Problem z wypisywaniem chorych osób i szybkim ich ponownym przyjmowaniem stał się głośny, gdy "Gazeta Wyborcza" opisała, jak dwie krakowskie rodziny poskarżyły się na postępowanie z ich bliskimi w Szpitalu im. Narutowicza w Krakowie. Pana Jacka D. ku zaskoczeniu jego żony Barbary wypisano ze szpitala "w stanie dobrym" w Wielką Sobotę. Do domu odwiozła go szpitalna karetka. Nad ranem musiała wzywać pogotowie, bo mężczyzna miał kłopoty z oddychaniem. O 7 rano w Niedzielę Wielkanocną ściągnęła do domu lekarza, który uznał stan mężczyzny za bardzo poważny. Stwierdził, że ma wysoką gorączkę - być może jest to zapalenie płuc - i natychmiast odesłał na oddział. Pan Jacek ponownie trafił do Narutowicza, tylko na inny oddział. Zmarł po kilku dniach.
Po tym tekście do "Gazety" zadzwonili też inni: - To tak, jakbym czytała historię choroby i umierania mojego taty - opowiada pani Krystyna. Jej ojciec trafił na oddział kardiologiczny. Leżał tam przez kilka tygodni. W piątek 22 marca został wypisany pomimo protestu córki, która uważała, że nadal jest w ciężkim stanie. Do domu odwiozła go karetka, a wezwany lekarz stwierdził zapalanie płuc. W sobotę mężczyzna znów trafił do Narutowicza, tym razem na oddział wewnętrzny. Rokowania były złe, 4 kwietnia zmarł. Obydwa przypadki łączy schemat: leczenie na kardiologii - wypis i odwiezienie karetką do domu - dramatyczne noce rodzin przy łóżkach umierających bliskich - lekarze wzywani do domów stwierdzają zapalenie płuc - chorzy znów trafiają do szpitala, tyle że na oddział wewnętrzny.
Taki schemat postępowania wymuszają też zasady rozliczania świadczeń wprowadzone przez NFZ. Fundusz zapłaci za leczenie na jednym i drugim oddziale pod warunkiem, że na ten drugi chory trafi z innym rozpoznaniem niż przy pierwszym przyjęciu.
Cały tekst w "Gazecie Wyborczej" .