydam. Ale jeżeli jakimś cudem mnie w końcu wypuszczą, to chcę iść swoją drogą, nie chcę mieć z tym światem już nic więcej wspólnego.
Wtedy wystarczyłoby, żebym zaczął kablować, a służby ustawiłyby mnie na resztę życia - dostałbym nową tożsamość, dom i samochód na drugim końcu Stanów. Zadbaliby też o moją rodzinę. Wiedziałem, że tak kończą kapusie, ci tchórze, a my, prawdziwi twardziele, którzy jesteśmy gotowi pozostać wierni swojej mafii, lądujemy za kratkami i odsiadujemy wyroki.
To, co zaproponowałem, to był uczciwy układ. Nie bardzo mogli mi odmówić. Choć myślę, że zgodzili się tylko dlatego, że nie sądzili, że mnie kiedykolwiek wypuszczą.
- To prawda, ale w mojej pierwszej książce o mafii "Tough Guy" (Twardziel) pozmieniałem wszystkie nazwiska, wszystkie nazwy miejsc. Pamiętam, że gdy się ukazała, jeden z gangsterów, którzy się w niej pojawiają, napisał do mnie mail. Wyobrażasz to sobie? Wysłał mail! I wiesz, co napisał? "Ale beznadziejną ksywę mi dałeś w książce" - tylko tyle było w mailu. Niezłe, nie? Bo wiesz, skoro tylko o imię miał pretensje, to znaczy, że był spokojny, że nikt go nie rozpozna. Tylko my dwaj wiedzieliśmy, o kogo chodzi.
Moja druga książka "Mob rules" (Zasady mafii) jest właściwie komplementem pod adresem mafii, bo pokazuję w niej, czego biznes mógłby się od niej nauczyć. I nie chodzi mi wcale o promowanie przestępczości zorganizowanej, ale o pokazanie, że nasz system ma sporo sensu, że nasza organizacja może być wzorcem. Wielu skazanych gangsterów pisało do mnie, że to świetna książka. Zobaczymy, jak zareagują na serial "Kodeks gangstera"*. Może stwierdzą, że tym razem przegiąłem?
- Widzisz, ja się ich nie boję. Nie bałem się gangsterów, gdy byłem jednym z nich. Żeby być w mafii, musisz być twardzielem. Wiem, że wyglądam niepozornie, dlatego zawsze jak musiałem coś załatwić, brałem ze sobą dwóch wielkich kolesiów, no wiesz, po metr osiemdziesiąt, skórzane kurtki i te sprawy. Ale gdybym na przykład sam poszedł odebrać kasę, to nikt by się mnie nie przestraszył i musiałbym kogoś ostro pobić, żeby zrozumiał, z kim ma do czynienia. A tak oni załatwiali to od razu, choć tak naprawdę mogli być po prostu potulnymi karkami.
- Widzisz, ja nikogo nie zabiłem. Robiłem wszystko inne, kradłem, porywałem, okładałem kijem bejsbolowym, ale dzięki Bogu nikogo nie zabiłem, nie byłem też nigdy świadkiem morderstwa. A to, o czym mógłbym dziś opowiadać, już dawno uległo przedawnieniu. Nikogo nie można za to wsadzić.
- Mówię ci, kluczowe jest to, że nie byłem zamieszany w żadne morderstwo, bo wtedy każdy z moich wspólników chciałby mnie sprzątnąć. Tak na wszelki wypadek, żebym kiedyś jednak przypadkiem go nie wsypał.
Mnie policja zgarnęła w 1994 roku, a z więzienia wypuścili mnie w 2003 roku, naprawdę minęło już dużo czasu. Nawet gdybym teraz zaczął pokazywać palcami i mówić, kto co zrobił, to nie miałoby już znaczenia. Zresztą ja już nie należę do tego świata. Więzienie naprawdę mnie zmieniło.
- Mnie się udało.
- Było ileś momentów. Jeszcze jak byłem w areszcie, siedzieliśmy pewnego razu wokół takiego małego stolika, rżnęliśmy w karty i gadaliśmy o naszych procesach. "A mnie mogą wsadzić za to", "A mnie za tamto?", "A wiesz, kto sypie w tej sprawie? Masz na nich jakiegoś haka?"- taka aresztowa gadka. I wiesz, siedzę z nimi i nagle dowiaduję się, że jeden z nich zabił mojego przyjaciela, inny robił z kimś interesy, coś poszło nie tak, to go sprzątnął, jeszcze inny chciał komuś zabrać żonę, więc go odstrzelił.
Ci kolesie otwarcie mówili o zabijaniu dla kasy, dla biznesów. Ja może kradłem, oszukiwałem, ale nie zabiłbym dla kasy. Poczułem się oszukany.
