"To największa tragedia, jaka może spotkać lekarza" [HORROR NA SOR-ach]

- U nas na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym nikt nie chce pracować. Taki dyżur to jest największa tragedia, która może człowieka spotkać - powiedział w nam lekarz jednego z opolskich szpitali. Zadzwonił do nas od razu po przeczytaniu tekstu o problemach, jakie na SOR przeżywają zarówno pacjenci, jak i lekarze. Ci pierwsi nazywają to wprost: horror.

Robert Kowalik, Gazeta.pl: Zadzwonił pan do nas, bo...?

Lekarz z Opola: - Bo zgadzam się całkowicie z tym, co pan napisał . Jestem chirurgiem dziecięcym, pracuję w szpitalu w Opolu. Mam częste dyżury na SOR. Powiem wprost, są to oddziały zarzucane wręcz pacjentami, którzy zgłaszają się bez skierowania z najrozmaitszymi dolegliwościami. Blokują w te sposób dostęp pacjentom, którzy naprawdę są chorzy. To oczywiście nie ich wina, bo nie działa system lekarza pierwszego kontaktu. To on powinien być tą pierwszą instancją, która przesiewa pacjentów. Stąd powinni oni trafiać do pilnej pomocy, jeśli tego wymaga stan ich zdrowia.

Jak wygląda sytuacja na SOR w pana szpitalu? Co dzieje się z chorym, który tam trafia?

- U mnie w szpitalu wygląda to w ten sposób, że pacjenci trafiają na tzw. konsolę, gdzie rozmawiają z ratownikiem medycznym. Ten nie może pacjenta odesłać do domu, musi zbadać go lekarz. Ratownik nie prowadzi też selekcji. Jedyne, co mówi, to: "Proszę podejść pod gabinet chirurga". Tam jest już 40 takich jak on. Z mojej praktyki wynika, że na tych 40 pacjentów to 35 jest z banalnymi dolegliwościami. Oni albo nie dostali się do swojego lekarza, albo jest późno, albo wracają w niedzielę z kościoła i boli ich brzuch. Decydują wtedy - mam trochę czasu, niech chirurg to obejrzy, poczekam. Natomiast pięciu to są pacjenci z poważnymi sprawami, którzy wymagają pilnej reakcji. I faktycznie, właśnie oni siedzą na SOR osiem godzin, czego sam byłem świadkiem.

Z kolei lekarz pracuje w gabinecie i nie jest w stanie każdego oglądać. Prosi osoby zgodnie z kolejką, bo jak nie, to jest awantura. Siedzi przeważnie tzw. chytra baba, która tylko łypie, czy ktoś nie wejdzie pierwszy. Coś ją tam swędzi, ale to ona chce być przed wszystkimi. Więc jest kolejka. Po ośmiu godzinach wchodzi pacjent, który ma objawy otrzewnowe i trafia zaraz na blok operacyjny. Z punktu widzenia lekarza wygląda to tak, że jeżeli załatwia się 30 pacjentów z banalnymi problemami, łatwo jest potraktować nieodpowiednio kolejnego pacjenta, który przychodzi o godz. 23 i boli go głowa. Łatwo jest wtedy przeoczyć, że to jest wylew czy zator. Podkreślam, na SOR powinny trafiać tylko poważne przypadki - albo karetką, albo ze skierowaniem. Wtedy tacy pacjenci mogą być poważnie potraktowani.

Lekarze nic chcą pracować na tych dyżurach, nawet jeśli, jak to niedawno pisaliśmy o szpitalu w Gorzowie Wlkp., dostają za to przyzwoite pieniądze...

- W moim szpitalu lekarze są zatrudnieni na etatach. W związku z tym stawki na oddziałach czy na SOR są takie same. Za pracę w oddziale ratunkowym przysługuje tylko 10-procentowy dodatek w formie premii. Inaczej jest, kiedy lekarze są na kontraktach, tzw. umowach śmieciowych. U nas na SOR nikt nie chce pracować, taki dyżur to jest największa tragedia, która może człowieka spotkać.

Jak wygląda taki dyżur?

- Zaczynam pracę o godz. 7 i kończę o 7 następnego dnia. To są 24 godziny. Takie dyżury mam 7-8 razy miesięcznie. Przyjmuję non stop pacjentów - ja trochę mniej, ale koledzy ortopedzi po 60 dziennie. Jednocześnie wykonuję operacje, ponieważ łączę pracę na oddziale z pracą na SOR. Człowiek nie ma czasu się wysikać, nie mówiąc o tym, by zjeść jakąś kanapkę czy kolację. Czasami jesteśmy nieprzytomni po takim dyżurze. W takiej sytuacji bardzo łatwo się pomylić i odesłać do kogoś do domu.

Przypomina pan sobie jakąś konkretną sprawę, która skończyła się tragicznie, a która mogła wynikać właśnie z powodu trudności zdarzających się na SOR?

- Kiedyś na SOR trafiła młoda dziewczyna bez skierowanie z powodu bólu brzucha. Przyjęta była przez młodą lekarkę internistkę, która naszym zdaniem dołożyła wszelkich starań. Zbadała tę osobę, zmierzyła ciśnienie, zrobiona została morfologia krwi, badania biochemiczne i skierowano ją na badanie USG. Radiolog opisał jakąś strukturę, która znajdowała się w okolicach śledziony. Lekarka oceniła to badanie, pacjentka dostała leki rozkurczowe i bóle się wycofały. Ponieważ badania były prawidłowe, została odesłana do domu z zaleceniem stawienia się na drugi dzień w poradni przyszpitalnej w celu dalszej diagnostyki i leczenia. W domu jednak zasnęła i zmarła. Okazało się, że przyczyną tych dolegliwości był tętniak tętnicy śledzionowej. Szalenie rzadka choroba, która przez naszych chirurgów naczyniowych była widziana może raz w życiu. Sprawa skończyła się w sądzie skazaniem tej pani doktor. Naszym zdaniem właśnie stres z powodu obciążenia na SOR i wynikający z tego pośpiech mógł być przyczyną tej tragedii.

Coraz częściej na SOR na linii pacjenci - personel oraz lekarze dochodzi też do aktów agresji. Wzywana jest ochrona, a nawet policja...

- Pacjenci z wiadomych względów są zestresowani i zirytowani. Ja ich rozumiem. Zdarza się też, że i lekarze coś tam powiedzą i nie potraktują ich tak, jak powinni. Czasami o tej drugiej w nocy człowiek już nie daje rady, tym bardziej że policja przywozi nam pijanych, agresywnych. Lecą słowa na "k", "ch", "g". Albo przychodzi ktoś o trzeciej w nocy i mówi, że go coś swędzi i nie może spać. Tak, tracimy wtedy cierpliwość.

Broni pan lekarzy, ale i rozumie pacjentów. Wynika z tego, że problem leży po stronie złej organizacji i w wadliwym systemie. Co pana zdaniem powinno się zrobić, by było lepiej?

- System rzeczywiście nie działa i nie jest dobrze, że na SOR trafiają ludzie prosto z ulicy. Większość z nich, tu się całkowicie zgadzam, że nawet 80 proc. z nich, powinna być zbadana przez lekarza podstawowej opieki. Powinien być wzmocniony system lekarza podstawowej opieki. Tak aby rzeczywiście ten lekarz miał możliwość pełnej diagnostyki i kompleksowej opieki nad pacjentem. Bo jeżeli teraz jest system kapitacyjny i za jednego pacjenta miesięcznie lekarz podstawowej opieki zdrowotnej otrzymuje równowartość bodajże trzech biletów autobusowych, bo to jest chyba osiem złotych na miesiąc, to ten lekarz, czy on robi badania, czy ich nie robi, on nie jest tym tak naprawdę zainteresowany. Dlatego jedyne, co robi, to kieruje pacjenta na SOR. Docierają do mnie pacjenci, którzy mówią wprost: "Skierował mnie tu lekarz i powiedział, że tu będę miał wszystkie badania". Pytam takiego pacjenta, co mu jest. "Noga mnie boli od miesiąca" - odpowiada. Pytam: "Dlaczego lekarz nie zrobił podstawowych badań?" - "Lekarz przysłał mnie tu i powiedział, że na SOR, nawet o 22, będę miał wszystkie badania, z którymi do niego wrócę. Inaczej trzeba by było czekać na nie kilka miesięcy". Tak nie powinno być.

Jednak NFZ tłumaczy, że z roku na rok przeznacza na SOR coraz więcej pieniędzy i wydaje się nie widzieć problemu.

- Problem polega na tym, że SOR finansowane są przez NFZ nie za wykonaną konkretną pracę, ale za stawkę wynegocjowaną przez szpital. W moim szpitalu ta stawka jest zdecydowanie niższa niż nakłady, które SOR ponosi. Także jest on deficytowy i to powoduje, że personel na tych oddziałach jest zdecydowanie za mały w stosunku do potrzeb i liczby pacjentów. Z moich rozmów w kolegami z innych szpitali wynika, że jest tak w całej Polsce. Szpitale mają problemy finansowe i oszczędzają. Brakuje kadry. Najbardziej widać to właśnie na SOR, w miejscach gdzie jest to wejście do szpitala i newralgiczny punkt. Tam personel powinien być najliczniejszy. U nas na naprawdę dużym SOR jest jednak tylko jeden lekarz na dyżurze nocnym ze specjalnością ratownika medycznego, pozostali lekarze są wzywani z oddziałów. Do tego są trzy pielęgniarki, które biegają po 15 gabinetach po całym szpitalu. Często jest tak, że kończę dwugodzinną operację i jestem wzywany na SOR, gdzie czeka na mnie sześciu pacjentów, i tak całą noc.

Więcej o: