85-latki ze złamanym biodrem szpital nie przyjmie. "Zakończyliśmy procedurę medyczną"

85-letnia pani Lucyna upada w szpitalnej łazience. Choć skarży się na ból nogi, ma prześwietlaną rękę. Zdjęcie RTG zostaje zrobione dopiero po trzech dniach. Ma złamanie panewki stawu biodrowego, nie może chodzić, ale szpital odsyła ją do domu. Zdeterminowana kobieta siada na izbie przyjęć i postanawia z niej nie wyjść. Zostaje przyjęta ponownie wyłącznie dzięki krewkiej, 60-letniej synowej.

Lucyna Mleczko została przyjęta do Międzyleskiego Szpitala Specjalistycznego w Warszawie w piątek 12 kwietnia ze skierowaniem na tygodniową obserwację i podleczenie owrzodzenia podudzia, które nasiliło się w ostatnich miesiącach. W gruncie rzeczy to miała być dla 85-latki rutynowa wizyta.

Parę dni później, w nocy z wtorku na środę, pani Lucyna miała jednak wypadek. Poślizgnęła się w łazience. Nie miała czego się złapać i upadła, uderzając bokiem o ziemię. Z wielkim wysiłkiem uklękła i, wspierając się na lasce i ubikacji, wstała. Samodzielnie też - "pomaleńku, pomaleńku, o tej lasce..." - przemieściła się do łóżka. O incydencie nie powiadomiła nikogo aż do rana.

A rano pani Lucyna obudziła się z dużym guzem na głowie, mocno spuchniętą ręką i obolałą nogą. Pielęgniarki robiły jej nawet wymówki, czemu wcześniej po nikogo nie krzyczała. Wieść o wypadku dotarła też do pani doktor, która 85-latkę prowadziła. Przyszła, obejrzała guza, rękę i oświadczyła, że potrzebne będzie prześwietlenie. - Ja jej mówiłam, że noga boli mnie nawet bardziej niż ręka, ale spojrzała na nią i powiedziała, że wszystko jest z nią w porządku - wspomina pani Lucyna.

Badanie tylko na bardzo, bardzo wyraźne życzenie

Prześwietlenie ręki zrobiono dopiero następnego dnia, w czwartek, a badanie wykazało tylko mocne stłuczenie. Ból nogi, mimo skarg i próśb pani Mleczko, dalej ignorowano. - Jak przyjechaliśmy do niej tego dnia, okazało się, że mama nie jest w stanie wstać z łóżka. Mówiła, że nie może stanąć na tej nodze, bo ta się pod nią ugina. O chodzeniu w ogóle nie było mowy - opowiada pani Elżbieta Mleczko, synowa pani Lucyny.

W piątek - czyli trzy dni po wypadku - nadszedł moment wypisania 85-latki do domu. Noga wciąż bolała. Pani Lucyna ponownie poprosiła o prześwietlenie i tym razem lekarka - która akurat była na zastępstwie - wyraziła zgodę. Zdjęcie RTG wskazało na bardzo poważny uraz u osoby w podeszłym wieku - złamanie panewki stawu biodrowego.

Poproszony o konsultację chirurg ortopeda nie miał wątpliwości - trzeba operować, ale on się tego nie podejmie. Okazało się, że pacjentka zarażona jest tzw. pałeczką ropy błękitnej, czyli bakterią będącą postrachem szpitali - jedną z najczęstszych przyczyn zakażeń wewnątrzszpitalnych. Chorej trzeba wstawić endoprotezę stawu biodrowego, a z powodu infekcji w owrzodzeniu łatwo byłoby tę infekcję przenieść do stawu. Wniosek: wpierw trzeba podleczyć owrzodzenie.

"Mamy bezwzględne przeciwwskazania do operowania"

Ostatecznie pani Lucyny w piątek nie wypisano, zatrzymano ją jeszcze przez weekend. A w poniedziałek pacjentkę - według władz międzyleskiego szpitala - miał przejąć Samodzielny Publiczny Szpital Kliniczny im. Prof. Adama Grucy. Zawiózł ją tam ambulans z sanitariuszami. Między placówkami wszystko miało być ustalone. Mimo to dr Stanisław Rak z Otwocka pacjentki nie przyjął, bo - jak prostuje ze zdziwieniem - pani Lucyna przyjechała do niego "tylko na konsultacje". I potwierdza diagnozę międzyleskiego chirurga - Chora ma podgłowowe złamanie szyjki i trzeba będzie założyć endoprotezę. Ale nie można tego zrobić teraz z powodu owrzodzenia i infekcji. Każde ognisko zapalne trzeba zlikwidować. - Dlatego powiedziałem, że pacjentka ma się do mnie zgłosić za dwa tygodnie i wtedy będzie u nas leczona - mówi otwocki ordynator.

Zapytany, czy zwlekanie z operacją nie jest ryzykowne, odpowiada: - To jest duże ryzyko, ale nie ma wyjścia, mamy tu bezwzględne przeciwwskazania do operowania w tym momencie. To oznacza, że pacjentka musi na razie pozostać pod okiem specjalistów, którzy będą minimalizować to ryzyko, które z czasem będzie się zwiększać. To oznacza, że odesłanie jej do domu nie jest wskazane. Poza tym trzeba stale obserwować owrzodzenie, zmieniać opatrunki. No i pozostaje kwestia, że pacjentka nie jest w stanie sama się sobą zająć.

Pani Lucyna wróciła więc tym samym ambulansem do Międzylesia. A tam usłyszała, że... jej już nie przyjmą. - Powiedzieli, że zostałam wypisana i koniec. Do widzenia. Do domu - opowiada. 85-latka nie mogła jednak wrócić do domu ze złamanym biodrem. Usiadła więc z synem Krzysztofem w izbie przyjęć w oczekiwaniu, aż ktoś zmieni zdanie.

"Cholera jasna! Zadzwonili do Rzecznika Praw Pacjenta!"

Kiedy po dwóch godzinach - w trakcie których jej 60-letni syn musiał samodzielnie donieść ją do ubikacji, rozebrać i przytrzymać nad toaletą - dalej nic się nie działo, jej synowa straciła cierpliwość i postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Chwyciła za telefon i wykręciła numer do biura Rzecznika Praw Pacjenta.

Telefon odebrał Marek Cytacki, starszy specjalista w biurze RPP, który zgodził się pomóc i zadzwonił z interwencją do szpitala. - Mój mąż był na miejscu, kiedy pracownikom izby przyjęć przekazano polecenie, że w końcu mają się mamą zająć. I ci pracownicy pozwolili sobie na ciekawy komentarz. I nie było to bynajmniej: "Na litość boską, jak to się stało, że mamy tu chorą starszą panią, którą nikt się nie zajmuje?!". Komentarz brzmiał: "Cholera jasna! Ktoś zadzwonił do Rzecznika Praw Pacjenta! Po co?!" - opowiada pani Elżbieta.

Mimo to po krótkiej chwili wokół pani Lucyny zrobił się ruch, błyskawicznie została z powrotem przyjęta na oddział, pojawili się lekarze, a pielęgniarki zmieniały jej opatrunki.

Ale synowa i tak postanowiła powiadomić dyrektora szpitala ds. lekarskich, dr. Janusza Sobolewskiego, który przyjmuje od pacjentów ewentualne skargi, że w jego placówce potrzebna była interwencja RPP, aby chora osoba została przyjęta. - I wie pani, co usłyszałam? Pan dyrektor wziął mnie w huki i oświadczył, że skoro mama została wypisana, to nie ma co się dziwić, że szpital nie chciał jej przyjąć z powrotem... Przecież to jakieś olbrzymie nieporozumienie! - oburza się. I dodaje, że poszła za radą Marka Cytackiego i wysłała do dr. Sobolewskiego oficjalne pismo, w którym - jak zaznacza - "bez oskarżeń i zarzutów" wyłożyła, jak wyglądał pobyt jej teściowej w szpitalu i poprosiła o zastosowanie w stosunku do niej odpowiednich procedur medycznych.

Karetka do domu, a sanitariusze wniosą na 4. piętro

Co więcej, problemem jest szybki termin wypisania pani Lucyny ze szpitala. "I we wtorek, i w środę", jak mówi, zakomunikowano jej, że nastąpi to w najbliższy piątek. Pani ordynator, dr Katarzyna Łoza, obiecała co prawda, że do domu na Nowolipkach zawiezie ją karetka, a sanitariusze zaniosą ją na czwarte piętro, na którym mieszka. Tam 85-latka miałaby być uruchomiona przez kolejne tygodnie, aż rana na podudziu się podleczy do końca i będzie można przeprowadzić operację biodra.

- Pytałam, jak niby mam się sobą zająć, skoro ze wszystkim potrzebuję pomocy, a mieszkam sama i wszyscy w rodzinie pracują. Poradzili mi, byśmy wynajęli sobie opiekunkę - wzdycha.

- Pan Cytacki z biura RPP poinformował mnie, że pani ordynator oczywiście może mamę wypisać z dermatologicznego oddziału, ale w takim razie po konsultacjach mamę powinien przyjąć inny oddział - dopowiada z kolei synowa.

"Bo procedura leczenia została zakończona"

Sytuację średnio pomaga wyjaśnić szpital. Dyrektor ds. lekarskich dr Janusz Sobolewski, próbuje się tłumaczyć... bałaganem w placówce. - Członek rodziny się kontaktuje z jednym lekarzem, drugi jedzie z pacjentką do innego szpitala, trzeci jeszcze dostaje informację zwrotną, i kończy się tym, że rodzina nie ma poukładanych informacji na temat sposobu leczenia i z tego biorą się zarzuty. Tam pojawiają się informacje nieprawdziwe - przekonuje i dodaje, że "pacjentka dostała antybiotyk i żadnego problemu medycznego nie ma".

