To kolejna odsłona naszego cyklu o pokoleniu 30-latków. Pisaliśmy już o tym, dlaczego 30-latkowie nie chcą mieć dzieci i obawiają się założyć rodzinę. Pokazaliśmy też, jak mieszkacie i jak wyglądało wasze wchodzenie w dorosłość.
Tym razem zaglądamy do świata wielkich biurowców i międzynarodowych firm. Sprawdzamy, jak naprawdę wygląda praca w korporacji. Nasi rozmówcy mają różne doświadczenia: pracowali na różnych stanowiskach, mieli różnej wysokości zarobki i inne aspiracje. Łączy ich jedno: wszyscy należą do pokolenia 30-latków. W ich relacjach niejedna osoba z pokolenia wyżu demograficznego zobaczy też swoją historię.
Katarzyna*
pochodzi z: małego miasta w korporacji: 6 lat
branża: IT
wykształcenie: wyższe humanistyczne
Przede wszystkim trzeba sobie uświadomić, że, jak się idzie do korporacji, to wyłączenie mózgu to podstawa. Jak ktoś tego nie umie, to będzie miał poważny problem. Proszę mi wierzyć, że lata pracy w korpo nauczyły mnie, że im bardziej próbuje się coś zmienić, tym bardziej kłody pod nogi ludzie ci rzucają.
A to była praca, której ja poświęcałam swój czas, swoją energię, poświęcałam swoją wiedzę i kawał swojego życia i denerwowało mnie to, że ktoś mi ją uniemożliwia. A uniemożliwiały mi tę pracę procedury, biurokracja, czasami tak głupie wymysły ludzi, którzy nie mają pojęcia o tym, co robią, że człowiek się zastanawiał, czy śmiać się, czy płakać. Używanie logicznego myślenia nie wchodziło w grę. Był już taki moment, że wręcz 90 procent tego, co robiłam, było zupełnie bez sensu. Czas zajmowały mi rzeczy, które tak naprawdę nie przynosiły żadnej wartości dodanej. Teraz myślę, że odeszłam zbyt późno. Powinnam była otrząsnąć się z tego wcześniej.
Jak trafiłam do korpo? Znajoma dała mi cynk, że jest rekrutacja. Byłam wtedy naprawdę młodziutka, bo 20 lat, ale wybrano właśnie mnie. Zupełnie nie miałam świadomości, w co się pakuję. Mój pierwszy dzień wyglądał tak, że stałam na środku sali i zastanawiałam się, co ja tutaj robię. Nigdy też nie ciągnęło mnie do takich wielkich korporacji. A jednak stało się, jak się stało.
Najtrudniejszy do ogarnięcia był taki hermetyczny język. I ciężko było mi zrozumieć, dlaczego ludzie tak niechętnie sobie pomagają. O wszystko trzeba było prosić sto razy, nikomu nie chciało się wdrażać nowej osoby. To było takie dziwne zderzenie z rzeczywistością.
Później, gdy zaczął się kryzys, sytuacja zaczęła się pogarszać. Mnie zaczęło potwornie przeszkadzać, że nagle każdy przejaw używania własnej inicjatywy jest świadomie tępiony. Jak ktoś zaczynał samodzielnie myśleć, to natychmiast przestawał być dobrze odbierany przez kadrę zarządzającą i innych pracowników. Im głupszy, albo chociaż im lepiej udający głupszego, tym lepiej. Są tacy, którzy dobrze czują się w takiej roli, ale ja się w niej dobrze nie czułam. Dojrzewałam do decyzji o odejściu dłuższy czas. Ale korporacja wciąga.
Co to znaczy? To proste - kasa. Większość moich znajomych, którzy jeszcze siedzą w korpo, jest tam tylko dlatego. Jak się jest takim młodziutkim, chce się szybko zacząć zarabiać, bo to pozwala się usamodzielnić, dostać kredyt, kupić mieszkanie. Ludzie, którzy są już wyżej w hierarchii, bardzo szybko przyzwyczajają się do pewnego standardu życia i nie są gotowi, by go obniżyć. I wiadomo, wszelkie benefity: karty, nie karty, kupony żywieniowe, ubezpieczenia, i to często w superpakietach, obejmujące całą rodzinę. To są rzeczy, na które normalnie człowieka nie stać. Tego jest pełno i to ogromnie rozleniwia. Daje poczucie, że bez tych udogodnień w ogóle nie da się żyć. Ale to wszystko jest coś za coś.