- Może to naiwne, ale naprawdę byłem w szoku. Wierzyłem w pewien kod. Może rodzina Gambino była staroświecka, miała zasady. Podczas tej karcianej gadki zaczęły się moje wątpliwości, ale decydujący moment przyszedł później, już jak odsiadywałem wyrok.
Widzisz, w więzieniu ciągle były jakieś bójki, wtedy akurat zrobiła się afera, bo ktoś rzucił w strażnika jabłkiem i to tak, że rozkwasił mu twarz. Nie wiedzieli, kto to zrobił, ale ktoś doniósł, że to ja. No i dobra, wzięli mnie i ten strażnik mówi do mnie: Albo gadasz, albo idziesz "do dziury". A ja mu na to, że nie będę mu prowadził dochodzenia, że to jego zadanie. Ja tego nie zrobiłem i nie będę nikogo oskarżał. Strasznie go to wkurzyło.
No i zamknęli mnie w izolatce. Słyszałem, jak jeden strażnik mówił do drugiego: Żadnego jedzenia dla Ferrante. Naprawdę myślałem, że umrę z głodu. Strażnik przychodził tylko i zaglądał do mnie, wiesz, przez taką szparę w drzwiach przy podłodze, przez którą wkładali tacę z jedzeniem, i pytał: "Kto to zrobił?". Złapałem go za krawat i przyciągnąłem z całej siły do tej dziury. Wycedziłem, że ma mnie zostawić w spokoju. I puściłem. - Jesteś jak zwierzak i nawet o tym nie wiesz, trzeba cię trzymać w klatce, bo jesteś groźny dla innych - wywrzeszczał. - Jesteś jak zwierzę, bo trzeba cię karmić przez szparę. I poszedł sobie. Wtedy pomyślałem, że ma rację.
- Gdy zaczęło docierać do mnie, że to wszystko, co robiłem wcześniej, było po prostu złe, to było jak taka fala, wszystko mi się przypominało naraz. Godzinami gapiłem się w sufit i chciałem, żeby wreszcie zwalił mi się na głowę. I żebym już nie musiał o tym myśleć. I wiedziałem, że jeżeli kiedykolwiek wyjdę, to będę musiał się bardzo starać, żeby nazbierać dość dobrych uczynków, żeby to się wszystko jakoś zbilansowało.
- Tak, gdy wreszcie mnie wypuścili z "dziury", poprosiłem przyjaciela, żeby załatwił mi jakieś książki. Na ramionach miał wytatuowane wersy z Biblii, więc pomyślałem, że pewnie się zna. Chciałem coś zmienić.
- W pierwszej paczce dostałem "Wojny galijskie" Cezara, biografię Napoleona i "Mein Kampf". Podobno ten mój przyjaciel - Gruby George - powiedział księgarzowi, żeby wybrał coś dla takiego niskiego, zarozumiałego kolesia, co siedzi w więzieniu.
- Potem już czytałem wszystko, co wpadło mi w ręce. Im więcej czytałem, im więcej wiedziałem o świecie poza mafią, tym bardziej chciałem się stać jego częścią. Wcześniej istniał dla mnie Brooklyn. Wiedziałem, że w Queens mieszkają Chińczycy, ale nie miałem pojęcia, skąd się tam wzięli, gdzie w ogóle leżą Chiny. Zacząłem oglądać mapy: Wietnam, Tajlandia, Laos, Kambodża - zdałem sobie sprawę z zupełnie nieznanych mi miejsc.
Zacząłem czytać książki historyczne, były pełne nazwisk i miejsc, które nic mi nie mówiły. Więc sprawdzałem, sięgałem po kolejne i kolejne książki. I nagle moje odosobnienie zacząłem postrzegać jako coś dobrego. Mogłem czytać całymi dniami. Nic mi nie przeszkadzało. Niczym nie musiałem się martwić - żadnymi rachunkami, kasą, porywaniem ciężarówek. Byłem tylko ja i książki. I tak przez lata. Wszystko mnie ciekawiło. Wiesz, niesamowite jest to, że gdybym nie trafił do więzienia, to nie przeczytałbym w życiu ani jednej książki.
- Szczerze? Coś tam skończyłem. Moja matka zawsze mi powtarzała, że ona z ojcem nie mieli szans zdobyć jakiegokolwiek wykształcenia i żebym nie zmarnował szansy, którą mam. Chciała, żebyśmy chociaż skończyli szkołę średnią. Ale ani ja, ani moja siostra nie poszliśmy na studia, to nie miało sensu. Zresztą prawda jest taka, że w szkole też ciągle oszukiwaliśmy. Była taka dziewczyna Angela i ona przygotowywała za mnie wszystkie projekty. Inna, Sue, pisała za mnie prace domowe, jeszcze inna pisała mi klasówki. Miałem dużo koleżanek. Nigdy nie miałem czasu na szkołę.
- Auta zacząłem kraść, jak miałem 12-13 lat. Ledwo głowa wystawała mi znad kierownicy. Wiadomo, najpierw kradliśmy radia czy koła, coś, co mogliśmy sprzedać. Wujek mojego przyjaciela miał warsztat samochodowy i w którymś momencie zaczął u nas zamawiać konkretne części. Mówił: Potrzebuję przedniego siedzenia i maskę do konkretnego modelu bmw. To my kradliśmy auto, wyjmowaliśmy, co było trzeba. I okazało się, że to jest świetny interes. Kradliśmy coraz więcej i zdałem sobie sprawę, że jeżeli ja w jedną noc mogę ukraść dwa auta, to jeżeli będę miał dziesięciu ludzi, to w jedną noc mogę mieć dwadzieścia aut. Skrzyknąłem złodziei z mojej dzielni.
Wcześniej niektórzy z nich kradli auta tylko po to, żeby sobie pojeździć. Ja im płaciłem konkretną kasę za to, co i tak robili. A sam zgarniałem zyski. Dostawali ekstra kasę, jeżeli ukradli auto we właściwym kolorze i mechanicy nie musieli przemalowywać części. Potem zaczęliśmy kraść towar, który przewoziły TIR-y, dostawaliśmy cynk, kiedy będzie jechał jakiś drogi sprzęt. Ale wiesz, nikomu nie robiliśmy krzywdy. Nie zabijaliśmy kierowców, mieliśmy swoje zasady.
- Śmiejesz się ze mnie, ale właśnie tak było, a przynajmniej chcieliśmy tak o tym myśleć. A gdy zaczęliśmy regularnie kraść przewożony towar na różnych trasach, zauważyła nas mafia.
- Mafia jest jak każdy inny biznes pod tym względem. Jesteś dobry, to cię znajdą. Jeżeli wiesz, jak zdobyć kasę, wiesz, jak się zorganizować, to stajesz się cennym nabytkiem. Z drugiej strony są jak IRS (amerykański urząd skarbowy - przyp. red.), jak jakiś biznes obraca milionami dolarów, to go nie przegapią, tylko opodatkują. Mafia tak "ściąga podatki" z szarej strefy. A jak jesteś naprawdę dobry, to nie tylko będą chcieli część twojej kasy, będą chcieli, żebyś dla nich zarabiał jeszcze więcej. Bo jak masz za sobą nazwisko i rodzinę, to nagle masz inne możliwości.
- (śmiech) Miałem broń wszędzie. Gdy dostałem cynk, że dostanę wezwanie do sądu, wpadłem w panikę, nie wiedziałem, czy FBI nie przyjdzie z nakazem przeszukania domu. Wywiozłem wtedy z domu więcej spluw niż Rambo miał we wszystkich swoich filmach razem wziętych. I wszędzie miałem porozkładane jakieś kawałki papieru typu: "Joe wisi mi 25 koła za towar". I wszędzie jakieś pieniądze - w szufladach, w drugim dnie szafy, 10 tysięcy dolarów w butach. Jak ciągle wymyślasz kolejne skrytki na pieniądze, to w którymś momencie zapominasz, co gdzie chowałeś.
Ale wiesz, wtedy wszyscy mieli broń. Pamiętam, jak na początku lat 90. trwała wojna Colombo - i my, rodzina Gambino, poparliśmy tych, co się zbuntowali przeciwko rodzinie Colombo. Ciągle były jakieś strzelaniny na ulicach. Jak w klubach zdejmowaliśmy marynarki, to wyglądaliśmy jak gliniarze, wszyscy byli uzbrojeni po zęby.
Ale tak jak ci mówiłem, wtedy obowiązywał pewien kod. Jak w "Ojcu Chrzestnym", gdy Marlon Brando mówi, że nie będą sprzedawać narkotyków. W mojej rodzinie też tak było, prosta zasada - żadnych dragów. Karą była kulka w łeb.
- Zasady były proste. Żadnych narkotyków to znaczy żadnych narkotyków. Uważało się je za coś brudnego, coś, co rodzi tylko kłopoty. Ale były oczywiście rodziny, które nie miały z tym problemów. Miałem przyjaciół w takich rodzinach.
- To może paradoks, ale nie opłaca się być bossem. Mój przyjaciel odrzucił taką właśnie propozycję. Tłumaczył: Mam majątek, restauracje, kluby, organizuję wyścigi konne. Po co miałbym zostawać bossem? Żeby za 6 miesięcy wsadzili mnie za kratki? Wielu gangsterów myśli dokładnie tak samo. Bycie donem przestało być takie fajne. Ten gość akurat i tak trafił do więzienia, ale wsypano go w związku z działalnością Johna Gottiego.
