M. napisał do nas w odpowiedzi na dwuczęściową rozmowę z mamą trzyipółletniego Jasia, którą opublikowaliśmy w tym tygodniu:
Matka Jasia: "Dziecko umarło, bo lekarz potraktował je jak paczkę do nadania">>>
"Szanowna Pani Redaktor,
Sam jestem ojcem i lekarzem. To, co opisała mama małego Jasia w wywiadzie, który Pani przeprowadziła, to PRAWDA. Brutalna prawda o polskim środowisku lekarskim. Na szczęście udało mi się "częściowo" uciec. (...)
Po przeczytaniu wywiadu wróciły wspomnienia o jednym z moich Pacjentów. Było to dwa, trzy lata po zakończeniu studiów. Lata 90. Trafiłem do prowincjonalnego szpitala na oddział chirurgii. Typowe środowisko przeżarte korupcją i zawiścią. Pewnego dnia, a było to wiosną, w czasie mojego dyżuru trafił na izbę przyjęć młody chłopak. Sympatyczny, inteligentny młody człowiek z bólami brzucha promieniującymi do klatki piersiowej. Początkowo nie podejrzewałem niczego szczególnego, ale gdy kroplówka z lekiem nie przyniosła spodziewanego efektu, zaproponowałem mu pozostanie na oddziale. Ponieważ była to sobota, matka chłopaka zaczęła się dopytywać o dalszą procedurę. Generalnie chciałem go poobserwować i od razu zakomunikowałem, że na razie nic konkretnego nie mogę powiedzieć bez badań.
Mimo wszystko chłopak oraz jego matka zdecydowali się wrócić do domu. Bo niedziela, bo pewnie nic w szpitalu nie będzie się działo itd. Na szczęście ich decyzję udokumentowałem, a pod moją notatką oboje złożyli podpisy. Poinformowałem jednak, że w przypadku utrzymywania się dolegliwości chłopak ma wrócić.
W poniedziałek rano chłopak jest już na oddziale. W czasie wizyty przedstawiam Przypadek i nagle jeden ze starszych kolegów wypowiada coś takiego: "Nic mu nie jest. M... (tu pada moje nazwisko) robi mu pewnie papiery na komisję wojskową". Tak to bywało w tamtych latach, że wiosną na oddziały takie jak mój dość często przyjmowani byli młodzi ludzie. Jeden z lekarzy był przewodniczącym komisji lekarskiej przy WKU. Oficjalna pensja była jedynie dodatkiem.
Było to dawno, ale są pewne sytuacje, których człowiek nie zapomina nigdy. To było, jakbym dostał po prostu w pysk. Nie miałem specjalizacji, świeżo po studiach, byłem jak ten kot w wojsku. No i ta ambicja. "A mam was w dupie, róbcie, co chcecie, więcej się nie mieszam" i zostawiłem całą sprawę swojemu biegowi.
Wykonano zdjęcie klatki piersiowej, gastroskopię, która nie wykazała niczego złego, i wypuszczono chłopaka do domu. Przed samym wyjściem matka podeszła do mnie i zapytała: "Doktorze, co mam robić, jego naprawdę boli". Powiedziałem tylko, że na to, co się dzieje, nie mam wpływu, że, niestety, ale zastępca ordynatora tak zadecydował. Sam ordynator był wówczas na urlopie.
Kilka godzin później chłopak w domu zmarł. Sekcja wykazała zapalenie śródpiersia.
Sprawa poszła do sądu. Biegły radiolog w swojej opinii stwierdził, że na prześwietleniu klatki piersiowej wykonanym w byłym moim szpitalu widoczne były zmiany, które jednoznacznie przemawiały za diagnozą. Radiologiem, który opisywał zdjęcie w szpitalu, był już śp. lekarz, człowiek od lat chory na chorobę alkoholową. Jednocześnie ponoć nie do ruszenia. Cały szpital o tym wiedział, dyrekcja, personel radiologii. Mimo to pozwolono mu pracować, przymykano oczy, zamiast mu pomóc. Nikt nie reagował, gdy przychodził pijany do pracy. Czasem pozwalano mu spać, a czasem, gdy był jeszcze w stanie, przyjmował i badał pacjentów.
I nigdy nie zapomnę rozprawy sądowej. Zostałem wezwany jako świadek. Oskarżonych było dwóch. Ww. śp. radiolog oraz również już śp. zastępca ordynatora mojego oddziału. Szczerze powiem, że był to człowiek dobry. Naprawdę dobry człowiek. Jednak jako lekarz był moim zdaniem niesamodzielny, uległy i łatwy do sterowania. Nie jego fachowość, ale te wspomniane cechy zadecydowały o tym, że został zastępcą ordynatora. Ordynatora, który był Panem i Królem na włościach.
