Zwycięzca World Press Photo: Jak fotografujesz żonę nad ciałem męża, to nie pytasz, czy wolno [WYWIAD]

- Fotografia jest dla mnie jak polityka. Fotografuję to, z czym jestem związany emocjonalnie. Ale to też praca, jak stolarza - mówi portalowi Gazeta.pl laureat World Press Photo 2012 Samuel Aranda*, juror konkursu polskiej fotografii prasowej Grand Press Photo 2013.

Mówi wolno, z namysłem. Zapala się, gdy rozmowa schodzi na jego rodzinną Katalonię i Hiszpanię oraz Jemen, kraj, który dał mu najważniejszą fotograficzną nagrodę dziennikarską świata. Samuel Aranda wyróżnia się na tle gości warszawskiego Hiltona - jeansy, zwykła koszula, broda i wąsy nadają mu nieco niedbały, lecz swojski wygląd. Szybko zresztą przechodzi na "ty".

Z pewnością pomaga mu to w pracy. Aranda fotografuje głównie kraje Bliskiego Wschodu. Ze swoją ciemną karnacją i brodą wygląda prawie jak Arab, zna zresztą arabski, co pomaga mu zbliżyć się do ludzi. Jedno z takich zbliżeń - okrzyknięte "muzułmańską Pietą" zdjęcie kobiety w nikabie, tulącej młodego rannego mężczyznę - zostało zdjęciem roku World Press Photo 2012 r.

Michał Gostkiewicz, Gazeta.pl: Widziałeś już zdjęcia zgłoszone do tegorocznego konkursu Grand Press Photo?

Samuel Aranda*: - Macie dobrych fotografów - zdjęcia miały znakomitą jakość. Świetnie wypadły portrety - niektóre były zdumiewające. Ale mieliście Euro 2012 - a dobrych zdjęć sportowych jest mało. Dużo jest za to interesujących fotografii z polskiej prowincji, zdjęć ludzi zmagających się z problemami.

Gdybyś dostał zlecenie na zrobienie zdjęć w Polsce, co chciałbyś zobaczyć w obiektywie?

- Właśnie prowincję - prawdziwe społeczeństwo kraju, w którym się jest. W mieście wszyscy ubierają się w tych samych sklepach.

Kiedy jedziesz robić zdjęcia, w pewien sposób poznajesz kraj, który odwiedzasz. Tym razem oceniasz zdjęcia z obcego kraju. Jaki obraz Polski na nich zobaczyłeś?

- Jak jedziesz pierwszy raz w nowe miejsce, zabierasz ze sobą stereotypy. No i ja sądziłem, że Warszawa będzie jednym z tych wielkich, głośnych miast pełnych spieszących się ludzi. A jest na odwrót - jest miło, cicho, ludzie są grzeczni. Wczoraj moi polscy znajomi wyciągnęli mnie na miasto. I ludzie się bawili, a nie hałasowali. Samochody nie trąbiły. Jest przyjemnie.

Zjeździłeś z aparatem cały basen Morza Śródziemnego i Bliski Wschód. Ale pierwszy projekt, który zrobiłeś po otrzymaniu nagrody World Press Photo, to powrót do domu. Fotografujesz kraje zwane ciągle przez wielu "Trzecim Światem,", a tu "Trzeci Świat" przyszedł do ciebie, do domu - miliony Hiszpanów nie mają pracy, setki tysięcy wyrzucono z domów.

- Kryzys dotknął moich przyjaciół - też stracili mieszkania. Więc kiedy po zdobyciu nagrody "New York Times" zaproponował mi kolejny materiał, powiedziałem, że chcę pokazać to, co się dzieje w moim kraju. I tak po 12 latach wróciłem do domu. Po publikacji hiszpański rząd skrytykował "NYT" za to, jak pokazał Hiszpanię. Nie ma nic lepszego w pracy dziennikarza niż to, gdy rząd jest wkurzony twoją robotą. To znaczy, że robisz coś ważnego.

Czułem się dziwnie w Hiszpanii w zeszłym roku. Widziałem bogatych, których stać było na drogie posiłki w modnych restauracjach, a kilka ulic dalej bezrobotnych imigrantów czekających na rogach ulic na pracę.