- Policja nauczyła się, jak infiltrować mafię, jest mnóstwo kapusiów. Dlatego też mnie tak szanowano, bo ja nigdy nie kablowałem. To bardzo ważne w mafijnej hierarchii.
- Więzienie to zabawne miejsce, bo wszędzie, gdzie trafisz, wyprzedza cię twoja reputacja, wszyscy cię znają, wiedzą, z jakiej jesteś rodziny, co załatwiasz. Ja trafiłem do więzienia, znałem mnóstwo gangsterów jeszcze z ulicy. I choć od początku jest jasne, kto jest po twojej stronie, to i tak musisz od początku się stawiać.
- Chodzi o najdrobniejsze rzeczy. Jeżeli bym przepuścił kogoś w drzwiach, to jest jasne, że zaraz by mi spuścili wpierdol. Czemu kogoś przepuszczam? Jedyne wytłumaczenie: bo jestem słaby. Ja pewnie też tak myślałem. Kiedy zacząłem się zmieniać, to zrozumiałem, że nie mogę tego dać po sobie poznać. Bo gdy jesteś miły dla innych, to oni zawsze wezmą to za przejaw słabości.
Raz jakiś więzień w stołówce poprosił mnie, żebym kupił mu coś słodkiego, bo zapomniał swojej karty na posiłki. "Spoko, stary"- mówię. Był akurat deser lodowy. "Chcesz czekoladowego czy waniliowego?". A on na to, że nie chce jednego, tylko pięć, i żebym mu najlepiej oddał kartę. No i spięcie. On, że mnie sklepie. Ja się stawiam. Widzi, że się nie boję. I nagle koleś zaczyna się wycofywać. "No dobra, dobra, kup już ten deser czekoladowy". A ja twardo, że może sobie w dupę wsadzić desery, nic nie dostanie. I odpuścił, więcej się do mnie nie odzywał. Ale każda sytuacja jest próbą sił - kto kogo.
- W Stanach jest zupełnie inaczej niż w Polsce. U was czasem zdarzy się kilku Ukraińców, Rosjan, może Niemców. Ale generalnie to wszystko Polacy. Więc w pewnym sensie macie dużo łatwiej.
Bo gdy trafiasz do więzienia w Stanach, to natychmiast musisz się orientować, gdzie jest czyj teren: boisko do koszykówki zawsze zajmują czarni, Włosi zawsze mają swoje miejsce, gdzie siedzą i palą cygara itp. To są oddzielne światy, które się nie krzyżują. Oczywiście zdarzają się wyjątki. Raz pomogłem jednemu kolesiowi, z którym dzieliłem celę, a który akurat wychodził. Nie miał nic na wolności. Więc umówiłem się z moją siostrą, że przywiezie mu trochę moich ubrań - wiesz, takie śmieszne marynarki z lat 90., których pewnie dziś już nikt nie nosi - miałem ich całą szafę. Gość był mi ogromnie wdzięczny, w zamian powiedział, że załatwi mi kogoś fajnego do celi. Stwierdziłem, że spoko. I on przyprowadził takiego wielkiego Murzyna. Byłem w szoku. Próbowałem mu to wybić z głowy. Ja nie mogłem mieszkać z Murzynem, Murzyn nie mógłby mieszkać z Włochem. Ale okazało się, że to był genialny gościu, nadal się przyjaźnimy. On ciągle jeszcze siedzi - teraz już chyba 18. rok, zamknęli go, jak miał 22 lata. Mówię o tym, bo to było wtedy rewolucyjne, jak złamanie zasad. Chodzi o najprostsze rzeczy, on słucha rapu, ja rock'n'rolla. Do mnie przychodzą Włosi, do niego inni Murzyni. Zderzenie kultur.
- To wszystko, co mogę zrobić. Organizuję też spotkania z dzieciakami. Opowiadam im, że życie gangstera to nie tylko szybkie auta i ładne laski, ale też karaluchy w celi. Pamiętam, że w jednym więzieniu było ich tyle, że musiałem wsadzać sobie chusteczki higieniczne do uszu, żeby nie powłaziły, jak spałem. I to właśnie opowiadam dzieciakom, że może w filmie łatwo zmywa się keczup, kiedy kogoś zabiją na niby, ale w rzeczywistości w którymś momencie wszystko, co zrobiłeś, dopada cię i męczy. Nie wiem, czy to kogoś zmieni, ale może tak.
*"Kodeks gangstera" - to serial Discovery Channel, w którym Louis Ferrante odwiedza więzienia z różnych stron świata (w tym też polskie) i pokazuje życie największych mafijnych bossów i gangsterów. 3 odcinki programu będzie można obejrzeć we wtorek 28 maja od 23 na Discovery Channel.