Ja tak długo zastanawiałam się nad odejściem, bo nie byłam pewna, gdzie mogłabym odejść. Aż wreszcie doszłam do takiego poziomu frustracji, że już nie mogłam wytrzymać. I wtedy pozostaje tylko "rzucić papierami" - tak się u nas mówiło. "I on też rzucił papierami", "O, dziś ona rzuciła papierami".
Marazm i nuda to uczucia w korpo nagminne. Były osoby, które siedziały w kuchni, narzekały, ale z różnych przyczyn nie decydowały się na odejście i tak sobie trwają po dziesięć albo piętnaście lat. Ale też bardzo wielu z moich znajomych z pracy nie godziło się na to i po prostu szukało lepszego życia. Powtarzaliśmy sobie, że ta trawa za murem naprawdę jest bardziej zielona. Albo, że poza korporacją też jest życie.
Muszę przyznać, że przez pewien czas byłam bardzo zadowolona z pracy, choć to była chyba przede wszystkim zasługa świetnego menedżera, który naprawdę wspaniale potrafił zarządzać ludźmi. Miałam też wtedy ludzi, z którymi naprawdę chciało się pracować. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś trafię na taki zespół.
To prawda też, że jeżeli ktoś chce, to jest w stanie bardzo dużo dla siebie wyciągnąć w korporacji. U nas na przykład było bardzo dużo szkoleń. W czasie kryzysu, wiadomo, wszystko się "zamraża", przechodzi w status "niedostępne". Ale w czasie hossy to były kursy, certyfikacje, wyjazdy. Można się było też mnóstwo nauczyć o tym, jak działają takie wielkie organizmy, jak zarządzać dużymi grupami ludzi, to też fascynujące.
W pracy od rana do nocy? Tak, to prawda. Dopiero, jak odeszłam z pracy, zauważyłam, że są pory roku. Proszę mi wierzyć. Bo to jest tak: nawet jak bardzo chcesz walczyć z tym pracowaniem po godzinach, to zaraz ktoś zaczyna wywierać presję - i współpracownicy, i szefowie. Źle się patrzy na osoby, które wychodzą z pracy po tych ośmiu godzinach. I przez to, nawet, jak nie masz nic do roboty, to siedzisz. Bo to dobrze wygląda. Wtedy widać, że ktoś ma dużo pracy, co przecież musi oznaczać, że jest potrzebny i że dobrze pracuje. Ja się z tym od początku nie zgadzałam, przez co wielokrotnie miałam problemy.
Usłyszałam nawet, że źle zarządzam swoim czasem, bo za wcześnie wychodzę. Tyle że ja, w przeciwieństwie do wielu pracowników, nie spędzałam połowy dnia na kawie czy herbacie, tylko siedziałam przy biurku i zasuwałam. Przychodziłam do pracy po to, żeby wykonać swoje obowiązki, żeby zrobić to jak najlepiej. Po czym zamknąć biureczko i kulturalnie wyjść, bo poza tym budynkiem też mam jakieś życie.
Wyścig szczurów? Tak, były działy, w których naprawdę istniał. Choć ja sama długo go nie widziałam. Miałam to szczęście, że pracowałam najpierw w bardziej przyjaznych działach. Dopiero później trafiłam w mało sprzyjające warunki środowiskowe. Ale, jak się okazało, to była też kwestia asertywności. Trzeba było się liczyć z tym, że się będzie wytykanym palcami, bo się człowiek "nie godzi na standardy". Ja zawsze wychodziłam z założenia, że jak są słabe, to trzeba wyznaczyć lepsze.
Dorota
pochodzi z: Warszawy
w korporacji: zaczyna za miesiąc
branża: marketing
wykształcenie: psychologia
Kiedyś mówiłam, że nigdy w życiu nie pójdę pracować do korpo, a teraz nie mogę się doczekać nowej pracy, którą zaczynam za miesiąc.
Zawsze wydawało mi się, że duże firmy są strasznie bezosobowe, nie bardzo wyobrażałam sobie siebie w tych wszystkich schematach, procedurach i projektach. Moi znajomi robili różne staże w międzynarodowych firmach, a ja wybrałam coś zupełnie innego. Jeszcze na studiach trafiłam do małej firmy zajmującej się marketingiem. Zaczynałam od najprostszych prac pomocniczych, po dyplomie dostałam etat. I tak zostałam na dłużej. W sumie przepracowałam tam 7 lat i doszłam do stanowiska kierownika zespołu. To maksymalny poziom rozwoju w tej firmie.
Dlaczego zaczęłam szukać czegoś nowego? Przede wszystkim czułam, że tam bardziej już się nie rozwinę, a nie chcę spędzić kolejnych lat na tym samym stanowisku. Do pewnego momentu w małej firmie jest bardzo fajnie, ale też wielu rzeczy tam nie ma. Zero benefitów, zero socjalu. A co jest? Przede wszystkim uczucie bycia osobą niezastąpioną, bo zwykle tylko jedna osoba odpowiada za daną rzecz. Na początku to jest może fajne, ale w pewnym momencie masz dość: gdy jesteś chora, od razu wszystko się wali, jak nie przyjdziesz do pracy. Nie ma też szansy, żeby zamknąć za sobą drzwi i odpoczywać. Ciągle zabierasz pracę do domu. Poza tym wszystkim - czułam, że przyszedł czas na zmiany.
Nową pracę zaczynam za miesiąc, więc na razie nie wiem, jak tam będzie. Wiem już, że będę zarabiać lepiej niż do tej pory. I wreszcie dostanę wszystko na umowę o pracę! Do tej pory było tak: minimalny etat i różne dodatkowe umowy. Więc zarabiałam całkiem nieźle, ale na przykład to, co dostawałam po urodzeniu dziecka, starczało na pieluchy i niewiele więcej. Teraz, jeśli zdecyduję się na kolejne dziecko, będę w zupełnie innej sytuacji. Poza tym dostanę różne dodatki, pakiet medyczny, cały ten korporacyjny socjal. To są bardzo fajne rzeczy, szczególnie kiedy ma się rodzinę.
No właśnie, jeśli chodzi o rodzinę, to teraz też będzie mi łatwiej. Elastyczne godziny pracy i zadaniowy system są super, ale niekoniecznie, kiedy ma się małe dziecko. Teraz już nie będę pracować po 13 godzin dziennie, bo "kończymy ważny projekt". Łatwiej będzie mi coś zaplanować. W firmie, do której idę, pracuje się 8 godzin, a powyżej 8,5 godziny przełożony musi się tłumaczyć, dlaczego tyle czasu siedzisz w firmie. W opinii moich znajomych, którzy tam pracują, firma rzeczywiście dba o work life balance. Są czytniki na kartę, wiec zawsze dokładnie wiadomo, kto kiedy przyszedł.
Znam dziewczyny z działu, do którego idę. Wszystkie mają dzieci, wszystkie mają życie prywatne i żadna nie pracuje dłużej niż do 18. Myślę, że dużo łatwiej będzie mi oddzielać pracę i życie prywatne. W korpo odpowiedzialność jest rozdzielona na kilka osób, nie będę czuła takiej presji.
Na razie bardzo się cieszę ze zmiany pracy, bo wszystko zapowiada się świetnie. Ale wcale nie wiem, czy korporacja to będzie dla mnie punkt docelowy. Na razie daję sobie rok, dwa lata, żeby zobaczyć, czy się w tym odnajdę. Jeśli nie, zawsze mogę wrócić do mniejszej firmy. Odejść z korporacji jest łatwiej, niż do niej trafić.
Magda
wiek: 28 lat
pochodzi: z Warszawy
w korporacji: 2,5 roku
branża firmy: rozrywka, tłumaczenia
wykształcenie: mgr filologii
Czasem do domu wracam tak późno, że nie mam już siły, żeby się z kimkolwiek spotykać, nie mówiąc już o zrobieniu prania. I wtedy myślę sobie: podobno był ładny dzień, szkoda. Nie pamiętam już, kiedy wyszłam z pracy o godzinie 17. Gdy zaczynałam, mogłam jeszcze zaplanować sobie spokojnie wieczór ze znajomymi. A teraz, po kolejnych awansach, często jestem zmuszona odwoływać spotkania. Niestety, nadgodziny to norma, ciągle dochodzą jakieś nowe sprawy. Mam też coraz większą odpowiedzialność, a pewne rzeczy nie mogą czekać.
Wiesz, to olbrzymia firma, jesteśmy na 5 kontynentach i założenie jest takie, że działamy 24 godziny na dobę, pokrywamy wszystkie strefy czasowe. W praktyce oznacza to, że konferencja może wypaść np. w środku nocy, bo musimy dopasować się do koleżanek na Zachodnim Wybrzeżu. Na szczęście przez większość czasu działamy lokalnie.
Najgorsze są okresy zamykania projektów. Zdarzało się, że nie mogłam się oderwać od pracy - wracałam do domu i dalej sprawdzałam pocztę, odpowiadałam na maile. Zupełnie nie odpoczywałam i nie mogłam się rozluźnić. Nieważne, że potrzebowałam snu, włączałam muzykę, czy zajmowałam się czymkolwiek, żeby jakoś oczyścić głowę. W końcu obiecałam sobie, że nie będę sprawdzać maili poza pracą. Właśnie wróciłam z urlopu i udało się.