Dyrektor zapiera się też, że w poniedziałek wszystko odbyło się zgodnie z procedurami i utrzymuje, że pani Lucyna do Otwocka nie jechała na żadne konsultacje. - Rodzina się dziwi, dlaczego pacjentka została wypisana. A została, bo przyjęto ją bez warunków wstępnych do innego szpitala, gdzie jest oddział septyczny, którego u nas nie ma. Tam jej jednak nie przyjęli - mówi. Na uwagę, że rodzina nie dziwi się, czemu panią Lucynę wypisano, tylko czemu nie chciano jej przyjąć z powrotem, odpowiada, że u niego w szpitalu "procedura leczenia została zakończona".

- Skoro tak, to czemu pacjentkę w końcu przyjęto?

- Pani wie, ile ona ma lat? - odpowiada pytaniem pan dyrektor.

- 85.

- To sama pani sobie odpowiedziała na to pytanie. Mając tyle lat, człowiek ma też inne schorzenia, owrzodzenie, złamanie, choroby internistyczne... - wskazuje, tym bardziej czyniąc niezrozumiałym, czemu panią Lucynę godzinami trzymano w izbie przyjęć i przyjęto ją dopiero po interwencji z biura RPP.

Zapytany, dlaczego zrobienie prześwietlenia nogi zajęło lekarzom aż trzy dni, odpowiada: - To tak rodzina mówi. Natomiast dokumentacja medyczna, którą dysponuje dr Łoza, pokazuje, co i w jakiej kolejności było robione... Bo to jest duży zarzut, że to trzy dni zajęło. Pani zadzwoni do dr Łozy, ona zna wszystkie wątki i kolejność zdarzeń, bo rodzina na własny użytek pewne rzeczy zniekształca i opowiada Rzecznikowi Praw Pacjenta, dziennikarzom...

"Nie wiem, o czym pani mówi. Bardzo mi przykro"

Wbrew zapewnieniom pana dyrektora, dr Łoza jednak nie dzieli się z nami swoją wiedzą. - Te informacje dotyczą konkretnej osoby, konkretnego pacjenta, jest ochrona danych osobowych i ja nie chciałabym mieć z tego powodu później jakichś przykrości. Tym bardziej, że pacjentce wywiad z panią żadnej korzyści nie przyniesie - odpowiada na wstępie.

Zapytana, czemu pani Lucyna ma zostać wypisana do domu już w piątek, dziwi się. - Nie wiem, skąd ma pani takie informacje - mówi. - Pacjentka zostanie wypisana, gdy stan jej zdrowia będzie na to pozwalał - powtarza dwukrotnie, choć też przyznaje, że zawsze przewidywany jest orientacyjny termin wypisu (nie potwierdza, że u pani Lucyny to jest piątek).

- A czemu aż trzy dni zajęło zrobienie pani Lucynie prześwietlenia?

- Nie wiem, o czym pani mówi, bardzo mi przykro. Nie wiem, skąd ma pani takie informacje. Takie informacje mam tylko ja i lekarz prowadzący - pada odpowiedź.

- Nie, takie informacje ma pani ordynator, lekarz prowadzący i pacjentka, której to badanie zrobiono. Informację na ten temat mam oczywiście od pacjentki.

- Proszę pani, nie mogę pani takich informacji udzielać. Bardzo mi przykro - dr Łoza kończy "wywiad".

"Zastosować skutecznie medycznie procedury"

W czasie tej rozmowy w gabinecie u ordynatorki był pan Krzysztof Mleczko. I jak mówi, pół minuty po jej zakończeniu do dr Łozy zadzwonił dr Sobolewski, który przez telefon zlecił w sprawie pani Lucyny - jak zaznaczył w swojej prawdziwie błyskawicznej odpowiedzi na oficjalne pismo państwa Mleczków - "natychmiastowe zastosowanie u pacjentki skutecznych medycznie procedur".

- I po tej rozmowie nagle wszystko zmieniło się o 180 stopni! Nagle znalazły się dla mamy wszystkie terminy badań, nagle nigdzie nie trzeba jej wypisywać... Nie wyobraża sobie pani, jaka ja jestem szczęśliwa! Szkoda tylko, że tak oczywiste postępowanie wymagało tyle wysiłku z naszej strony, tyle nerwów i osobnych interwencji Rzecznika Praw Pacjenta i mediów - konstatuje pani Elżbieta.

A po chwili dodaje z mocą: - Ja za chwilę też będę mieć 80 lat, pani za chwilę będzie mieć 80 lat, każdy z nas zaraz będzie mieć 80 lat! I nie możemy pozwolić na to, aby tak traktowano starsze osoby, które często już nie potrafią zawalczyć o swoje.

Więcej o: