Mieszkańcy Pitcairn niechętnie przyjmują obcych. Angielski dziennikarz został deportowany, zanim zdążył zejść z pokładu. To samo spotkało francuskiego autora książek podróżniczych. Pewna reporterka usłyszała: "Powiesimy cię, jeśli o nas źle napiszesz". Korespondentka australijskiego "The Independent" była zastraszana. Na forum internetowym zamieszczono post: "Kathy Marks powinna być zastrzelona".
Ta zagubiona na Oceanie Spokojnym wyspa jest niczym twierdza. A kilkudziesięciu mieszkańców wyspy to potomkowie buntowników z Bounty i Tahitanek, które ci porwali i ze sobą przywieźli. Żyją w odosobnieniu, na Pitcairn statki zawijają tylko kilka razy do roku. Autor porównywanego do "Władcy much" reportażu "Jutro przypłynie królowa" dostał się na wyspę, udając antropologa kolekcjonującego żeglarskie legendy. Ze strzępków wypowiedzi niechętnych do rozmowy wyspiarzy udaje mu się stworzyć wstrząsający obraz tego, co dzieje się, gdy przestają obowiązywać normy społeczne i znika wszelka władza i odpowiedzialność karna. Reporter dociera do skrzętnie skrywanych historii gwałtów na dziewczynach i kobietach mieszkających na Pitcairn. Wiele z nich uciekło z wyspy dopiero po latach, choć były też takie, dla których wspólnota okazała się ważniejsza, i zostały. Poniżej prezentujemy wybrane fragmenty jego książki wydanej przez Wydawnictwo Czarne. Książkę w wersji elektronicznej możesz kupić tutaj >>
***
W szarawym świcie ledwo dostrzegalna, złudna, tak że nie sposób ocenić, jakie ma kształty. Tylko krzyk, który odbija się od ścian i wraca echem, nakazuje myśleć, że nie będzie łatwego podejścia. Żadnej plaży, doku, piaszczystej ławicy. Tylko para, wszędzie para, której nie zdążyło jeszcze wessać słońce. Sól drażni oczy, wilgotne powietrze wgryza się w płuca. Silnik zgasł, statek zakotwiczył w bezpiecznej odległości. Tam dalej są głazy, szpiczaste, wyskakują spod fali. Głazy jak miny.
Czekamy na poranek, na tych kilka rozbłysków, które zabarwią widnokrąg, które rozświetlą te zdradliwe dwieście metrów dzielących nasz statek od wyspy. Przypłynie łódź, kobieta i dwunastu mężczyzn.
Ona będzie pytać, sprawdzać paszporty, ustalać, kto ma wstęp na ląd.
Oni są po to, żebyś przypadkiem nie zechciał dyskutować.
Ale najpierw pytania, grad pytań, pytania się powtarzają: kim jesteś, co wiesz o Pitcairn, jaki jest cel twojej podróży. No bo przecież żeby pokonać te szesnaście tysięcy kilometrów, trzeba mieć jakiś cel. I jeśli nie jesteś dziennikarzem albo reporterem, to masz prawo wskoczyć na łódź, i płyniecie w stronę brzegu. Powiększa się pole widzenia, z mgły wybija się kontur, wreszcie widać profil wysokiej na dziesięć pięter turni.
Niełatwo się tu dostać. Statek zawija w pobliże wyspy sześć razy do roku, czasem przypłynie jacht. Nic więcej. Żaden samolot nie wyląduje na Pitcairn, żaden helikopter nie doleci. Pitcairneńczycy wierzą w doskonałą komunę, odgradzają się od świata, nie zbudowali portu.
Ludzie morza mówią: "samotny kamień Oceanu Spokojnego", "wyspa-twierdza" - cztery kilometry kwadratowe na środku Pacyfiku. Do najbliższego lądu dwie doby żeglugi.
Ta niedostępność działała na wyobraźnię hipisów. Ci, którym udało się tu dotrzeć, opowiadali o zwierzętach, których nie płoszyła obecność ludzi, i sadach mandarynkowych owocujących dwa razy do roku. Ale z jakichś powodów szybko opuszczali Pitcairn.
Pierwszy raz usłyszałem o tej wyspie w 2004 roku. W internecie natrafiłem na fotografie przedstawiające wszystkich jej mieszkańców. Było ich czterdzieścioro ośmioro. Dwa lata później zdjęcia zniknęły. Żadnego śladu, żadnej twarzy.
Zapamiętałem te zdania:
"Pitcairn jest miejscem naturalnej selekcji. Żyją tam ludzie niezłomni, gotowi poświęcić życie dla wspólnoty".
Kapitan Adam Jasser dowiedział się, że statki towarowe pływające z Nowej Zelandii do Panamy zahaczają o wyspę. Poleciałem do Auckland. Codziennie chodziłem do portu, wypatrywałem ładunków. Pod wieczór zaglądałem do Domu Żeglarza w nadziei, że spotkam kogoś, kto weźmie kurs na Pitcairn.
Statki zmieniły szlak.
Ostatnią szansą był prywatny frachtowiec Claymore II. Odpływał sześć razy do roku z Mangarevy, jednej z tych turystycznych wysepek Polinezji Francuskiej. O tym, kto mógł się dostać na pokład, decydowali Pitcairneńczycy.
Para z Niemiec, Nicola i Hendrik, dotarli na wyspę, ale szybko uciekli - nie dowiedziałem się dlaczego. Australijczycy Mollie i Alan postanowili osiąść tam na stałe. Przez rok czekali na drewno do budowy domu. Statek z deskami podpływał wiele razy, jednak zawsze podczas sztormu, więc nie sposób było dokonać rozładunku. W końcu zrezygnowali. Na wyspę dotarł jeszcze socjolog z Nowej Zelandii, nie chciał ujawnić nazwiska. Napisał książkę o Pitcairneńczykach, ale nigdy nie została wydana. Podobno Kościół Adwentystów Dnia Siódmego groził mu ekskomuniką.
Komu zależało, by wstrzymać druk? Wyspiarzom? Czy mają aż taką władzę? Kościołowi? Dlaczego? A może Brytyjczykom - wyspa jest terytorium zamorskim Królestwa. Wszyscy, jakby umówieni, pielęgnowali ciszę.
W 2002 roku Pitcairneńczycy deportowali angielskiego dziennikarza: przypłynął wynajętym jachtem, nawet nie zszedł na ląd. Kilka lat później odesłali francuskiego autora książek podróżniczych. Pewna reporterka usłyszała: "Powiesimy cię, jeśli o nas źle napiszesz". Potem straszyli korespondentkę australijskiego "The Independent". Na forum internetowym zrzeszającym przyjaciół Pitcairn zamieszczono post: "Kathy Marks powinna być zastrzelona".
Napisałem do konsulatu Pitcairn w Auckland, że interesuję się antropologią, badam sagi żeglarskie. Pytania i podejrzenia - człowiek kaja się bardziej niż w ambasadzie Stanów Zjednoczonych. W końcu urzędniczka wysłała papiery na Pitcairn. Po dwóch tygodniach dostałem pozwolenie na przyjazd.
***
Statek ekspedycyjny Claymore II stanął dziobem do wybrzeża. Długi na czterdzieści osiem metrów, szeroki na dziesięć, osiąga prędkość do dziewięciu węzłów na godzinę. W przeszłości opływał Arktykę, teraz przerzuca towary z Oceanii do Ameryki Południowej. Kajuty cuchną ostrygami i ropą. Przez osiem miesięcy w roku są domem ośmiu marynarzy, którzy teraz, po sześciu tygodniach żeglugi, schodzą na ląd w Mangarevie.
W porcie od razu robi się gwarno. Młode Polinezyjki wypatrują mężczyzn, wabią ich głośnym sapaniem, ciasno opiętymi stanikami. Rumieniec wstydu, wbijające się w skórę ramiączka, opary perfum - to wszystko rodzi pragnienie, by rozebrać kobiety do naga, przycisnąć do poduszki. Jest duszny, piekący dzień.
***
Próbuję objąć spojrzeniem widnokrąg: iluzja, ocean zlewa się z niebem. Po dwóch godzinach żeglugi od Mangarevy jesteśmy samotni na szlaku. Odtąd żaden statek nie przetnie nam drogi, a każda mewa będzie jak zabłąkana wariatka.
- Co za diabeł prowadzi cię na Pitcairn? - przerywa milczenie Rob, pierwszy kapitan. Palimy papierosy na rufie. Rob nie czeka na odpowiedź: - Dwa razy zszedłem tam na ląd. Mówię ci, ta wyspa jest przeklęta. Ludzi łączy tylko współodpowiedzialność za zbrodnię.
- Mówisz o Bounty? - pytam, ale nie odpowiada.
Przysłuchuje nam się Budd, mechanik pokładowy.
- Alkohol przeżarł ci mózg, prawda, Rob? - mężczyźni ścinają się wzrokiem i każdy odchodzi w swoją stronę.
Claymore II ledwo kołysze się na długich falach, łagodny wietrzyk wzdyma szorty schnące na lince. Przez kolejnych pięć godzin nie wydarzy się nic, żadnej skały, żadnego skrzydlatego pomyleńca. Co jakiś czas przemknie tylko statek widmo.
- Duch Willy'ego Harta przypomina o sobie. Płynął na Pitcairn, roztrzaskał się o rafę. Jego ciało nigdy nie wypłynęło - wyjaśnia Budd. - Wiele statków poszło na dno Pacyfiku. Niejeden rozbił się u wybrzeży Pitcairn. Żeglarze pokonywali bezkresne wody, by umrzeć sto metrów od brzegu. Mówili na wyspę Port Nadziei.
Zbliża się wieczór, kiedy Ricky, drugi kapitan, przywołuje mnie do sterowni i wskazuje palcem na lewą stronę:
- Patrz, wieloryby!
Nic nie widzę, o szybę rozbryzgują się fale. Wybiegam na zewnątrz i też nic. Ricky jest mną wyraźnie zainteresowany, wypytuje:
- Rob nie oszalał. Po co ci ta wyspa? Czy naprawdę jesteś antropologiem?
Noc przejrzysta - jak można się było spodziewać po tak pogodnym dniu. Gwiazdy wyraźne, zawieszone nisko, czuła chwila. Sięgam po kolejne szklanki rumu jak po wodę. Nie zasnę. Myślę o Veronice, o naszym pierwszym spotkaniu w Nowej Zelandii.
***
Przypominało to polowanie na gekony, lecz na zamkniętej przestrzeni. Kiedy temperatura w spodniach chłopców rosła, dziewczęta chowały się w puszczy, po norach, na drzewach, bo w domach też nie było bezpiecznie. Spędzały w ukryciu długie godziny. Trzy godziny. Pięć godzin.
Kiedy wrócić do domu? Kiedy jest odpowiednia pora? Nie zawiedź mnie, intuicjo. Bo gwałt dało się przewidzieć. Mężczyźni wysyłali sygnały. Żartowali. Czekali za rogiem. Rzucali uśmiechy. Takie, których nie wolno odrzucić. Jak dziewczynka odrzucała uśmiech, to rodziła się pretensja. A pretensja była pierwszym krokiem do gwałtu. Więc prowadziły grę. Kto kogo przechytrzy. Uśmiechnę się, żeby zadowolić, ale nie sprowokować. Stawką - jeszcze jeden dzień bez.
Ale ile można wygrywać ogranym trikiem? Więc potem znowu - w zakamarki, kryjówki, półcienie. Dokąd teraz pójść, skoro tu mnie znaleźli? Jak długo siedzieć? Dokąd pójść, kiedy chce się jeść? Gdzie się chować? W domu - przyjdzie sąsiad. W szkole - nauczyciel. Przed burmistrzem też należy uciekać. Więc do puszczy. A że wyspa jak pudełko po zapałkach, to zmieniać miejsce. Co rusz.
Najlepiej chodzić. Chodzić. Lawirować. Skazane na ich pot, na codzienne ocieranie łokciami. Nie uciekły z Pitcairn, choć nie było murów, drutów, wartownika. Tylko statek, sześć-osiem razy do roku, którym pływał partner burmistrza w interesach.
Gwałcili tyle, by zaspokoić potrzeby, lecz nie tyle, żeby zrobił się smród wokół wyspy. Czyli ile? Czy któryś zadał sobie pytanie, czy zgwałcił w sam raz, czy już za dużo? Pomyślisz - zwierzęta. Wtedy łatwiej byłoby ich zrozumieć, łatwiej o wszystkim zapomnieć. Ale to nieprawda. Buck na przykład dba, by jego dzieci nie miały próchnicy w zębach. Jest sprawnym mówcą, referował o sytuacji polityczno-gospodarczej Pitcairn na forum.
Nie zapomnisz. Polowanie na gekony nie ominęło nikogo, przeszło przez każdy dom. Nikt nie mógł stanąć z boku, powiedzieć: "Ten gwałt mnie nie dotyczy". Albo gwałciłeś, albo odwracałeś wzrok. Jadłeś płatki na mleku, gdy twoja córka wracała zbroczona krwią, spacerowałeś, gdy w krzakach dwóch sąsiadów zajmowało się córką twojego brata. Trudno dziś ludziom żyć z tym ciężarem. Ludzie dziś nie chodzą na spacery, brew zdradza strach, czeka na najgorsze. Usta szeroko otwarte, nieartykułowany dźwięk. Lęk jest gwałtownym ruchem głowy, szukaniem drogi ucieczki, a gdy jej nie ma, jest lustrowaniem najbliższej przestrzeni: gdzie szpadel, młotek, siekiera? Nie ma.
W obronie człowiek wyciąga ręce: zapora, mur. Zamyka oczy. Stoi w bezruchu i na bezdechu. Serce uderza o żebra. Podnoszą się włosy na skórze, drżą mięśnie. Wygląda, że zemdleje, przeraźliwie blada twarz. Konwulsyjne ruchy warg, ścisk gardła. Wytrzeszczone oczy spoglądają w jedno miejsce. Człowiek zaciska i otwiera dłonie, ale nie wie dlaczego. Gdy strach osiąga apogeum, wydaje się, że słychać przeraźliwy krzyk. Ale człowiek milczy i żadnego krzyku nie ma. Pot zalewa ciało. Mięśnie się rozluźniają. Takie psychosomatyczne objawy lęku mogą wystąpić tuż przed gwałtem.
- Jest tyle zachowań, których nie potrafię wytłumaczyć. Na przykład za każdym razem, kiedy wychodził ode mnie, musiałam zjeść pomarańczę. Nie wiem dlaczego. Albo to ze spódniczką.
Miałam dwanaście, może trzynaście lat. Spuszczałam spódniczkę i mówiłam: "Patrzcie". Potrzebowałam tego, żeby patrzyli. Byłam zbyt młoda, żeby to nazwać, zrozumieć. Winę brałam na siebie.
Zamykałam się w pokoju, rozmawiałam ze swoją łechtaczką.
Mówiłam: "Zła cipka, zła".
***
Na Pitcairn nie ma już psów. W latach siedemdziesiątych było ich jeszcze szesnaście, wszystkie z jednej suki. Krył ją czarny mieszaniec, wołali go Super. Potem szczeniaki rodziły się martwe albo chore: sztywne kończyny, zanik mięśni, zdeformowane kręgi.
- Mała pula genów - wyjaśnia kobieta od paszportów. Ma na imię Donna, jest dobrze po pięćdziesiątce. Kiedyś była burmistrzynią Pitcairn, teraz pracuje w Służbie Celnej i jest policjantką. Ktoś powiedział, że Donna naprawia błędy w procesie naturalnej selekcji, że dzięki jej staraniom na wyspie nie ma ludzi słabych i nieprzydatnych.
Schodzimy na ląd. W Przystani czekają na nas pozostali Pitcairneńczycy. Przyglądają się uważnie, nieufnie. Pytam w końcu, bo nie daje mi to spokoju, gdzie trafiają słabi i nieprzydatni. Milczenie.
Donna tylko pokasłuje. Ma suchy, męczący kaszel - astma. Co rusz uderza pięścią w splot słoneczny, jakby chciała odegnać chorobę. Na wyspie podobno nikt nie przyznaje się do chorób i lęków. Syn nie powie ojcu, że boi się skoków do wody. Mąż nie powie żonie, jak bardzo obawia się raka.