- Hiszpania to dziwny kraj. Media podają kolejne dane dotyczące bezrobocia (50 proc. młodych ludzi jest bez pracy), ale to nie do końca prawda. Dużo ludzi pracuje na czarnym rynku. Eksmisje to oczywiście tragedia. Ale w USA są miasteczka namiotów. Rozumiesz? Namiotów. Hiszpańskie rodziny są związane uczuciowo. Gdy młodzi potracili pracę, po prostu wrócili do rodziców. Jest źle, ale ludzie nie umierają z głodu.

Ty z kolei jedziesz do pracy w Jemenie, gdzie ludzie mają już dość i wychodzą na ulice. Podobne uczucie?

- Wspomniałeś o Trzecim Świecie. Powinniśmy się wiele od tego Trzeciego Świata nauczyć, bo mam wrażenie, że to my w wielu kwestiach jesteśmy "trzecim". Weźmy Afrykę: widzimy doniesienia z Mali o wojnie - a potem jedziesz do Mali i widzisz, że ludzie nie mają fajnych samochodów, ale są szczęśliwi i nie przejmują się aż tak bardzo pieniędzmi. Gdzie jest pierwszy, a gdzie trzeci świat? W Jemenie ludzie będą ci pomagać, od razu traktują cię jak przyjaciela. I robią wiele rzeczy bezinteresownie. To rzadkie w naszej kulturze. To mój ulubiony kraj na świecie.

Przez ostatni rok słyszałeś pewnie pytania o to zdjęcie tysiące razy, ale muszę je zadać. Wróciłeś do Jemenu, bo wyjaśniło się, kim byli kobieta i mężczyzna z twojej nagrodzonej fotografii - młody student medycyny Zayed Al-Qaws i jego matka Fatima. Okazało się też, że twoja fotografia zrobiła wiele dobrego w ich życiu.

To jest dokładnie to - kto tu jest pierwszym, kto trzecim światem. Gdybym zrobił to zdjęcie w Hiszpanii, byłyby problemy, być może nawet ludzie zapytaliby o pieniądze, a w Jemenie - wiedziałem, że tak nie będzie. Kiedy ogłoszono wyniki World Press Photo, jakieś dwie godziny później dostałem telefon: "Cześć, chcielibyśmy cię poznać, przyjedź do Jemenu". Poleciałem, spotkanie było wspaniałe. Gadasz pięć godzin i śmiejesz się, a obok ciebie śmieje się kobieta w nikabie.

Przeglądając twoje zdjęcia, szukałem w nich wspólnego mianownika. Koncentrujesz się na ludziach, którzy albo nie mają nic do stracenia, albo właśnie wszystko stracili. I stawiają wszystko na jedną kartę w chwili, gdy naciskasz spust migawki.

- Fotografia jest dla mnie formą aktywizmu politycznego. Pochodzę z dość biednej rodziny spod Barcelony, moi rodzice są imigrantami z południa Hiszpanii, z Andaluzji. Mój ojciec był zaangażowany politycznie po lewej stronie. Ja sam, kiedy miałem 14 lat, malowałem antyrządowe graffiti. Ale przekonałem się, że fotografowanie tego, co się dzieje w moim sąsiedztwie, robi więcej dla tego sąsiedztwa niż np. rzucanie w policję kamieniami.

Lubię jeździć po świecie dokumentować to, z czym czuję się związany emocjonalnie. Np. nie chcę fotografować islamistów w Mali - nie mają mi nic do zaoferowania.

Obserwujemy, jak pokojowy proces - bo jako takim zaczęła się arabska Wiosna - tonie we krwi. Najpierw w Libii, potem w Syrii.

- Historia pokazuje, że jeśli chcesz coś zmienić, musisz czasem uciec się do przemocy. Nie uważam, że przemoc to dobra droga, ale tak po prostu jest. Bez przemocy w RPA nie byłoby końca apartheidu.

W krajach arabskich nic się nie zmieni w pół roku. To, że islamiści teraz triumfują, nie jest niczym dziwnym - budowali szpitale, szkoły, opiekowali się ludźmi. Być może za kilka lat ludzie stwierdzą, że to, co im islamiści zaoferowali, to jednak nie to, czego chcieli. Ale to nie my powinniśmy im mówić, co i jak powinni zmienić.

Byłeś przez lata freelancerem. Greg Marinovich [fotograf, laureat nagrody Pulitzera - M.G.] mówił mi, że to nie takie łatwe. Co powiesz polskim fotografom na warsztatach w Warszawie?