Nigdy nie zapomnę, jak ww. radiolog wstał z ławy oskarżonych i pokazując na mnie, powiedział, że za całą sytuację winę ponoszę ja. Tak się składa, że w tamtym czasie udało mi się dostać na świetne kursy radiologii gastroenterologicznej. Po ich zakończeniu zacząłem chodzić na radiologię, by podglądać zdjęcia. Piszę "podglądać", bo radiologom niezbyt przypadłem do gustu, zwłaszcza że zacząłem dostrzegać ich, delikatnie mówiąc, niewydolność diagnostyczną.
I pamiętam następujące słowa w sądzie: "Przecież kolega przychodził do nas na radiologię, przeszkadzał nam, PRZESZKADZAŁ, więc dlaczego sobie kolega sam tych zdjęć nie pooglądał?".
Zagryzłem wargi i nie powiedziałem nic. Zatkało mnie. I... stchórzyłem. Nie powiedziałem, że radiolog jest alkoholikiem, nie powiedziałem o historii z WKU, nie powiedziałem nic. I do dziś, mimo że znam rodzinę chłopaka, nie jestem w stanie powiedzieć im prawdy. Dlaczego? Bo powiedzenie prawdy, wkopanie kogokolwiek dla mnie, wówczas młodego niedoświadczonego lekarza, równałoby się ze śmiercią w zawodzie. Z "czarnoowcem". A wtedy jeszcze Anglicy nie potrzebowali polskich lekarzy i nie było gdzie uciekać. Uciekłem dopiero po wejściu Polski do Unii.
A wie Pani, kto naprawdę ponosi odpowiedzialność? Ww. król na włościach. Ordynator i dyrektor szpitala w jednej osobie. Jak to mówią, ryba psuje się od głowy. To on tolerował alkoholizm w szpitalu. W tamtych czasach blok operacyjny był idealny do takich celów. Pełna izolacja, nikt postronny nie wejdzie. Nad drzwiami świeciła się lampa "Cisza. Operacja", a w środku... balanga na całego, kto nie pije, ten donosi. Pewnego dnia, gdy już było po wszystkim, gdy już było po wyrokach w zawieszeniu, podszedłem do ordynatora i wyrzuciłem z siebie cały żal. Wie Pani, co usłyszałem? "Morda w kubeł, baranie".
Życie dopisało smutny epilog. Obaj - radiolog oraz mój kolega z oddziału - szybko po całej sprawie odeszli z tego świata. Tylko ordynator, choć na emeryturze, dalej chce być królem. Był radnym, chciał być senatorem, marzył o władzy. Chciał "reformować" całą polską medycynę.
(...) Napisałem ten tekst, ponieważ chcę pokazać, że to, co się dzieje w polskiej medycynie, nie wzięło się z Księżyca, że są to lata, lata kształtowania się mentalności. A środowisko, zapewniam Panią, nie jest w stanie samo się oczyścić. Zresztą wpisuje się to w całokształt: wymiar sprawiedliwości, policja, kolej, urzędy, Kościół... Na każdym kroku spotykamy się z zaniedbaniami, z samopaństwem. Nie myślmy, że nagle lekarze będą samotną altruistyczną wyspą w morzu prywaty, egoizmu i braku profesjonalizmu. Na to trzeba lat.
Jedynie pacjenci mogą coś zdziałać. Ani NFZ, ani ministerstwo, ani Izby Lekarskie nie mają interesu, by cokolwiek się zmieniło. Interes mają tylko pacjenci i tylko ich odwaga, ich determinacja mogą coś zdziałać. Drodzy pacjenci, walczcie, trzymam za was kciuki. Niestety, jestem lekarzem. I tak jak każdy lekarz mam swój cmentarz (a pierwszy na tym cmentarzu był ww. Pacjent), więc mimo szczerego wsparcia i poparcia jako lekarz nie mogę wam pomóc w tej walce. Jesteśmy po dwóch stronach barykady. Wasze zwycięstwo, zaostrzenie prawa, kontrole to dla mnie - jako lekarza - większy stres, większe składki na ubezpieczenia, więcej biurokracji.
Z pozdrowieniami,
M."
Skróty i śródtytuły od Redakcji.
***
Po publikacji drugiej części naszej rozmowy z Anną Kęsicką Szpital Dziecięcy im. prof. dr. med. Jana Bogdanowicza z ul. Niekłańskiej - z którego ws. śmierci Jasia oskarżonych przed sądem jest dwóch lekarzy - wysłał nam swoje oświadczenie: