Z zeznań złożonych przez oficerów na początku roku wynika jednoznacznie, że przed wylotem do Smoleńska 10 kwietnia 2010 r. Biuro nie dokonało właściwego sprawdzenia tupolewa pod względem pirotechnicznym. Z powodu utrudnionego dostępu pirotechnik z psem nie zbadał w całości luku bagażowego, trapu, podobnie jak zewnętrznej powłoki maszyny.
Funkcjonariusz Roman B. tłumaczył prokuratorom, że odstąpił od tej czynności "z powodu hałasu". Jak ustalił "Nasz Dziennik", mężczyzna zeznał, że pod kątem pirotechnicznym nie sprawdzono też nigdy części zapasowych maszyny, znajdujących się w luku w tzw. apteczce technicznej, po powrocie samolotu z remontu w Samarze (Federacja Rosyjska) w grudniu 2009 roku.
- To potwierdzenie tego, o czym wielokrotnie mówiłem ja i moi koledzy, byli funkcjonariusze. Jeśli samolot nie byłby do końca sprawdzony, świadczy to o tym, że nie dopełniono obowiązków służbowych. Jeżeli tak się stało, to powinny być wyciągnięte konsekwencje służbowe w stosunku do osób odpowiedzialnych, nie wyłączając byłego już szefa BOR gen. Janickiego - komentuje płk rez. Andrzej Pawlikowski, były szef BOR.
Prokuratura wojskowa wznawia przesłuchania funkcjonariuszy BOR odpowiedzialnych za zabezpieczenie samolotu. O powrocie do przesłuchań prokuratura zdecydowała po wykryciu substancji "wysokoenergetycznych" na tupolewie. Śledczy próbują teraz ustalić, czy były to materiały wybuchowe.