Zapisuję, czego dowiedziałem się w pierwszych godzinach:
NASZE KOBIETY PEŁNIĄ WAŻNE FUNKCJE SPOŁECZNE. WSZYSTKIE MAJĄ PIWNE OCZY.
MĘŻCZYZNA NIGDY NIE UDERZYŁ DRUGIEGO MĘŻCZYZNY.
DZIECI OTACZANE SĄ TROSKĄ DO CZWARTEGO ROKU ŻYCIA. WTEDY NAJBARDZIEJ KSZTAŁTUJE SIĘ ICH CHARAKTER. ODTĄD GOTOWE SĄ SŁUŻYĆ WSPÓLNOCIE CAŁE ŻYCIE.
***
Wspólnota jest najważniejsza. Człowiek rodzi się i umiera, a wspólnota trwa - już dwieście dwadzieścia lat, odkąd przypłynęli buntownicy. Donna mówi, że bez wspólnoty człowiek znaczy niewiele. I że ludzie, którzy myśleli inaczej, odpłynęli.
Większość Pitcairneńczyków milczy, gdy pytam o ich komunę. Kiedy jestem obok, w ogóle ściszają głos, odwracają wzrok. Wychwytuję tylko strzępy rozmów, pojedyncze zdania:
"Wspólnota nie daruje Edwardowi".
"Uważać na obcego".
"Carl już nigdy nie będzie jednym z nas".
Dlatego trzymam się blisko Donny. Ona opowiada mi o Pitcairn:
- Ziemię dostajesz za darmo, a cała społeczność pomaga ci wybudować dom. Kiedy płonął ogród Atkinsa, ogień gasili wszyscy mężczyźni. Innym razem fala zepchnęła Zeldę ze skarpy do oceanu. Na ratunek rzucili się Buck, Brayden, Garwood i Bourne. Bez nich wyspa by nie przetrwała. Rząd Wielkiej Brytanii opłaca większość rachunków i finansuje ropę, którą napędzany jest generator prądu. Każdy pracuje za dwóch, obowiązkami dzielimy się sprawiedliwie. Kobiety pielęgnują ogrody, odmalowują budynki i oczyszczają drogi, które budują mężczyźni. Nasze babki są nauczone dźwigać na plecach worki ze słodkimi ziemniakami. Czterdzieści pięć kilo każdy. Drwa rąbią sześćdziesięciolatkowie i niektórzy siedemdziesięciolatkowie. Płynie w nas krew buntowników z Bounty. Pula genów pochodzi od dziewięciu angielskich marynarzy i tuzina tahitańskich kobiet. Z rozmysłem dobieramy mężów i żony z zewnątrz. Nie każdy może żyć w naszej komunie. Kierujemy się klarownymi zasadami: ducha hartujemy przez pracę, ciału oddajemy szacunek. Nie używamy alkoholu ani mocnej kawy. Wyzbyliśmy się namiętności. Wierni naszego Kościoła chętnie poddają się próbom moralnego doskonalenia, choć są tacy, którzy twierdzą, że adwentyzm jest wypadkiem kultury. Do niedawna pastor dbał, by diabeł nie mącił nam w głowach, i opiniował filmy, które sprowadzaliśmy na wyspę. Odbywały się dwie cenzury. Pierwsza na statku, druga w kancelarii pastora. Sami regularnie organizujemy spotkania dyskusyjne pod hasłem "Jak ulepszyć Pitcairn". Wydarzenia minionych lat nauczyły nas wybaczać.
Wszystkie cytaty pochodzą z książki "Jutro przypłynie królowa" Macieja Wasielewskiego wydanej przez Wydawnictwo Czarne.
Książkę w wersji elektronicznej możesz kupić tutaj - Teraz za tylko 12,45 zł >>
*Maciej Wasielewski urodził się w 1982 roku w Warszawie. Był ulicznym grajkiem w Nowej Zelandii, kopał rowy na warszawskich budowach i patroszył ryby na Wyspach Owczych. Jest finalistą pierwszej edycji konkursu stypendialnego Fundacji "Herodot" im. Kapuścińskiego i współautorem książki "81:1. Opowieści z Wysp Owczych", nominowanej m.in. do Nagrody im. Beaty Pawlak.