To może tak strasznie brzmi, że praca zabiera mi tyle czasu, ale wiesz, gdybym nie była szczęśliwa, to by mnie już tu nie było. Obiecałam sobie, że gdy zauważę, że korpo stało się całym moim światem, że praca przejęła moje życie, to będę się ratować. Poprosiłam nawet paru przyjaciół, żeby mi dali znać, jakby co.
Stres? Z każdym szczeblem odpowiedzialność i stres są proporcjonalnie coraz większe i szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że będę to tak dobrze znosić. W pierwszym tygodniu pracy, jeszcze na najniższym stanowisku, byłam przerażona. Przepłakałam cały weekend. Ale poradziłam sobie, przełamałam się, uwierzyłam w siebie. Teraz wiem, że sobie dam radę. Dwa lata to już na tyle dużo, żebym wiedziała, że są w tej firmie osoby, do których mogę się zwrócić i że nawet jak coś zrobię nie tak, to one pomogą mi to naprawić. Bo pracuję naprawdę ze świetnymi ludźmi. Od początku mi pomagali.
Ale czasami muszę odreagować. Bo nie ma co się oszukiwać, że ten stres się gromadzi. No ale przychodzi weekend i zdarza mi się włączyć jakiś łzawy film, wypłakać się na nim i od razu czuję się lepiej. Zaczęłam też uprawiać wspinaczkę na sztucznej ścianie. Jak wisisz na linie na 8 metrach i masz wykonać kolejne wyjście i zmienić chwyty, to jest niesamowite i nie ma możliwości, żeby myśleć o projektach, które zostały w pracy.
Jak tu w ogóle trafiłam? Właściwie korpo znalazło mnie samo. Długo byłam freelancerką, ale miałam dość pracy w domu, brakowało mi kontaktu z ludźmi, stałam się takim, wiesz, "piżamkowcem" - godzina 13, a ty ciągle w piżamie przed komputerem. Zaczęłam mieć dość. I akurat wtedy zadzwoniono do mnie z firmy, dla której pracowałam jako niezależny tłumacz, zaproponowano mi pracę na etat. Od razu się zgodziłam. To była ogromna zmiana - przestałam być panią swojego czasu, musiałam nauczyć się całej masy procedur. Ale z czasem człowiek się przyzwyczaja i, jak mówiłam, miałam świetnych ludzi, wszystko mi wyjaśniali, pomagali się wdrożyć. Nie narzekam na durne procedury, nie jest ich tak dużo, choć nadal mnie śmieszy, że jak potrzebuję nowej myszki do komputera, to muszę zgłosić to w systemie i ta moja drobna prośba dostaje numerek jak na poczcie i będzie rozpatrzona przez szereg odpowiedzialnych za to osób.
Co jest dla mnie najważniejsze? Bezpieczeństwo finansowe. Mam stałą umowę, mogę liczyć na pomoc socjalną, wziąć kredyt na mieszkanie czy samochód i będę miała jak go spłacać. Bo jeszcze nie wiem, czy to moje miejsce. Już dwa razy zmieniałam stanowisko i nie miałam momentu frustracji, czy nudy. Ale gdybym cały czas robiła to samo, co na początku, to miałabym już dość. Są w mojej firmie osoby, które nie miały szansy na awans i widzę, że są zmęczone. Niektórzy odchodzą. Ale wielu ma kredyty i nie może pozwolić sobie na jakiekolwiek zmiany. Ja też jestem w takiej sytuacji i czasem włącza mi się takie myślenie: nawet nie kombinuj, masz dobrą pozycję i zobowiązania. Bo bez pensji mogłabym stracić mieszkanie. Ale wiem, że jak byłoby naprawdę źle, to bym sobie jakoś poradziła i bez korpo.
My jesteśmy też chyba dość nietypową firmą. Może to kwestia branży - zajmujemy się rozrywką, często też filmami dla dzieci. Nie piszemy do siebie suchych maili o zupełnie nieciekawych produktach, ale o dubbingu kotków i piesków, to trochę rozbija powagę procedur. Ludzie pochodzą też z bardzo różnych środowisk, dzięki temu mamy taką mieszankę, tu nie pracują ludzie z jednej szkoły czy z jednego kierunku, którzy zostali w jakiś sposób ukierunkowani. Jesteśmy też bardzo młodym środowiskiem. W polskim oddziale średni wiek pracowników to 27 lat.
Borys
wiek: 26 lat
pochodzi: z Lublina
w korporacji: 7 lat
branża firmy: ubezpieczenia
wykształcenie: architekt krajobrazu
8-10 godzin dziennie, hałas, presja, po sali chodzą menedżerowie, kierownicy, krzyczą, że ileś osób już czeka w kolejce do telefonu i trzeba szybko kończyć rozmowę, żeby odebrać następną. Siedzi się jak w mrowisku, pracownik na pracowniku. Nie wszystkie call center tak wyglądają, ale wiele z nich. Po pewnym czasie człowiek czuje się wyciśnięty jak cytryna.
Do korporacji trafiłem, kiedy miałem 18 lat. To była moja pierwsza praca. W różnych dużych firmach przepracowałem w sumie 7 lat - całe studia i jeszcze trochę czasu po ich skończeniu. Teraz już tak nie pracuję. Na szczęście! Zakładam własną działalność. Korporacje już mi się przejadły.
Trafiłem tam trochę przez przypadek. Większość ofert dla młodych ludzi bez doświadczenia to właśnie propozycje pracy w różnych dużych call center. Zaczynałem oczywiście od najniższego szczebla - tzw. pracy na słuchawkach. Później pracowałem jako specjalista do spraw sprzedaży. To były różne firmy, zazwyczaj ubezpieczenia. Sprzedawałem je przez telefon, więc byłem na pierwszej linii kontaktu z klientem. A wiadomo, jak ludzie podchodzą do tych, którzy dzwonią na ich komórki i próbują coś im sprzedać. To wymaga sporej odporności.
Zresztą żeby dobrze pracować, trzeba być pewnym danej usługi, czy produktu, które oferuje się klientowi. To się wiąże z moralnością. Jeśli jestem świadomy, że dany produkt nie jest taki dobry, jak się go przedstawia telefonicznie, to będzie się to odbijało na wynikach. Nie każdy ma taki komfort, że sprzedaje coś, co jest rzeczywiście wartościowe.
Na szczęście jeśli chodzi o ubezpieczenia, to w firmie, w której pracowałem, nie miałem takich dylematów. Jednak pracując w innym towarzystwie ubezpieczeniowym i na zupełnie innym stanowisku, gdzie rejestrowałem szkody, nie miałem już tak dobrze. Widziałem ten proces rejestracji, ciągłe zbywanie klientów, bo firma się nie wyrabia z realizacją... To wszystko było bardzo męczące. Szczególnie że od konsultanta nic nie zależy, a to on musi wysłuchiwać niezadowolonych klientów.
Poza tym nie ma co ukrywać: pracując w takiej firmie, ma się poczucie bycia pionkiem. Nie jest się człowiekiem ze swoją własną osobowością, tylko trybikiem, który ma generować krzywą sprzedaży lub mieścić się w innych wymyślnych tabelkach.
Ale też korporacje mają swoje narzędzia do motywowania pracowników. Są karty Multisport, dofinansowanie biletów, wyjścia do kina, teatru, na koncerty. To wszystko są narzędzia motywujące, które też najbardziej działają na młode osoby, które prowadzą bardziej aktywny tryb życia. Poza tym można usłyszeć wiele pozytywnych opinii, np. że się dobrze sprzedaje, czy ma przyjemną barwę głosu. To bardzo uskrzydla młodego człowieka. Poza tym jest też takie poczucie: moja pierwsza praca i już praca biurowa, jest super. Po pewnym czasie ten zachwyt mija.
Tak samo jest z premiami. Na początku wydawało mi się, że to jest świetne: jest podstawa, do tego są premie i jak człowiek jest dobry, to będzie zarabiał dużo. To wszystko super wygląda w teorii. Każdy myśli: sprzedaję produkt, z umowy wynika, że 10-15 proc. prowizji z tego należy do mnie. A później okazuje się, że po drodze jest szereg różnych tabelek, sprawdzanie jakości, odsłuchiwanie rozmów. I jeśli na przykład w pewnym momencie nie zasugerowałem klientowi, żeby podał adres e-mail do wysyłania kolejnych ofert, to już nie mogę liczyć na pełną prowizję. Takie rzeczy bardzo frustrują.
Nie żałuję, że odszedłem z korporacji. To dobry początek kariery, młody człowiek może się wiele nauczyć i przechodzi taki przyspieszony kurs dorastania. Uczy się, że pieniądze nie przychodzą same. Ale w końcu trzeba iść do przodu. Z wykształcenia jestem architektem krajobrazu, w pewnym momencie zafascynowałem się ceramiką i jeśli chodzi o moją działalność, to idę właśnie w tym kierunku. Będę więc łączył pasję i wykształcenie.
* wszystkie osoby prosiły o zmianę imion