- Ja lubię być freelancerem. Robię zdjęcia, jeżdżę po świecie, nie mam szefa, któremu muszę co chwila raportować, co robię. Będę chciał przekazać, jak się zorganizować, żeby zarabiać fotografią na życie. Praca fotografa jest dziś jak praca stolarza czy rolnika. Są nowe wyzwania, ale nie można mówić o wielkim kryzysie.

Nie boisz się świata Twittera, w którym dzieciak z telefonem wrzuci do sieci zdjęcie szybciej niż ty swoje? Wcześniej to ty - fotograf - byłeś dostawcą ekskluzywnej informacji, a teraz ilość wypiera jakość.

- To, że znajomi polubią twoje zdjęcie w internecie, nie czyni cię fotografem. I wielkie media to rozumieją. Nie można ufać wszystkiemu, co znajdziesz na Twitterze. Agencja fotograficzna wydaje pieniądze na moją podróż do Jemenu po to, żeby mieć zdjęcia dobrej jakości z pewnego źródła.

Znowu do Jemenu?

- W poniedziałek.

Kogo będziesz tam teraz fotografował?

- Poszkodowanych w atakach dronów. To ważne, bo w USA chcą poluzować regulacje w tej kwestii. Pojadę do wiosek, gdzie ludzie zostali ranni lub zabici.

Skąd fascynacja Bliskim Wschodem i regionem Morza Śródziemnego? Takie dostawałeś zlecenia?

- Zaczęło się od tego, że miałem palestyńskich i izraelskich przyjaciół i próbowałem zrozumieć, dlaczego, choć tak wiele mają wspólnego, tak bardzo się nienawidzą. I tak wsiąkłem w ten arabski świat. Łatwo mi się tam pracuje - wyglądam jak Arab [Aranda ma ciemną karnację, ciemne włosy i zarost na twarzy - M.G.] i mówię trochę po arabsku.

Wolisz w trakcie pracy nie wyróżniać się z tłumu, wtopić się w otoczenie, czy jasno pokazać, że jesteś fotografem?

- Wolę, gdy ludzie wiedzą, że jestem zawodowym fotografem, bo często robię zdjęcia naprawdę intymnych chwil. Ale z drugiej strony, dobrze jest czasem być trochę niewidzialnym, żeby móc robić zdjęcia spontaniczne, pokazywać życie.

Niektórzy fotografowie mówią, że trzeba mieć pozwolenie fotografowanej osoby na zrobienie jej zdjęcia. To kwestia etyki. Gdy fotografujesz konflikt, chyba nie zawsze pytasz o pozwolenie?

- Kiedy idziesz do czyjegoś domu i robisz zdjęcie kobiecie rozpaczającej nad trumną męża, to jej nie pytasz, prawda? To chyba niewłaściwy moment.

Zrobiłeś takie zdjęcie?

- Tak. Ale idziesz tam i nic nie ukrywasz - pokazujesz rodzinie, że jesteś fotografem. Wchodzisz do pokoju i patrzysz w oczy krewnych. I widzisz pozwolenie w tych oczach. Ja doświadczyłem czegoś odwrotnego: jeżeli np. robisz zdjęcia po bombardowaniu, to dotknięci nim ludzie sami mówią: Zrób zdjęcia pogrzebów.

Ale pewnie zdarzyło ci się nie zobaczyć tego zezwolenia w oczach? Co wtedy zrobiłeś? Wycofałeś się?

- Tak. Tak, oczywiście. To nie ulega wątpliwości. To ludzie są najważniejsi, nie zdjęcia.

* Samuel Aranda (ur. w 1979 r.) przez wiele lat był freelancerem, pracował m.in. na zlecenie agencji fotograficznych EFE i AFP. Za zrobione podczas demonstracji w Jemenie zdjęcie odzianej w nikab kobiety, tulącej w ramionach rannego mężczyznę, otrzymał World Press Photo 2012. Jest jurorem konkursu polskiej fotografii prasowej Grand Press Photo 2013.

Laureatów Grand Press Photo 2013 poznamy 10 maja. Fotoreporterzy zgłosili ponad 4,8 tys. zdjęć w kategoriach: wydarzenia, życie codzienne, ludzie, sport, środowisko, portret sesyjny. Jury zakwalifikowało do finału 176 fotografii - o nagrody walczy 60 zdjęć pojedynczych, 16 fotoreportaży i 5 fotokastów.

Więcej o: